Odmieniony, schorowany, opuszczony Andrzej Pęczak
Andrzej Pęczak w niczym nie przypomina dawnego wpływowego posła RP, potężnego barona SLD i wojewody łódzkiego, prawej ręki Leszka Millera, stałego bywalca słynnej loży VIP-ów na stadionie Widzewa. Wychudły, schorowany, opuszczony przez polityków i przyjaciół, bezradnie rozgląda się za posadą. Napotyka jednak, jak się skarży, na mur niechęci lub obojętności - pisze "Dziennik Łódzki".
13.01.2007 02:00
Andrzej Pęczak zdaje sobie sprawę, że po miesiącach nagłaśniania afery korupcyjnej i procesu, opinia publiczna już go skazała. "Full wypas", "Pan Samochodzik", "Merc z firankami" - to tylko niektóre z określeń padających publicznie pod jego adresem. Szefowie firm nie kwapią się, aby go zatrudnić, gdyż - jak sam przyznaje - mogliby przez niego wpaść w tarapaty.
Polityk ma gorzej niż saper
Jestem jak parszywa owca, jak jakiś pryszczaty - narzeka. Wszyscy uciekają przede mną. Nie spadłem z trzydziestego piętra pałacu kultury, żyję w realnym świecie i wiem, jakie rządzą nim reguły. Dlatego się nie dziwię i nie oburzam. Polityk ma gorzej niż saper. Jemu tylko rękę urwie, a polityk płaci za błąd całym swoim życiem - mówi.
I Pęczak wciąż płaci. O jego izolacji najlepiej świadczy to, że po powrocie zza krat do domu nie skontaktowali się z nim ani Leszek Miller, ani Zbigniew Kaniewski, ani żaden z jego dawnych politycznych przyjaciół. Nie mówiąc o adwersarzach.
Nie życzę żadnemu z polityków, którzy o mnie źle się wypowiadali, jak na przykład poseł Stanisław Łyżwiński, publicznie komentujący moje aresztowanie, aby przeszli przez to, co ja przeszedłem - mówi. Nigdy się nie spodziewałem, że będę pierwszym posłem III RP, który trafi do aresztu - dodaje.
Mimo że wszyscy odwrócili się od niego, nie poddaje się. Zapowiada, że będzie walczył o swoje dobre imię. Zamierza się wyleczyć i znaleźć jakąś pracę, gdyż - jak zaznacza - utrzymuje się jedynie z renty powypadkowej, więc krucho u niego z pieniędzmi. Dziś można go spotkać na zakupach w markecie lub w sądzie na procesie.
Gdy w piątek przed tygodniem opuścił areszt śledczy przy ul. Smutnej w Łodzi, przywitał się z córką i przedarł przez kordon dziennikarzy, wskoczył do auta z kierowcą i pojechał do swojej willi w Żabiczkach na obrzeżach Konstantynowa. "Swojej" - to może za dużo powiedziane. Zarówno dom, jak i subaru w garażu zostały zajęte przez prokuraturę, co oznacza, że Pęczak może z nich korzystać, ale nie może ich sprzedać.
Mieszkam z córką Barbarą z pierwszego małżeństwa i jej mężem Michałem - wyjaśnia. Oni dbali o mnie, gdy siedziałem w areszcie, i regularnie mnie odwiedzali. Gdyby nie oni, nie byłoby po co wychodzić zza krat - tłumaczy.
Co z moim synkiem?
Jego wielkim pragnieniem jest zobaczenie się z siedmioletnim synem Maćkiem, przebywającym z mamą Dagmarą, drugą żoną Pęczaka, która rozwiodła się z nim, gdy był osadzony w areszcie. Dla byłego posła był to szok, z którego długo nie mógł się otrząsnąć. Z aresztu słałem do Dagmary listy, ale na żaden nie odpowiedziała - narzeka. Teraz, po wyjściu na wolność, wysłałem do niej SMS-a z prośbą o spotkanie z dawno niewidzianym synkiem. Stał się on celem i sensem mojego życia. Niestety, nie otrzymałem odpowiedzi - przyznaje ze smutkiem.
Andrzej Pęczak jest chory. Gdy jedzie autem, narzeka na zawroty głowy. Znacznie schudł i waży zaledwie 50 kg. Podczas pobytu w areszcie - jak twierdzi - zapadł na chorobę Leśniowskiego-Crohna. Jest to nieuleczalne zapalenie jelit - tłumaczy. Leczy się jedynie skutki, a nie przyczynę choroby. A jednym ze skutków jest to, że często muszę chodzić do toalety. Walka z tą chorobą polega na stopniowym wycinaniu jelita. Właśnie przygotowuję się do zabiegu. Muszą mi wyciąć 15 centymetrów - tłumaczy.
Bułka z kefirem, ale bez krawca
Były baron SLD twierdzi, że z powodu braku pieniędzy ledwie wiąże koniec z końcem. Mogę sobie kupić tylko kefir i suchą bułkę. Na tyle mnie stać - przekonuje. Nie mam pieniędzy, aby kupić sobie nowy garnitur ani na to, żeby krawiec poprawił mi stary. Utrzymuję się jedynie z renty wynoszącej 1,8 tysiąca złotych, z czego 500-600 złotych przeznaczam na alimenty dla Maćka - tłumaczy.
Rentę przyznano mu po tym, jak w grudniu 1996 roku rozbił się samochodem, jadąc z kierowcą na spotkanie przedstawicieli regionów europejskich w Szwajcarii. Spałem, kiedy pod Legnicą wpadliśmy na stojącą przed nami ciężarówkę - wspomina. Wypadłem przez przednią szybę auta i straciłem przytomność. Doznałem poważnego urazu kręgosłupa. Przez sześć miesięcy chodziłem w gorsecie i wyglądałem jak w stalowym pancerzu. Dokładnie tak samo, jak potem premier Leszek Miller, gdy rozbił się w rządowym śmigłowcu - mówi.
Fortuna to mit?
Były wojewoda twierdzi, że pogłoski o jego bogactwie i fortunie odłożonej na czarną godzinę to mity i bajki. A skąd wobec tego miał pieniądze na honoraria dla trojga adwokatów i na wpłacenie poręczenia majątkowego w wysokości 400 tys. zł, dzięki któremu mógł wyjść na wolność? Gdzie podział się wycofany z konta bankowego milion złotych, które chciała zająć prokuratura na poczet przyszłych kar, ale nie zdążyła? Informacje o moich kontach bankowych w Londynie i Szwajcarii to pomówienia- zapewnia. Na moje konto nie wpływały żadne pieniądze poza tymi, które otrzymywałem jako poseł i europoseł. Było to znacznie mniej niż milion złotych. Aby opłacić adwokatów, moja córka Barbara sprzedała swój samochód, który otrzymała w prezencie ślubnym od mojej pierwszej żony Grażyny. Pieniędzy wystarczyło na półtora roku. Potem adwokaci przestali domagać się ode mnie pieniędzy, za co im jestem bardzo wdzięczny - mówi. Były poseł zamierza stanąć na głowie, aby znaleźć jakąś posadę. Na razie nie ma propozycji.
Wigilia z leniwymi pierogami
Przeprowadzka z luksusowego domu w Żabiczkach do aresztu przy ul. Smutnej była dla Pęczaka wstrząsem. Szybko przekonał się, że kąpać będzie się tylko raz na tydzień, a na paczkę z żywnością będzie mógł liczyć jedynie raz na trzy miesiące. Musiał też zapomnieć o telefonowaniu do bliskich, z którymi mógł się widzieć jedynie godzinę w ciągu miesiąca.
Do tego dochodziło fatalne - jak twierdzi - wyżywienie, do którego nie mógł się przyzwyczaić. Serwowano je nawet w dni świąteczne. W Wigilię dali nam leniwe pierogi- opowiada - polane masą rozpuszczalną, której używa się do smarowania pieczywa. Zjadłem. Efekt był taki, że dostałem silnego rozwolnienia i przez trzy dni biegałem do toalety. Z powodu różnych dolegliwości, Pęczak walczył o dietetyczne potrawy. Wywalczył głównie to, że do kantyny sprowadzono sucharki. Kupował je regularnie. Zresztą był stałym klientem sklepiku, mimo że ceny były mocno wyśrubowane. Po wyjściu z aresztu wybrałem się na zakupy i przekonałem się, że ceny w kantynie były nawet do połowę wyższe niż w supermarkecie Tesco - przyznaje.
Były poseł narzeka, że jego córce nie pozwolono, aby przynosiła mu do aresztu wiktuały, z których on pitrasiłby sobie posiłki, podczas gdy jego dobremu znajomemu Markowi Dochnalowi codziennie - jak podkreśla - do celi przynosili obiady z restauracji. Wprawdzie w ramach nagrody za dobre sprawowanie Pęczak mógł liczyć na dodatkową paczkę żywnościową, ale zwykle rezygnował z niej na rzecz dodatkowego widzenia się z córką Barbarą.
Wspomnienia pasiastego mundurka?
Z szefami aresztu Pęczak stale darł koty. Nie chce o tym mówić, gdyż w sprawie tej złożył doniesienie do prokuratury. Zapowiada, że o swoich perypetiach w areszcie śledczym napisze książkę. Na pewno opowie w niej o tym, jak to w nocy schodząc z górnej pryczy postawił nogę na stołku, potknął się, stracił równowagę i spadając na podłogę zawadził głową o krawędź dolnego łóżka. Rozbił wtedy głowę, która - jak twierdzi - do dziś boli.
Cela, w której osadzono Pęczaka, miała 12 m kw. Przebywało w niej pięciu aresztantów: biznesmeni, prokuratorzy i funkcjonariusze publiczni. Były baron chwalił sobie ich towarzystwo. Nie to, co inni osadzeni, którzy potrafili obrzucić go epitetami na spacerniaku. W mojej celi byli wartościowi ludzie. Dobrze ich wspominam - zaznacza. Wśród nich wyróżniał się były zarządca terenów pofabrycznych przy ulicy Ogrodowej w Łodzi, na których powstała Manufaktura. Prowadziłem z nim bardzo ciekawe dyskusje - opowiada. Chodzi o Cypriana Kosińskiego, rodowitego łodzianina, który na Zachodzie zrobił karierę w biznesie. W 2005 roku ABW zatrzymała go na lotnisku pod Krakowem i przewiozła do Łodzi. W celi z Pęczakiem przebywał miesiąc. Zarzucono mu nieprawidłowości związane ze sprzedażą terenów dawnego Polteksu. Prokurator chciał go skazać, ale sąd go uniewinnił, uznając, że przyczynił się do uratowania cennego kompleksu pofabrycznego.
Ponadto byłem osadzony z Jarosławem K., byłym szefem Izby Celnej w Łodzi oraz z byłym prokuratorem z Bełchatowa, z którym często poruszałem kwestie prawnicze - dodaje.
Proces za procesem
Odzyskanie wolności może być dla Andrzeja Pęczaka tymczasowe. Przed Sądem Okręgowym w Łodzi odpowiada on za to, że naraził na straty w wysokości 42 mln zł Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska. Kolejny proces zacznie się w końcu lutego przed łódzkim Sądem Rejonowym. Tym razem chodzi o nielegalne przyjmowanie pieniędzy od braci Andrzeja i Zbigniewa Gałkiewiczów, znanych biznesmenów ze Rzgowa. Jeszcze później rozpocznie się proces, w którym Pęczak będzie oskarżony o korupcyjne kontakty z Markiem Dochnalem. Akt oskarżenia w tej sprawie kończy sporządzać Prokuratura Apelacyjna w Katowicach.
Pęczak twierdzi, że jest niewinny. Wciąż nie może zapomnieć o luksusowym mercedesie z pełnym wyposażeniem, którego - w ramach łapówki - miał mu użyczyć Marek Dochnal. To przez to auto na byłego posła wołają "Full wypas" i "Merc z firankami". Nie chciałem żadnych firanek - oburza się Pęczak. One już były na wyposażeniu auta zamówionego przez Dochnala. Tymczasem poszła fama, że to ja zamówiłem te nieszczęsne firanki, i tak już zostało - dodaje.