Obcinał głowy maczetą, bo zabili mu tatę
Spotkała go wielka tragedia, lecz szukając zemsty, skazał na podobne cierpienie tysiące ludzi. By pomścić ojca, stworzył okrutne i sadystyczne oddziały. Na końcu tej mrocznej drogi czekała już tylko zdrada i brutalna śmierć na zlecenie własnego brata. Carlos Castaño to tragiczna postać.
28.06.2010 | aktual.: 28.06.2010 12:26
To może być historia chłopca, któremu dano wszelkie powody, by nienawidził i pragnął odwetu. Może to też być opowieść o młodzianie i zemście, w imię której zniszczył życie tysięcy ludzi. Możemy również przedstawić dorosłego mężczyznę. To hipokryta z patriotyzmem na ustach, który na wyzysku i narkotykach zbił imponującą fortunę. Cokolwiek wybierzemy, opiszemy tego samego człowieka. I wojnę. Tylko ona mogła stworzyć Carlosa Castaño, założyciela jednego z najbardziej okrutnych szwadronów śmierci świata.
Szlak wendety
Było ich trzech, w każdym ta sama krew. Vicente, Fidel i znacznie młodszy Carlos. Ten ostatni miał niecałe 16 lat, gdy komunistyczni bojówkarze z FARC uprowadzili ich ojca. Zażądali 50 tysięcy dolarów okupu. Chociaż rodzina zapłaciła porywaczom, senior rodu nigdy nie wrócił do domu. Podobno jego serce zbuntowało się tuż przed uwolnieniem. Inna wersja głosi, że nieszczęśnicy nie byli w stanie zebrać całej sumy, więc rebelianci po prostu zastrzelili pechowego farmera. Cokolwiek naprawdę się stało, braciom przyświecał już tylko jeden cel – zemsta.
Starego Jesusa Castaño Gila należy dopisać do listy przypadkowych ofiar wojny domowej, która - kawałek po kawałku - trawi Kolumbię od 1964 roku. Wtedy to powstały Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii (FARC), marksistowska organizacja, która w imieniu kolumbijskiej biedoty (czyli większości społeczeństwa) zaczęła walczyć z zachłanną elitą.
Na początku rebelianci zdawali się być prawdziwymi Prometeuszami ludu. Jednak w 1981 roku – roku śmierci Jesusa – wielu mogło już wątpić w czystość ich intencji. Bojówkarze bywali nie mniej brutalni niż znienawidzone armia i policja. Aby sfinansować swoją działalność, rocznie uprowadzali dla okupu setki osób. Były wśród nich i takie, jak senior Castaño – niezbyt zamożny ojciec dwanaściorga dzieci, który partyzantów lubił i czasami ukrywał na swojej farmie. Nie uratowało mu to życia. Wręcz przeciwnie, jak twierdził potem Carlos, starzec zginął z ręki tych samych ludzi, którym pomagał.
Kolumbijska konstytucja od 1968 roku zezwala armii na tworzenie paramilitarnych grup samoobrony złożonych ze zwykłych obywateli, jeśli państwo jest zagrożone. Wojskowi, bogaci posiadacze ziemscy i handlarze narkotyków chętnie formowali i uzbrajali takie oddziały. Ci pierwsi otrzymywali mięso armatnie do walki z komunistami, ci drudzy – niedrogich ochroniarzy.
Carlos i Fidel, mając wszelkie powody, by nienawidzić FARC, przystąpili do jednej z takich organizacji. Jej nazwa doskonale oddawała emocje szalejące w ich sercach – Muerte a Secuestradores (MAS), Śmierć Porywaczom.
Nauczcie mnie zabijać
W znanym życiorysie Carlosa Castaño istnieje wiele luk i niedomówień. W swojej autobiografii „Mi confesión” („Moja spowiedź”) opisuje, że w 1983 roku, mając 18 lat, trafił do Izraela. Nie była to jednak pielgrzymka w poszukiwaniu zbawienia. W Ziemi Świętej przez rok uczył się jak zabijać, walczyć w dżungli i w mieście, budować obozy, urządzać zasadzki i kontaktować się z handlarzami broni. Czas spędzony na Bliskim Wschodzie miał na niego bardzo duży wpływ. ”Nim wróciłem do Kolumbii, byłem zupełnie inną osobą. Nauczyłem się nieskończonej ilości rzeczy w Izraelu i to temu państwu zawdzięczam część mojej esencji, moje ludzkie i wojskowe osiągnięcia[…]” - opowiadał w jednym z wywiadów zamieszczonych w książce.
Po powrocie do kraju młody mężczyzna zanurzył się w rzece śmierci i bez sprzeciwu dał się ponieść jej nurtowi. W tym czasie grupy samoobrony przeobraziły się w ekipy egzekutorów, którzy z ogromną werwą polowali na partyzantów i ich zwolenników. Do 1986 roku około tysiąca chłopów oskarżonych o wspieranie FARC zostało zabitych w rodzinnym regionie braci Castaño, Medio Magdalena. Dziesiątki tysięcy musiały uciekać. Kolumbijskie wojsko w tym czasie organizowało dla prawicowych bojówkarzy treningi wojskowe prowadzone przez komandosów z Izraela i Wielkiej Brytanii.
Castaño brali także bardzo aktywny udział w wybijaniu polityków Unii Patriotycznej (UP), komunistycznej partii reprezentującej FARC. UP została utworzona w lata 80. ubiegłego wieku w ramach umowy pokojowej z rządem. Wojsko, szwadrony śmierci i narkotykowe kartele nigdy jej nie zaakceptowali. W ciągu kilku lat życie straciło od dwóch do czterech tysięcy lewicowych działaczy. Szanse na pokój między państwem a partyzantami zginęły razem z nimi. Prawdopodobnie na zawsze.
Pod koniec lat 80. bracia nie byli już zwykłymi szeregowcami, lecz wschodzącymi liderami prawicowych bojówek. Dowodzili własną organizacją, Los Tanqueros, liczącą ponad 150 żołnierzy. Utrzymywali bliskie kontakty z Pablo Escobarem, narkotykowym baronem i jednym z najpotężniejszych ludzi na świecie. Razem eliminowali wspólnych wrogów i pomagali sobie w przerzucaniu kokainy poza granice Kolumbii.
W pewnym momencie Castaño odwrócili się od swojego sojusznika. Według jednej z teorii stało się tak, gdy słynny gangster wydał wyrok śmierci na czterech współpracowników, którzy byli także bliskimi przyjaciółmi krewkich braci. Chwilę później brutalna trójka należała już do liderów Los Pepes, zbrojnej grupy założonej przez wrogów Escobara. Kawałek po kawałku miażdżyli jego upadające imperium.
Dowódca
Po śmierci lidera kartelu z Medellin Castaño mogli w pełni oddać się swojej życiowej misji - mordowaniu komunistów. W 1993 roku utworzyli Siły Samoobrony Chłopskiej z Cordoby i Uraby (ACCU, Autodefensas Campesinas de Córdoba y Urabá), które stały się największą paramilitarną bojówką w kraju. Szkolona na dostarczonych przez USA podręcznikach wojny antypartyzanckiej organizacja szybko zapanowała nad północnymi regionami Kolumbii.
W 1994 roku Fidel Castaño zginął podczas niespodziewanego ataku rebeliantów. Przywództwo objął jego 29-letni brat. Inteligentny, pewny siebie i zdeterminowany Carlos okazał się bardzo skutecznym wodzem. Do 1997 roku udało mu się zjednoczyć kilkadziesiąt ugrupowań paramilitarnych, które razem utworzyły Zjednoczone Siły Samoobrony Kolumbii (AUC, Autodefensas Unidas de Colombia).
Wyrastając na dowódcę, Castaño musiał stanąć przed dylematem, który prześladuje wojskowych liderów z każdego zakątku świata: czy walcząc z okrutnym wrogiem można używać jego metod? Kolumbijski prawicowiec znał odpowiedź. Oddziały AUC pacyfikowały całe wioski, w których ukrywać mieli się partyzanci. Bojownicy wkraczali do osad z listą rzekomych kolaborantów i mordowali ich na oczach bliskich. Znakiem rozpoznawczym band Carlosa były obcięte głowy, które turlały się po zalanych krwią uliczkach osiedli, przez które przeszli.
Problemem w konfliktach tego typu jest to, że kolaborantem można zostać zupełnie przypadkiem. Wiele wiosek ukrytych w niebotycznej kolumbijskiej dżungli trafiło pod władanie FARC tylko dlatego, że to komuniści pierwsi do nich dotarli. Uzbrojeni partyzanci bez większych problemów przekonywali mieszkańców do płacenia „podatku wojennego” i dostarczania pożywienia. Dla Castaño i jego ludzi taka forma współpracy była równoznaczna ze zdradą godną kary śmierci.
W czerwcu 1997 roku AUC, po otrzymaniu pozwolenia od kolumbijskiej armii, zaatakowała kontrolowaną przez partyzantów prowincję Meta. Zatrzymali się w miasteczku Mapiripan, gdzie przez pięć dni, pod pretekstem karania sabotażystów, urządzali prawdziwy festiwal śmierci. Kilku chłopów zostało pokrojonych maczetami i piłą łańcuchową. Poćwiartowane ciało miejscowego mędrca zawisło na haku rzeźnickim. Łącznie zginęło około 50 osób. Dokładna liczba nie jest znana, bo wiele zwłok wrzucono do wartkiej rzeki. Po ataku AUC miasteczko opustoszało.
- Byliśmy na terenie rebelianckim, czyli w miejscu, gdzie wszyscy byli rebeliantami w głębi serca. Ludzie, których spotkaliśmy, także mieli więc związki z partyzantami. Pociesza mnie myśl, że nikt, kto zginął, nie był niewinny - Castaño tłumaczył później reporterom BBC.
Tu objawia się ciekawa cecha Carlosa – w przeciwieństwie do wielu liderów podobnych organizacji z całego świata, on otwarcie przyzwał się, że jego bojówka jest brutalna i niszczy wroga wszelkimi dostępnymi środkami. Twierdził, że wszelkie wykroczenia są popełniane dla dobra Kolumbii. - My jesteśmy tylko drogą do celu, jakim jest bezpieczne i spokojne państwo. Może nie jesteśmy najlepsi, ale na pewno najskuteczniejsi - lubił powtarzać. Jednocześnie utrzymywał, że AUC, która przyjmowała wszystkich chętnych do walki z komunistami, jest świetnie zdyscyplinowana i nie zabija cywilów. Fakty były jednak inne.
Na przełomie wieków organizacja, która rozrosła się wtedy już do rozmiaru 8 tysięcy bojowników, w brutalny sposób mordowała około tysiąca osób rocznie – więcej niż wszystkie lewicowe partyzantki w Kolumbii łącznie. Wśród ofiar było wielu nieprzychylnych prawicowcom dziennikarzy i polityków. Sam Castaño przyznawał czasami w wywiadach, że napływ rekrutów utrudnia odpowiednie wyszkolenie i kontrolowanie niektórych oddziałów. O masakrach coraz częściej donosiły miejscowe i amerykańskie media, które do tej pory z reguły sympatyzowały z AUC, uznając organizację za zło konieczne.
Mimo przestępstw popełnianych przez jego podopiecznych, Carlos czuł się bezkarny. Nie obawiał się aresztowania, a jego nowoczesna armia zapewniała mu ochronę przed rebeliantami. Często spotykał się z kolumbijskimi politykami, wojskowymi i biznesmenami. Oni również woleli radzić sobie z nim, niż z komunistami z FARC. Przymykali więc oko na wszelkie wykroczenia i życzyli mu powodzenia w walce z „czerwoną zarazą”.
Ameryka wkracza do gry
Narkotyki w tej wojnie były obecne od dawna. Po upadku karteli z Medellin i Cali na początku lat 90. lewicowi partyzanci uczynili przemyt kokainy swoim głównym źródłem dochodów. Był to fakt powszechnie znany i regularnie nagłaśniany przez prawicowe media na całym świecie. Biały Dom również często zwracał na to uwagę, aż w końcu dopisał FARC do czarnej listy organizacji terrorystycznych.
AUC nie tylko walczyło z rebeliantami używając ich metod – w podobny sposób też finansowali swoją działalność. Amerykańska agencja do walki z narkotykami DEA już w 1993 opublikowała raport, który stwierdzał, że bojówkarze eksportują narkotyki zagranicę. Administracja Clintona wolała to przemilczeć – Castaño był sojusznikiem w walce z komunistami, a walka z komunistami była w tej chwili ważniejsza od walki z narkotykami.
Sam Carlos wielokrotnie dementował doniesienia, że jego organizacja zajmuje się sprzedażą „białego proszku”. Przyznawał, że AUC pobiera od hodowców koki odpowiedni podatek, podobnie jak i od przemytników, ale na tym ten związek miał się kończyć. Słowom tym zaprzeczały jednak i raporty specjalistycznych agencji, i jego majątek – był potężnym właścicielem ziemskim na północy kraju (skąd wcześniej AUC wysiedliło chłopów), a jego dzieci uczyły się w prywatnych szkołach w Anglii.
Pod koniec wieku Amerykanie uznali, że eksportowana kokaina jest większym zagrożeniem niż wywożony marksizm. Zaczęli więc naciskać na kolumbijski rząd, by ten przykrócił smycz AUC. Latynosi musieli się z tym życzeniem liczyć, bo USA obiecały im właśnie wynoszącą miliardy dolarów pomoc wojskową w zwalczaniu handlarzy i partyzantów w ramach Planu Kolumbia.
Poruszyć serca
Aby odbudować reputację nadwątloną przez informacje o masakrach i przemycie, Castaño zastosował sprytną taktykę. W marcu 2000 roku po raz pierwszy pokazał swoją twarz w kolumbijskiej telewizji. Podczas 90-minutowego wywiadu opowiadał m.in. o tym, że z ręki partyzantów stracił nie tylko ojca, ale także czterech braci i siostrę zabitą podczas próby porwania. W krótkiej chwili na oczach milionów Kolumbijczyków przeszedł metamorfozę. Z potwora zamienił się w jednego z nich – kolejną ofiarę tej niekończącej się wojny.
Dla Amerykanów nadal był jednak przede wszystkim liderem organizacji, która łamie prawa człowieka i handluje narkotykami. W 2001 roku AUC wylądowało na liście terrorystycznej. Castaño czuł, że pętla się zaciska. Postanowił naprawdę zerwać z przemytem kokainy. Taka decyzja nie spodobała się kilku frakcjom, które ze szmuglerki czerpały ogromne zyski. Liderem jednej z nich był brat Carlosa, Vicente.
W 2002 roku władze USA oskarżyły Castaño o przerzucenie 17 ton narkotyków do Stanów i zażądały jego wydania. Bojówkarz, widząc rosnącą opozycję w szeregach AUC i brak wsparcia wśród kolumbijskich polityków ogłosił, że rozpocznie demobilizację swojej organizacji i odda się w ręce Amerykanów. W zamian oczekiwał, że nie będzie osobiście łączony z przemytnikami.
Co go do tego skłoniło? Strach o własne życie, czy szczere przekonanie, że walcząc dalej może tylko skrzywdzić swój kraj? Tego się już nie dowiemy. Dla wielu ludzi w Zjednoczonych Siłach Samoobrony tym razem to Carlos dopuścił się zdrady. 16 kwietnia 2004 roku zniknął.
Epilog
Pierwsza teoria zakładała, że Castaño, w obawie o własne życie, uciekł do Izraela, gdzie ciągle posiadał wiele kontaktów. W sierpniu 2006 roku Jose Roldan, jeden z członków bojówki, zeznał śledczym, że wziął udział w zabójstwie słynnego dowódcy. Zaprowadził ich do miejsca, gdzie pochowano jego zmasakrowane zwłoki. Testy DNA wykazały, że naprawdę wykopano ciało Carlosa.
Zleceniodawcą morderstwa miał być jego starszy brat.
Około 17 tysięcy członków AUC złożyło broń po zawarciu porozumienia z rządem w 2006 roku. Pozostałe trzy tysiące nadal zajmują się przemytem i walką z coraz mniej licznymi rebeliantami.
W marcu tego roku kolumbijski dziennik ”Cambio” doniósł, że Vicente Castaño został zabity. Wyrok miał wydać jego dawny kompan z bojówki, a później rywal na narkotykowym rynku. To już ósme z dwanaściorga dzieci Jesusa Castaño, które zginęło w wyniku kolumbijskiego konfliktu wszystkich ze wszystkimi.
Rzeka śmierci pochłania niewinnych i tych, którym wydaje się, że mogą utrzymać się na jej powierzchni.
Michał Staniul, Wirtualna Polska
Czytaj blog autora: Blizny świata