Odszedł ze służby w polskiej armii i pojechał na Bliski Wschód pomagać uchodźcom. "Tam jest dość chętnych do walki z ISIS. Oni błagają o broń"
- Tu nie chodzi o walkę z tzw. Państwem Islamskim czy też z jego "bojownikami". Tam nie ma żadnego "państwa" ani żadnych "bojowników". To są mordercy, dzieciobójcy, pedofile i gwałciciele oraz terror, który im na to pozwala. I on musi zostać zlikwidowany, a nie da się tego zrobić bez walki - mówi Wirtualnej Polsce Bartosz Rutkowski, który porzucił wygodne życie w Polsce, by pomagać uchodźcom w Iraku i Syrii. Decyzję podjął, gdy przeczytał informację o torturowaniu i ukrzyżowaniu 12-letniego asyryjskiego chłopca. - Mój starszy syn jest w tym samym wieku - mówi. I dodaje: - Tam jest dość ludzi chętnych do walki z tzw. ISIS. Oni dosłownie błagają o broń.
WP: Tomasz Bednarzak: Wyjechał pan do północnego Iraku pomagać na miejscu ludziom, którzy na co dzień muszą mierzyć się z okropnościami wojny i zagrożeniem ze strony tzw. Państwa Islamskiego. Co pana pchnęło do porzucenia dobrej pracy i wygodnego życia w Polsce na rzecz niebezpiecznego Bliskiego Wschodu?
Bartosz Rutkowski: - 10 października 2015 roku przeczytałem informację o torturowaniu i ukrzyżowaniu 12-letniego asyryjskiego chłopca w Syrii. Mój starszy syn jest w tym samym wieku. Porozmawiałem z żoną i dowódcą jednostki i w dwa dni później złożyłem wypowiedzenie stosunku służbowego. Nie "porzuciłem pracy", po prostu zostałem emerytem. Wyjechałem, by sprawdzić, czy pomoc tym ludziom jest w ogóle możliwa, nie wierzę bowiem w przekazy medialne. Teraz już wiem, że tak i że można to robić sensownie. Celem jest Syria, ale dopóki nosiłem mundur, nie mogłem się starać o wyjazd w tamten rejon. Stąd moja decyzja, aby wpierw nawiązać kontakt z Asyryjczykami w Iraku. Do Jazydów trafiłem w pewnym sensie przez przypadek.
WP: Dla pana rodziny to musiała być piekielnie trudna decyzja. Jak zareagowali, gdy opowiedział im pan o swoich planach?
- Mam wspaniałą i wyrozumiałą małżonkę. Spędziliśmy razem 22 lata. Rozumie moją decyzję. Tak samo rodzice i dzieci. Jednak w chwili obecnej muszę głęboko przemyśleć, jak ułożyć życie, by próbując pomóc innym nie zniszczyć tego co mam.
WP: Jak wyglądała pana podróż na Bliski Wschód?
- Po prostu kupiłem bilety i tam pojechałem. Obcinając koszty wybrałem trasę przez Ukrainę i Turcję. Wielu Polaków podróżuje do irackiego Kurdystanu i nie ma w tym nic niebezpiecznego. Polki wykładają na uczelniach w Irbilu i na wakacje przyjeżdżają do Polski. Jedyną trudność stanowiło zdobycie legitymacji prasowej, ale i to się w końcu udało. Pod względem ataków terrorystycznych groźniejszy jest Paryż.
WP: Chrześcijanie i Jazydzi w Iraku cały czas znajdują na celowniku tzw. Państwa Islamskiego. Jak dziś wygląda ich sytuacja?
- Bardzo różnie, ale niestety generalnie nadal źle. Chrześcijanie są dużo lepiej zorganizowani. Przykładowo obóz prowadzony przez katolickich duchownych w Irbilu ma plac zabaw dla dzieci i bibliotekę. Wszystko dzięki temu, że dysponują siecią sprawnie działających organizacji charytatywnych na całym świecie, które zresztą pomagają również Jazydom. A ci są w dużo gorszej sytuacji. Pomoc jaka do nich dociera jest nieregularna i absolutnie niewystarczająca. Przez osiem dni mieszkałem u uchodźców we wsi Khanke na przedmieściach Dahuk. Przebywa ich tam około 70 tys., z których tylko 20 tys. znajduje się w obozach. Mała część wynajmuje domy lub mieszka u rodziny. Pozostali, oprócz plandeki nad głową, nie mają po prostu nic. Dodatkowo ok. 3,5 tys. Jazydów przebywa nadal w niewoli terrorystów. Jazydzi mają swoich partyzantów, do których dotrzeć nie pozwoliła mi niestety kurdyjska służba bezpieczeństwa. Chrześcijanie tworzą własne milicje mające absolutnie niewystarczające wyszkolenie i sprzęt wojskowy kupiony
wyłącznie za własne pieniądze. Odwiedziłem dwie takie jednostki. Na linii frontu pod Mosulem chrześcijański żołnierz w wieku 19 lat był wyposażony w karabinek Kałasznikowa z 1967 roku.
WP: Dlaczego Jazydzi są tak bardzo wyrzucani poza margines?
- Jazydzi nie są ludem księgi w rozumieniu Koranu. Dla muzułmanów z Daesz (arabska nazwa ISIS, mająca również przekaz negatywny) są oni po prostu niewiernymi. Jako tacy nie mają żadnych praw. Skrzywdzenie ich nie jest grzechem. Dodatkowo Daesz uważa ich za czcicieli szatana, absolutnie nie wgłębiając się w ich rzeczywiste wierzenia. Dla nich nie są nawet ludźmi drugiej kategorii - w ogóle nie są ludźmi.
WP: Jak pan myśli, z jakich powodów kurdyjska służba bezpieczeństwa nie pozwoliła panu do nich dotrzeć?
- Nie wiem, czemu Kurdom zależało na uniemożliwieniu mi wyjazdu do jazydzkiej partyzantki w rejonie Sindżaru. Oficjalnie mówiono o bezpieczeństwie, ale to był tylko pretekst. W cztery oczy powiedziano mi, że jeśli ograniczę materiał tylko do wojsk rządowych, to zostanę zawieziony natychmiast. Nie pomogła nawet pomoc przedstawiciela Rządu Regionalnego Kurdystanu w Polsce. Martwi mnie ta sytuacja i jednocześnie zastanawia. Wyjadę tam, jak tylko będę mógł. Zachowanie władz Kurdystanu wobec mniejszości etnicznych będzie sprawdzianem prawdziwych intencji tego rodzącego się państwa. Mam zamiar ubiegać się o zgodę na przejazd przez Kurdystan do Syrii - zobaczymy, czy ją otrzymam.
WP: Na jakie wsparcie ze strony irackich władz i państw zachodnich mogą liczyć obie mniejszości?
- Władzę sprawuje tu Rząd Regionalny Kurdystanu (RRK). W chwili obecnej kraj jest w straszliwym kryzysie ekonomicznym. Urzędnicy państwowi dostają 25 proc. pensji. Jednocześnie w regionie liczącym 5 mln obywateli znajduje się ok. 1,9 mln uchodźców - 1,5 mln z nich to przesiedleńcy wewnętrzni, 400 tys. to uciekinierzy spoza Iraku, głównie z Syrii. Teoretycznie na rodzinę przypada 5 kg ryżu, 5 kg mąki i 5 litrów oleju na miesiąc - bez względu na jej wielkość. Tam, gdzie byłem, nawet ta minimalna pomoc nie dotarła w ostatnim kwartale. Co do uzbrajania mniejszości, to RRK wolałby ich widzieć w szeregach własnych sił zbrojnych - Peszmergi. Ale Peszmerga może dostać rozkaz wymarszu i zostać przerzucona w dowolny rejon. A wtedy Jazydzi i chrześcijanie znowu staną się celem ataków. Zapytałem arcybiskupa Irbilu, czy powinno się wspierać milicje chrześcijańskie - odpowiedział mi pytaniem: a czy widzi Pan jakieś inne rozwiązanie?
WP: Jakie największe bolączki trapią te społeczności?
- Brak jedzenia, zimno, brak możliwości zachowania higieny, praca dzieci, brak dostępu do świadczeń medycznych. Można wymieniać w nieskończoność. U Jazydów będzie to wszystko. I brak broni oraz szkolenia, by ci ludzie mogli sami zadbać o własne bezpieczeństwo.
WP: Jakie cele pan sobie stawia?
- Jestem jedną osobą. Wiem, że rodziny jazydzkie decydują się na wykup z niewoli swoich bliskich i popadają w straszliwe długi. Średni okup to 10 tys. dolarów, a przy większych "transakcjach" cena spada do 5 tys. Na pewno zbiorę pieniądze, by pomóc rodzinie, która wykupiła swoje dziecko. Żołnierze chrześcijańscy nie mają wyposażenia, bo są uchodźcami i dodatkowo zbierają pieniądze dla swoich bliskich. Chciałbym wspomóc ich fundacje charytatywne sumą będącą równoważnikiem wyposażenia jednego żołnierza. Czyli mówiąc w przenośni - jedno dziecko i jeden żołnierz. A dalej? Cóż, zobaczymy, co się uda. Polacy są wspaniałym narodem i liczę na pomoc. Ja mogę zapewnić tylko siebie i czas.
WP: Wiem, że rozważa pan założenie fundacji, której celem będzie pomoc uchodźcom na Bliskim Wschodzie.
- Wolałbym tego nie robić, tylko znaleźć kogoś, kto ma doświadczenie i przekazać mu pieniądze. Ale wygląda na to, że to się nie uda. Z jednej strony boję się podjęcia zobowiązań na lata, bo to zmieni diametralnie moje życie. Z drugiej, nie bardzo widzę inne wyjście. Nie mam zaufania do ludzi zawodowo zajmujących się działalnością charytatywną.
WP: Skąd ta nieufność?
- Nie chcę skrzywdzić wszystkich wrzucając ich do jednego worka. Działają tam fundacje takie jak Samaritan's Purse, Pomoc Kościołowi w Potrzebie czy Fundacja Barzaniego (działa w niej żona naszego attache konsularnego), które robią wspaniałe rzeczy. Widziałem jednak na własne oczy, jak żyją i działają członkowie chyba największej organizacji charytatywnej i ich "refugee projects". Nie dałbym na to ani dolara. Wojna to też dla wielu wspaniały biznes.
WP: Zwraca pan uwagę, że pomoc, która dociera do uchodźców Iraku, często jest źle zaplanowana.
- To nie są moje obserwacje. Sami uchodźcy mi o tym mówili i pokazywali przykłady. W wiosce, gdzie byłem, pobudowano prysznice i toalety. Wodę zapewniały dwa duże zbiorniki na budynkach. Nie zapewniono jednak sposobu ich uzupełniania. Woda tam jest płatna i po kilku dniach obiekty przestały działać. Przed zimą ludzie się do nich wprowadzili, bo miały okna i drzwi. W chwili obecnej mieszkają w toaletach i są z tego powodu szczęśliwi.
WP: Dlaczego tak się dzieje, że ta pomoc często jest marnotrawiona lub udzielana bez sensu? Jak można temu zaradzić?
- Nie da się. Czym większa organizacja, tym większy margines błędu. Od lat mówi się, że z 1 dolara przeznaczonego w niektórych organizacjach na dzieci czy biednych, trafia do nich realnie kilkanaście centów. Reszta to "koszta". Ja chcę tego uniknąć. Zaradzić może osobiste zaangażowanie i uczciwość, ale tego się nie da wymusić na ludziach.
WP: Na pańskim profilu na Facebooku widziałem wpis, w którym użył Pan określenia "prawdziwy" uchodźca? Na czym polega różnica w porównaniu z tymi "nieprawdziwymi"?
- Tego terminu użyłem tylko raz. Facebook nie jest mi bliski, ale postanowiłem umieszczać tam informacje, bo sensem mojego wyjazdu jest ich przekaz. Po prostu dla mnie uchodźca to ktoś, kto jest pozbawiony środków do życia i potrzebuje pomocy. Dla Jazydów 50-kilogramowy worek mąki za 18 dolarów jest realną potrzebą. Oni są zbulwersowani przyjmowaniem przez Europę migrantów ekonomicznych jako uchodźców i jednoczesnemu pozostawieniu ich samych bez pomocy. Jeden z Jazydów, gdy dowiedział się, że jestem Europejczykiem powiedział mi, że widział w TV człowieka, który spalił mu dom, jako uchodźcę w Niemczech. Zapytał mnie, dlaczego im pomagamy, a jemu nie. Nie znalazłem odpowiedzi.
WP: Domyślam się, że podróż na Bliski Wschód zmieniła pana postrzeganie problemu uchodźców.
- Bez wątpienia tak. Są tam ludzie w ogromnej potrzebie, gotowi przyjąć każdą pomoc. Ci ludzie nie są w stanie zrozumieć, dlaczego przyjmujemy jako uchodźców często ich oprawców, którzy wyjechali za ukradzione im pieniądze. Takie są fakty. Tego typu stwierdzenia słyszałem przez dwa tygodnie co najmniej kilkadziesiąt razy - od ludzi różnych wyznań (w tym muzułmanów), narodowości i statusu społecznego.
WP: Jaką politykę wobec kryzysu migracyjnego powinna zatem przyjąć Europa?
- Ja nie jestem politykiem i nie po to pojechałem na Bliski Wschód. Wypowiadać powinni się specjaliści i ludzie do tego predysponowani. Mogę tylko powiedzieć, że należy bezwzględnie uważać, kogo przyjmujemy. Ostrzegają nas przed tym ludzie, którzy tam zostali. Można udzielać pomocy w krajach, gdzie są konflikty, a nie zachęcać do emigracji. Musimy dokładnie sprawdzać, komu udzielamy pomocy. Jeśli emigrację ekonomiczną będziemy nazywać uchodźcami, to do Europy będzie chciało się dostać kilkadziesiąt milionów takich "uchodźców". Tysiące euro dla rodziny imigrantów w Europie napędza migrację, 100 dol. tam na miejscu pomaga na kilka miesięcy i ją zatrzymuje.
WP: Zachód powinien bardziej zaangażować się w walkę z tzw. Państwem Islamskim?
- Tu nie chodzi o walkę z tzw. Państwem Islamskim czy też z jego - jak to niestety często piszą polskie media - "bojownikami". Tam nie ma żadnego "państwa" ani żadnych "bojowników". To są mordercy, dzieciobójcy, pedofile i gwałciciele oraz terror, który im na to pozwala. I on musi zostać zlikwidowany, a nie da się tego zrobić bez walki. Jak powiedział mi w wywiadzie miejscowy biskup: "Daesz to sen, który musi się skończyć - do tego trzeba użyć siły".
WP: Być może kraje zachodnie nie powinny bezpośrednio angażować się militarnie, ale pomagać w inny sposób?
- Taką mam nadzieję. Wspierać siły, które stabilizują region i zapewniają opiekę ludności cywilnej. Tam jest dość ludzi chętnych do walki z tzw. ISIS. Oni dosłownie błagają o broń, skoro nie chcemy im wysłać żołnierzy. Oni nie chcą ryb, tylko wędki.
WP: Jaką rolę w gaszeniu pożaru na Bliskim Wschodzie i wobec kryzysu migracyjnego powinna przyjąć Polska?
- Przyjmować pełne rodziny z grup najbardziej narażonych na prześladowania, czyli Jazydów i chrześcijan, na czas trwania konfliktu. Wspierać te mniejszości w Iraku i Syrii pomocą humanitarną, bronią oraz szkoleniem. Tam nie powinni ginąć polscy żołnierze. Ale możemy pomóc ludziom na miejscu, by byli w stanie walczyć jak równy z równym z dobrze opłacanymi i wyposażonymi mordercami. Trzeba to jednak robić w sposób przemyślany i pilnie obserwować każdą wydawaną złotówkę. W chwili obecnej istnieją chrześcijańskie jednostki zbrojne tworzone oficjalnie za zgodą RKK lub rządu w Bagdadzie, ale bez żadnego wsparcia. Może ktoś kompetentny powinien im się przyjrzeć i rozważyć pomoc. Sama pomoc humanitarna nie rozwiązuje problemu. Pomaganie biednemu dziecku jest potrzebne i wzruszające, ale bez zapewnienia mu żołnierza, który je ochroni, jest niemoralne.