Trwa ładowanie...
d441tdz
09-10-2006 10:52

Olbrzym tonie

Stany Zjednoczone u progu XXI wieku jawią się jeszcze jako światowa potęga, ale to już koniec. Paradoksalnie to właśnie ten kraj pada ofiarą globalizacji.

d441tdz
d441tdz

Atuty Stanów Zjednoczonych są obecnie zarazem ich słabościami i dlatego warto im się przyjrzeć bliżej. Chodzi o trzy czynniki sukcesu, które w takiej konstelacji występują jedynie między Bostonem i Los Angeles. To trzy unikalne właściwości, których współistnienie ufundowało dotychczasowy światowy sukces USA.

Trzy dawki miodu

Po pierwsze nigdzie indziej optymizm i odwaga nie występują w tak dużym natężeniu. Ameryka jest krajem, który najbardziej skłania się ku nowemu i to od zarania swych dziejów, a nie dopiero od wczoraj (jak kraje Europy Wschodniej) czy od trzech dziesięcioleci (jak Chiny). Najwidoczniej nieokiełznana ciekawość jest zapisana w kodzie genetycznym tego narodu.

Dzięki trwającemu do dzisiaj napływowi ludzi żądnych sukcesów i przygody, od 1980 r. armia zatrudnionych zwiększyła się o prawie 44 miliony. I nie jest to tylko zasilenie liczebne. Bowiem sam przyrost ludności np. o 17 mln zagubionych obywateli, którzy koncentrują się na utrzymaniu nabytych praw, ale nie są skłonni do wysiłku większego niż standardowy, daje efekt negatywny, czego doświadczyły Niemcy po zjednoczeniu.

Po drugie USA są krajem o absolutnie globalnym wymiarze. Już sama geneza państwa, gdy na teren dzisiejszych Stanów Zjednoczonych ściągali niepokorni ze wszystkich zakątków globu, wskazuje, że obywatele USA to „dzieci świata”. Helmut Schmidt nazwał założycieli Ameryki „elitą witalności”, która swe geny przekazywała kolejnym pokoleniom aż po dzień dzisiejszy. Ich język zdobył dominującą pozycję i już w drugiej połowie minionego stulecia wyparł hiszpański i francuski. Ich kultura dnia codziennego – od t-shirtu przez rock and roll, a na internecie kończąc – w pokojowy sposób skolonizowała połowę świata. Od początku także koncerny podążały do innych krajów, by nawiązywać stosunki handlowe i tworzyć nowe miejsca produkcji. Choć wielonarodowe koncerny nie były amerykańskim wynalazkiem, stały się specjalnością Stanów Zjednoczonych.

d441tdz

Po trzecie USA są jedynym krajem, który we własnej walucie może dokonywać operacji finansowych na całym świecie. Dolar stał się ogólnoświatowym środkiem płatniczym. Kto chce go mieć, musi kupić od Stanów Zjednoczonych. A wszystkie ważne decyzje odnośnie emisji pieniądza i wysokości stóp procentowych są podejmowane w USA, co gwarantuje najwyższy poziom narodowej niezależności. W żyłach światowej gospodarki płynie amerykańska krew. Dolar służy do rozliczania prawie co drugiej transakcji, a inne państwa trzymają w nim dwie trzecie swoich rezerw walutowych. Prezydent Francji Charles de Gaulle już w latach 60. z podziwem mówił o tym „niebywałym przywileju”.

Trzy dawki dziegciu

A teraz odwrotna strona medalu. Po pierwsze obywatele USA są tak bardzo optymistyczni, że płynna staje się granica między ich optymizmem i naiwnością. Zadłużenie państwa, firm i gospodarstw domowych przekracza wszelkie znane dotąd rozmiary. Miliony konsumentów, pokładając pobożne nadzieje w przyszłości, która ma być bardziej różowa od teraźniejszości, decydują się żyć „na kreskę”. Zobowiązania te są jednak tak duże, że zagrażają świetlanej przyszłości. Klasa średnia i niższa praktycznie przestały oszczędzać. Na początku XXI wieku żyją z dnia na dzień niczym wielka rodzina afrykańska i nie mają żadnego zabezpieczenia finansowego. Po drugie globalizacja pokazuje pazury. USA na skalę znacznie większą niż inne państwa uczestniczyły w światowej wymianie handlowej, co doprowadziło do erozji rodzimego przemysłu. Niektóre branże – zwłaszcza producenci mebli, sprzętu elektronicznego, wielu poddostawców części samochodowych i ostatnio także wytwórcy komputerów – już na stałe opuściły kraj. Swobodna wymiana handlowa
sprzyjała w ostatnim czasie przede wszystkim „państwom wschodzącym”, które odebrały Stanom Zjednoczonym pokaźne udziały w rynku światowym. Po trzecie dolar jest nie tylko źródłem siły USA, ale naraża je także na ciosy. Rząd na tak dużą skalę pompował dolary w gospodarkę światową, że amerykański system finansowy może się załamać pod wpływem zewnętrznych działań, np. polityki Pekinu. W odniesieniu do Chin Bill Clinton mówił o „strategicznym partnerstwie”, a George W. Bush używa już terminu „strategiczna rywalizacja”. Obaj mają na myśli to samo. Chodzi o zależność, która w normalnym czasie zobowiązuje do współpracy. Ale kiedy czasy są inne – skłania do próby sił.

Piramida na głowie

U progu XXI wieku Stany Zjednoczone jawią się jeszcze jako wielka potęga światowa. Ale mocarstwo to zmaga się z konkurencją zewnętrzną i problemami wewnętrznymi. Dla otwartej na świat gospodarki amerykańskiej sprzężenia zwrotne globalizacji są tak silne, że wielu ludzi pracy w USA zostaje przypartych do muru.

Rozwój krajów azjatyckich prowadził do tej pory tylko do relatywnego spadku potencjału gospodarki narodowej w USA. Jednak dla wielu robotników i pracowników umysłowych z klasy średniej i niższej spadek ten ma już wymiar bezwzględny, bowiem uszczuplił się ich stan posiadania. Mają mniej pieniędzy, mniej prestiżu społecznego, a do tego znacząco zmniejszyły się ich szanse na awans w strukturze społecznej. To przegrani w światowej batalii o dobrobyt. Taki jest ich niezawiniony los.

d441tdz

I bynajmniej nie jest to tylko ich prywatna sprawa. Każde społeczeństwo, a cóż dopiero naród, który prawo do szczęścia wpisał do konstytucji, musi się liczyć z niewygodnymi pytaniami, gdy coraz większa część obywateli zostaje wykluczona z powszechnego dobrobytu. Kongres USA powołał 28 października 1998 r. komisję w doborowym składzie, która miała zbadać wpływ deficytu w bilansie handlowym na atrofię amerykańskiego przemysłu. Donald Rumsfeld, obecny sekretarz obrony, Robert Zoellick, ówczesny pełnomocnik rządu ds. handlu zagranicznego, Anne Krueger, osoba numer dwa w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, i Lester Thurow, profesor z MIT, opracowali raport na zlecenie prezydenta.

Do końca lat 70. świat Amerykanów był w porządku – stwierdzono w raporcie. W pierwszych trzech dziesięcioleciach po zakończeniu wojny dochody rodzin we wszystkich grupach społecznych rosły prawie w tym samym tempie, a wśród biednych nawet nieco szybciej. Najuboższa jedna piąta amerykańskiego społeczeństwa zwiększyła swe dochody o 120 proc., druga od dołu „kwinta” wzbogaciła się o 101 proc., trzecia – o 107 proc., czwarta – o 114 proc., a najbogatsza zyskała tylko 94 procent. Tak wyglądało amerykańskie marzenie ujęte w liczbach. Potem jednak tendencja odwróciła się i to nie tylko w USA. Do gry weszła Japonia, zmieniły się kierunki przepływu światowego handlu. Posiadacze kapitału opuścili rodzime poletko i na własną rękę zaczęli szukać odpowiednich miejsc lokaty majątku. Zagraniczne inwestycje bezpośrednie, które do tej pory rozwijały się mniej więcej w podobnym tempie jak eksport, nagle wystrzeliły w górę. Do tej pory inwestycje za granicą służyły prawie wyłącznie wspieraniu eksportu niemieckich,
amerykańskich i francuskich towarów. Teraz zaczęto przenosić całe fabryki głównie w celu zaoszczędzenia kosztów. Produkcja na światowy rynek stawała się coraz bardziej globalna, co prowadziło do alokacji kapitału i siły roboczej. W latach 1985–1995 światowa produkcja wzrosła o ponad 100 proc., natomiast zagraniczne inwestycje bezpośrednie zwiększyły się w tym czasie o 400 procent. Wraz z przemieszczeniem kapitału niepokój ogarnął także świat pracy najemnej.

Nowe miejsca pracy powstawały w innych krajach, co nie pozostało bez konsekwencji dla dochodów rodzin w USA. W ciągu dwóch następnych dziesięcioleci dochody najuboższej jednej piątej społeczeństwa skurczyły się o 1,4 proc., następna „kwinta” wzbogaciła się o 6,2 proc., trzecia – o 11,1 proc., czwarta – o 19 proc., a szczyt piramidy, gdzie dominują zwolennicy, ideolodzy i najwięksi beneficjenci globalizacji, odnotował wzrost dochodów o 42 procent. Różnicę w porównaniu z okresem świetności amerykańskiej gospodarki narodowej, kiedy z dobrobytu korzystali prawie wszyscy obywatele, precyzyjnie widać na przykładzie jej bazy materialnej. Do końca lat 70. produkcja kwitła tak intensywnie, że promieniowała na cały świat. Stany Zjednoczone wszędzie dostarczały dolary i dobra materialne. Żywotna siła amerykańskiego imperium pomogła w odbudowie zniszczonej wojną Europy i Japonii. Stany Zjednoczone były przez cztery dziesięciolecia największym eksporterem netto i największym kredytodawcą na świecie. Wszystko przebiegało
zgodnie z podręcznikowym schematem: kraj najbogatszy zasilał w pieniądze i towary kraje uboższe. USA czerpały z bazy produkcyjnej energię, dzięki której zapewniały innym krajom rozkwit, a przynajmniej ożywienie. Były niekwestionowanym centrum, z którego we wszystkie strony rozchodziły się strumienie energii.

d441tdz

Z eksportera importer

Amerykański kapitał był wszędzie zadomowiony i nie trzeba było do tego interwencji militarnej. Jedni traktowali to jako dobrodziejstwo, inni widzieli w tym przekleństwo. W każdym razie dla Ameryki był to zyskowny biznes.

W szczytowym punkcie swej potęgi ekonomicznej czołowe państwo Zachodu posiadało poza granicami majątek netto w wysokości 13 proc. produktu społecznego brutto. Inaczej mówiąc, potencjał produkcyjny kraju tak bardzo się zwiększył, że Stany Zjednoczone miały filie we wszystkich krajach świata. Teraz USA nie mają już statusu prymusa. Ich potencjał nadal jest większy niż innych krajów, ale energia płynie od kilku lat w odwrotnym kierunku. Obecnie potrzeby Ameryki Północnej w zakresie dóbr materialnych zaspokajają kraje Azji, Ameryki Łacińskiej i Europy. Największy eksporter świata stał się największym importerem. Najważniejszy kredytodawca zmienił się w kredytobiorcę. Obecnie to cudzoziemcy lokują kapitał w USA, gdzie w ich rękach jest majątek wartości 2,5 biliona dolarów, co stanowi 21 proc. amerykańskiego PKB. Do obcokrajowców należy dziewięć procent wszystkich akcji, 17 proc. papierów dłużnych w przemyśle i 24 proc. obligacji państwowych. Powodem nowej sytuacji nie jest ani lenistwo Amerykanów, ani ich
niewątpliwe rozpasanie konsumpcyjne. Odpowiedzialny za to jest amerykański przemysł, a właściwie to, co się z niego ostało. W ciągu niewielu dziesięcioleci zmniejszył się on o połowę. Jego udział w amerykańskim PKB wynosi tylko 17 proc., podczas gdy w Europie jest to obecnie 26 procent. Wszystkie liczące się gospodarki świata zaopatrują w towary rynek amerykański, a kupują na nim nieproporcjonalnie mniej. Deficyt USA w handlu z Chinami wyniósł w 2005 r. około 200 mld dolarów, z Japonią – ponad 80 mld, z Europą – ponad 120 mld dolarów. Ameryka nie jest w stanie uzyskać nadwyżek nawet w obrotach z mniej rozwiniętymi krajami, jak Ukraina i Rosja. Każdego dnia w portach USA wyładowywane są statki, na które nie czeka żaden towar „made in USA”. Wiele kontenerowców rusza w powrotną drogę bez ładunku.

Kto szuka okoliczności łagodzących dla supermocarstwa, nie znajdzie ich w bilansie handlowym. Nie jest bowiem tak, że nierównowaga jest spowodowana importem surowców lub prefabrykatów. Na przykład wartość importu ropy naftowej wynosi około 160 mld dolarów i wcale nie stanowi tak istotnej pozycji, jak niektórzy sądzą. Problem polega na tym, że USA sprowadzają z całego świata zaawansowane technologicznie produkty – auta, komputery, telewizory, konsole do gier – ale nie sprzedają na światowym rynku równoważnej ilości własnych wyrobów.

Gabor Steingart © Der Spiegel, distr. by NYT Synd., 2006

d441tdz
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d441tdz
Więcej tematów