Nowy Jork po ataku - relacja naocznego świadka
Okna mojego biura na 12. piętrze na 26 ulicy na Manhattanie wychodzą na południe. Każdego ranka pijąc poranną kawę mogę obserwować pospieszny rytm nowojorskiej ulicy - ludzie spieszą się do pracy, stada żółtych taksówek, a nieco dalej na południowym krańcu Manhattanu - dwie bliźniacze wieże World Trade Center górujące nad całym miastem.
Kiedy wczoraj parę minut po dziesiątej dotarłam do biura, zobaczyłam już tylko jedną z nich - górne piętra całe w płomieniach, wokół zaś tumany pyłu po zawaleniu się pierwszej. Po kilku minutach nastąpiła rzecz niewyobrażalna - druga wieża runęła i zniknęła w chmurze przypominającej gigantyczny grzyb atomowy.
Nie było mowy o tym, by był to kolejny "dzień jak co dzień". Każdy w mojej firmie zna kogoś, kto pracuje w World Trade Center - swoje siedziby mają tam tysiące firm i sklepów. Szacuje się, że w kompleksie budynków pracuje 50 tys. osób, a dodatkowe 90 tys. każdego dnia przebywa w tym rejonie. Gorączkowe telefony, upewnianie się, czy udo się wyjść na czas. Mąż Milany - cały i zdrów, nie wiemy jeszcze tylko, co z mężem Jennifer, pracował na 80-tym piętrze...
Mąż Milany Tim jest programistą. Pracuje w dużym banku mającym swoje biuro jednym z mniejszych budynków przy WTC. Przed dziewiątą wyszedł po swoją codzienną kawę - kiedy wracał kilkanaście minut później, na własne oczy widział jeden z samolotów uderzających w WTC. Po chwili wybuchła panika - ludzie biegnący we wszystkich kierunkach, byle dalej od tego miejsca, ludzie skaczący z ogarniętych pożarem pięter, byle tylko nie zginąć w płomieniach albo nie dać się żywcem pogrzebać w gruzach. Opowiedział mi o swoim koledze, który pracuje na jednym z najwyższych pięter WTC i który wczoraj nie przyszedł do pracy, bo zaspał...
Kiedy koło drugiej pierwszy raz w życiu opuszczałam Manhattan na piechotę, miasto było z pozoru spokojne. Nie widać paniki, ludzie w porządny i zorganizowany sposób maszerowali zamkniętymi dla ruchu ulicami. Wszystkie mosty i ulice są zamknięte dla ruchu kołowego z wyjątkiem policji i karetek pogotowia. W swoim 2-godzinnym marszu mam towarzystwo - tłumy ludzi zgodnie podążających w tym samym kierunku przez Williamsburg Bridge, byle dalej od Manhattanu. Po drodze mijamy zorganizowane przez ochotników posterunki, gdzie możemy dostać wodę i chusteczki, by ochronić usta przed wciskającym się wszędzie pyłem. Kiedy w końcu docieramy na upragniony Brooklyn, czujemy się prawie jak uchodźcy wojenni - na drugim końcu mostu znów czekają na nas ochotnicy rozdający zimną wodę.
Jeszcze wczoraj rano byłam pewna, że tego typu historie na zawsze pozostaną wymysłem Hollywoodu, który do swoich katastroficznych filmów potrzebuje coraz bardziej rozbudowanej machiny zniszczeń. Statua Wolności zatopiona przez gigantyczne tsunami? Jak najbardziej. Godzilla na Wall Street? Proszę bardzo. World Trade Center zmiecione z powierzchni ziemi? No problem...
11 września 2001 r. życie okazało się dla mieszkańców Nowego Jorku bardziej dramatyczne od najbardziej wyszukanego scenariusza. Cztery uprowadzone samoloty pasażerskie wykorzystane zostały do samobójczych ataków na najbardziej amerykańskie i symboliczne cele - bliźniacze 110-piętrowe wieże World Trade Center na Dolnym Manhattanie oraz Pentagon w Waszyngtonie.
Czy to początek czy koniec epoki? Tego nie wie nikt z nas. Jednak wszyscy czujemy, że coś się skończyło, coś umarło. Każdy z nas mógł tam się znaleźć. Podziemia World Trade Center mieściły setki popularnych sklepów w stylu "Banana Republic", "Gap" czy "Casual Corner". Każdy kto mieszka w Nowym Jorku odwiedzał to miejsce setki razy - zakupy, oprowadzanie krewnych z Polski, podziwianie panoramy Nowego Jorku z Observation Deck. Pociąg metra, którym codziennie jedzie do pracy, przejeżdża przez World Trade Center.
Dzisiaj wszyscy czujemy się trochę tak jak gdyby był to pierwszy dzień naszego nowo podarowanego życia.
Agnieszka Tracz (Nowy Jork) Polonia.net