Od ministranta do ministra
W Wigilię w Sali Kolumnowej Sejmu zabrzmią kolędy. Najgłośniej zaśpiewają je politycy, którzy w dzieciństwie służyli do mszy – szczególnie wielu znajduje się dziś w SLD. Prawa strona gubi słowa już po pierwszej zwrotce – pisze Joanna Solska w świątecznym nuumerze tygodnika „Polityka”.
17.12.2003 09:29
Kościelna przeszłość łączy wielu polityków z różnych ugrupowań - wśród byłych ministrantów Solska wymienia premiera Leszka Millera, Józefa Oleksego, Jana Rokitę, Marka Pola i Andrzeja Leppera, ilustrując tekst uroczymi zdjęciami dzisiejszych działaczy jako małych chłopczyków.
– Wychowałem się bez ojca, więc pozycję bezdyskusyjną miała w domu mama. Razem z ciotkami, również głęboko wierzącymi, wydała mi polecenie zostania ministrantem, gdy miałem dziewięć lat – wspomina premier. Józia Oleksego matka prowadzała w rodzinnym Nowym Sączu na lekcje religii już od czwartego roku życia. Kiedy inne dzieci zostawały ministrantami po Pierwszej Komunii, Józio, choć o kilka lat młodszy, już był ich szefem.
Andrzej Lepper też wcześnie zaczął i to jemu ksiądz wydawał główne dyspozycje, a on potem ustawiał kolegów. Przed ołtarzem dopiero przeczuwał, że ma cechy przywódcze, a upewnił się w podstawówce – w każdej zespołowej grze to on był już kapitanem. Bardzo lubił też grać w dwa ognie i w palanta – pisze Solska. Jasia Rokitę skusiła sympatyczna zakonnica z krakowskiej parafii św. Szczepana, namawiając sześciolatka na kurs ministrantury, który sama prowadziła. Tylko Marek Pol zdecydował się na ministranturę z nudów. Przez kilka tygodni leżał w poznańskim szpitalu i kiedy dowiedział się, że potrzeba chłopca do służenia do mszy w szpitalnej kaplicy, uznał to za dobrą okazję, żeby się rozerwać.