O Mikołaju nieświętym
Mikołaj nie przypomina ani hollywoodzkiego krasnala, pokrzykującego przez komin, ani aureolka nie oświetla mu pastorału. W plastikowym worku niesie puszki. Z tych puszek będą prezenty dla biednych jak on sam.
01.12.2006 | aktual.: 01.12.2006 16:53
Gdy jest ładna pogoda – w miarę ciepło i nie pada – wstaje skoro świt. Nie czeka nawet na śniadanie, za które w noclegowni starcza chleb i parówkowa. Jedna puszka, dwie, trzy. – Jeśli ktoś chce pracować, będzie pracować – mówi. Siódma puszka, dziewiąta. Z brudnych ulic Pragi idzie ku torom. Torowiska to puszkowe eldorado. Jedenasta, dwunasta, piętnasta. – Ludzie wyrzucają z pociągów, ja zbieram. Taki ekolog ze mnie – podśmiewa się. Mija godzina. Puszek jest ponad trzydzieści. Mijają dwie. Za barkiem szybkiej obsługi, przy śmietniku, przy sklepie. Czterdzieści jeden puszek, czterdzieści sześć. Godzina dziewiąta. – No i mamy kilogram. Wiesz, ile wchodzi na kilogram? Prawie pięćdziesiąt. To całe pięć złotych. Będzie na znaczek. Połowę znaczka właściwie. Bezdomny Mikołaj od kilku lat wysyła paczki potrzebującym: ubrania, żywność. To, co uda się zebrać, lub to, co przekażą mu dobrzy ludzie.
Niesmowityś pan jest
Po raz pierwszy umawiam się z Mikołajem tuż obok Dworca Wschodniego. Spóźniam się pięć czy dziesięć minut. On, mimo wczesnej pory, jest już na miejscu. – Harcerz się nie spóźnia – lekko mnie beszta. – Nie byłaś w harcerstwie? A szkoda. Ja jestem już pięćdziesiąt lat.
Niezależny Ruch Harcerski „Orlęta”. Znasz? Szkoda, szkoda. Harcerstwo uczy odpowiedzialności i punktualności. – Mikołaj, jest jeszcze jakiś bezdomny harcerz w Polsce? – O, pewnie jest wielu. Ale większość zapomniała, że są harcerzami.
– Zjesz śniadanie? – pytam. – Nie, jadłem już w domu, no wiesz, w noclegowni. Gdy proponuję herbatę w przydworcowym barku-baraku, zgadza się niechętnie. Z oporami siada na plastikowym krześle, wciąż niepewnie zerka na stojącą za ladą ekspedientkę. Rozkręca się, gdy po chwili rozmowy kobieta nie wytrzymuje i przerywa: – Jejku, niesamowityś pan jest. Przyjdź pan tu po niedzieli, też tym bidakom coś przyniosę.
Skarby Mikołaja
„Jego” rodziny pochodzą z całej Polski. Na ponad setce odcinków z poczty nazwiska, daty, adresy. Południe, centrum, wschód, Pomorze. Z odcinkami Mikołaj się nie rozstaje. Kiedy je przegląda, wie, kim kto jest i dlaczego zgłosił się po pomoc.
– Zobacz, tu jest niepełnosprawne dziecko, a tu chory ojciec. Ci mają dziesięcioro dzieci i oboje są na rencie. A tu umarła matka – opowiada o ludziach, których… nigdy nie widział. – A skąd ty, Mikołaj, ich wszystkich wynajdujesz? – Albo mało biedy w świecie? O tu, w gazecie, znajduję ogłoszenia – prośby. Czasem na kogoś trafiam. Przypadkiem się słyszy to czy tamto. Biedy jest dużo. Jak się chce, to się ją znajdzie.
Jak Mikołaj ma naprawdę na imię? Mało osób to wie. Może i on sam też zapomniał? Może chce zapomnieć? Bo przeszłości – kiedy ktoś oszukał, ktoś skrzywdził, źle potraktował, wspominać się nie chce. Lepiej żyć dniem dzisiejszym. Nawet jeśli nowy życiowy adres to noclegownia dla bezdomnych.
– Wiesz, nieważne, gdzie się mieszka. I w noclegowni można być człowiekiem… A może nawet trudniej być człowiekiem w wielkim domu z basenem – zastanawia się. – Pamiętasz przypowieść o wielbłądzie i uchu igielnym? Człowiek to jest taki, co potrafi drugiemu pomóc. A tu właśnie mieszkam – pokazuje murowany barak, tuż obok głównego budynku noclegowni. – To właśnie mój dom. Tandem: biznesmen i bezdomny
Na niewielkiej przestrzeni leżą ubrania, książki. To wszystko, co potem, z wielką pieczołowitością, Mikołaj wkłada do paczek i wysyła. Kiedy Mikołaj poznał Marka Jaromskiego z warszawskiego Radia Józef, o swojej akcji powiedział na antenie. Od dwóch lat regularnie odwiedza studio. Prosi o pomoc, opowiada o swoich podopiecznych.
– Słuchacze już mnie znają. Czasem ktoś zaczepi na ulicy: „O, ja pana po głosie poznałam”. Czasem powiedzą coś miłego. No i wielu mówi, że pomogą. Zwykle to słomiany zapał – opowiada Mikołaj. Ale nie zawsze. O Mikołaju, właśnie z radia, usłyszał Robert, biznesmen z Ciechanowa. Zadzwonił raz, drugi. Zadeklarował pomoc. No i został. Teraz też pomaga w koordynowaniu pomocy. Bierze udział w audycjach Jaromskiego, czasem jeździ do potrzebujących rodzin. Zbiera adresy, no i chętnych do pomocy.
– Wiesz, chodzi o to, żeby rodzina dostawała to, czego potrzebuje, a nie same skarpetki czy trzydzieści kilo fasoli – tłumaczy Mikołaj. – Pan Robert to dobry człowiek. I potrafi wszystko dobrze pozałatwiać.
– Mikołaj i Robert to taki trochę niecodzienny tandem – razem robią wiele, choć po swojemu, uzupełniają się. No i są skuteczni – opowiada Marek Jaromski. – Dzięki ich współpracy wielu ludzi otrzymało konkretną pomoc.
– Gdyby nie Mikołaj, nic by z tego nie było. On był spiritus movens całego przedsięwzięcia – mówi biznesmen. – A swoją drogą przykład Mikołaja świadczy, że nie trzeba mieć wielkich pieniędzy, żeby pomagać.
Czasem do „Józefa” dzwoni telefon. Ktoś chce wysłać pieniądze, byle szybko i na konto, bo nie ma czasu na chodzenie po pocztach. A konta nie ma i nie będzie, bo to inicjatywa społeczna. Bez formalności. Telefon się rozłącza. Albo mówią, że przyślą paczkę tej i tej rodzinie, a potem milkną. – Cóż, trzeba robić dalej swoje – mówią zgodnie biznesmen z bezdomnym. I odbierają kolejny telefon.
Gazeta bezdomnych
Warszawscy bezdomni mają swoją gazetę. Piszą o ludzkich dramatach, słabościach, bólu i… wyborach. Czasem i tych złych. Jak choćby o tej dziewczynie, co ma czworo dzieci, sprawę karną i dwadzieścia jeden lat. I wszystkie dzieci po ośrodkach porozdawała. A sama – to tu, to tam.
– I nijak nie można jej pomóc, jak sobie sama nie pomoże. Żal mi jej – mówi Mikołaj.
„Bezdomni nie lubią noclegowni. Przebywają tam najczęściej tylko w zimie. (…)” – czytam w „Homo Miserusie”. – Mikołaj, chciałbyś mieć prawdziwy dom? – Kto by nie chciał. Ale wiesz, tu mi dobrze. Nie ściany są najważniejsze. Zresztą przyjaciel proponował mi gościnę u siebie. Ale co ja będę komuś przeszkadzał. A poza tym, to było daleko od Warszawy. Do pracy miałbym za daleko.
„Homo Miserusa” redagują i ci, co mieszkają „na noclegowni”, i ci spoza. Gazeta działa od ponad roku, ukazało się siedem numerów. Do niedawna nie miała nawet własnego lokum.
– Co ja chciałbym tam jeszcze napisać? Och, wiele rzeczy – zastanawia się Mikołaj. – Na przykład, żeby bezdomni w końcu przestali pić, a wzięli się za robotę. Wiesz, nigdy nie dawaj bezdomnym pieniędzy. Bo większość pójdzie i kupi nalewkę. To ich jedyny życiowy cel: dostać pięć złotych, kupić nalewkę i się upić. Gdy dajesz im pieniądze, to tak jakbyś sam im nalewki kupował. Kiedyś Mikołaj znalazł butelkę po winie. Taką, co ją do skupu oddać można i pięćdziesiąt groszy za nią płacą. Patrzy, a w środku siedzi mysz. Weszła przodem, a wyjść już nie umiała.
– Widzisz, tak samo jest z człowiekiem i piciem – mówi Mikołaj. – Zacząć pić łatwo, gorzej wyjść z tego świństwa. Ja butelkę po prostu rozbiłem i mysz się uratowała. Ale człowiek to nie mysz.
– Mikołaj to przypadek zupełnie wyjątkowy – mówi Konrad, zawód wykonywany – handlowiec, wyuczony zawód i pasja – resocjalizator, współtwórca „Homo Miserusa”. – On mnie uczy życia, obcowania z bezdomnymi i prawdy o nich. Bardzo chciałbym pracować kiedyś na „pierwszej linii”, bezpośrednio z bezdomnymi, a na razie mam dobrego nauczyciela. A gazeta to taka „druga linia”. Niedawno otrzymaliśmy stałe lokum: redakcja będzie się mieścić w salce noclegowni. W końcu koniec naszej tułaczki.
– Trzeba będzie rozpiskę zrobić i dyżury redakcyjne wyznaczyć – snuje plany Mikołaj. – A nad drzwiami napis się duży zrobi: „Homo Miserus”. I nie będzie tu można po prostu przesiadywać na kawie i się obijać. Redakcja to redakcja.
Mikołaj w Wojcieszkach
Do Wojcieszek, dwadzieścia kilometrów od Sieradza, trafić trudno. Gdy Robert jechał tam po raz pierwszy, GPS głosem Hołowczyca powiedział mu: „Już jesteś na miejscu”. – A to było szczere pole – opowiada Robert.
– A ja jadę jak popadnie – pociągiem, autobusem, trochę pieszo. Czasem ktoś podwiezie – mówi Mikołaj. – Poznałem rodziny z Wojcieszek, gdy pracowałem nieopodal w schronisku dla zwierząt. Bieda tam aż piszczy, ale ludzie dobrzy. Paczki paczkami, ale staram się ich odwiedzać.
Kiedyś był tam w sierpniu. Sławkowie, zaprzyjaźniona rodzina, zaprosili go na pierogi z jagodami.
– Tego dnia nie mogłem przyjść. Przychodzę nazajutrz, a pierogi czekają. Szczerzy ludzie, dobre dzieci.
– Mikołaj, zabrałbyś mnie do Wojcieszek? – A pewnie – rzuca bez zbędnych pytań i zastanowienia.
Wyjeżdżamy rano, jest jeszcze ciemno. I mocno pada. – E, jak dojedziemy, będzie słońce – twierdzi Mikołaj. Droga jest daleka, samochód – obładowany mikołajkowymi pakunkami – aż się ugina. Za Sieradzem jesteśmy dopiero po południu. Wojcieszki witają nas pięknym słońcem.
– O, to tu – Mikołaj wskazuje na drewnianą chałupinkę z rozwalającym się kominem. – Tu mieszkają Sławkowie – to ich najpierw poznałem. U Sławków jest jedenaścioro dzieci. Najstarsze ma 19 lat, najmłodsze półtora roku. Mały Jacuś, na widok brodatego gościa, chowa się w ramionach dwunastoletniej siostry.
– Gdyby nie pan Mikołaj, byłoby u nas kiepsko, bardzo kiepsko – mówi drżącym głosem Stanisław, ojciec rodziny. – Ja się staram – niewielkie gospodarstwo utrzymuję i prace łapię, jak się da, ale przy takiej gromadzie... Teraz jeszcze nie mogę ciężko fizycznie pracować, bo kręgosłup wysiada.
Odjeżdżamy. Trzynastoletnia Julita ma łzy w oczach. Niedaleko Sławków mieszkają Plichtowie. Dzieciaki są radosne i ciekawe przybyszów. Najmłodsza Celestynka z uwagą obserwuje Mikołaja, który od progu coś opowiada, gestykuluje, śpiewa piosenki, takie jeszcze z dzieciństwa.
– No bo wiesz, nie tylko trzeba im dać, ale i coś pokazać – tłumaczy Mikołaj swoje „występy”. – Ja się z nimi bawię, chcę, żeby się śmiały i cieszyły. Nawet obrazek bł. Frelichowskiego, harcerza przecież, im przywiozłem. Niech poznają świat. Gdy wracamy, jest noc.
– Mikołaj, zakładaj kurtkę, zimno.
– Wiesz, zostawiłem w Wojcieszkach. Na pewno im się przyda…
Agata Puścikowska