Niepodległy Kurdystan coraz bliżej. To może być zapalnik kolejnego konfliktu na Bliskim Wschodzie
• Prezydent irackiego Kurdystanu zapowiedział referendum ws. niepodległości
• Może to być pierwszy krok w kierunku niezależnego państwa kurdyjskiego
• Kurdowie czekają na taką szansę od dziesięcioleci
• Dzięki walce z ISIS mają poparcie zachodniej opinii publicznej
• Zaciekłym wrogiem niepodległego Kurdystanu jest Turcja
• Również Irak i Iran są zaniepokojone aspiracjami Kurdów
11.02.2016 | aktual.: 11.02.2016 14:39
Gdy na początku lutego prezydent Autonomii Kurdyjskiej w Iraku Masud Barzani publicznie ogłosił wolę rychłego przeprowadzenia referendum na temat niepodległości irackiego Kurdystanu, wiadomość ta nie wywołała na świecie większego odzewu. Może dlatego, że ostatnie lata przyzwyczaiły nas, że obszar Bliskiego Wschodu co chwila jest źródłem wydarzeń i faktów, które jeszcze niedawno uznano by za nieprawdopodobne i całkowicie niemożliwe do zaistnienia.
Dzisiaj niewiele może nas już chyba w tym regionie zaskoczyć. Wydaje się jednak, że akurat informacja o możliwym pojawieniu się w tej części świata kolejnego tematu zapalnego, o trudnej do przewidzenia skali, powinna mimo wszystko wzbudzić alarm. A takim właśnie wydarzeniem może okazać się nie tyle samo referendum kurdyjskie ani nawet jego łatwy do przewidzenia rezultat, co późniejsze reakcje regionalnych potęg, żywotnie zainteresowanych w storpedowaniu jakichkolwiek marzeń Kurdów o zmianie ich statusu politycznego.
Skazani wyłącznie na siebie
Choć region bliskowschodni, a zwłaszcza Lewant, od sześciu lat przechodzi okres wyjątkowych turbulencji strategicznych i chaosu, to kwestia kurdyjskiej niepodległości nigdy nie wybiła w tym czasie na pierwsze miejsce wśród problemów tej części świata. Owszem, gdzieś w tle temat ten istniał cały czas, wpływając pośrednio, mniej lub bardziej wyraźnie, na kierunek działań i polityki wielu regionalnych aktorów - od Turcji, przez Irak, po Iran, a nawet walczącego o przetrwanie reżimu w Damaszku.
Sami Kurdowie dość umiejętnie jednak starali się jak dotąd nie podgrzewać atmosfery wokół swych aspiracji i nadziei niepodległościowych, słusznie zakładając, że - w przeciwieństwie do np. "wiecznie pokrzywdzonych" Palestyńczyków - za ich sprawę nikt w regionie (i poza nim) nie da złamanego szeląga. Kurdowie wiedzą bowiem doskonale, że są skazani - jak w istocie zawsze w swej historii - wyłącznie na siebie, swój wysiłek oraz przebiegłość dyplomatyczną i polityczną. Zapowiedź referendum zmienia te dotychczasowe aksjomaty kurdyjskiej polityki i może być zwiastunem radykalnej zmiany w strategii Kurdów - o ile nie jest jakimś nieodpowiedzialnym zagraniem, obliczonym na krótkookresowe korzyści w wewnętrznej rozgrywce między różnymi ugrupowaniami w samym irackim Kurdystanie.
Bezsprzecznie bowiem ogólna sytuacja geopolityczna Kurdów uległa w minionych kilku latach radykalnej zmianie, i to zdecydowanie na lepsze. Już dawno (a nawet nie będzie przesadą stwierdzić, że w zasadzie chyba nigdy dotąd) położenie Kurdów, sprawy ich niepodległości i własnej państwowości, nie było tak korzystne. Kurdowie, jako jeden z największych na świecie narodów bez własnego państwa, stanęli - wskutek splotu wydarzeń i okoliczności w ich najbliższym otoczeniu międzynarodowym - przed realną szansą na osiągnięcie tego, o czym marzyli ich dziadowie i ojcowie: własnego państwa.
Kurdowie już raz mieli podobną szansę na wybicie się na niepodległość. Gdy w 1920 roku w Sevres pod Paryżem zwycięskie w I wojnie światowej mocarstwa Ententy i ich sojusznicy, wśród nich także świeżo odrodzona Polska, dyktowały pokonanej osmańskiej Turcji (będącej podczas tamtej wojny sojusznikiem Państw Centralnych, czyli Niemiec i Austro-Węgier) surowe warunki pokoju, znalazł się wśród nich zapis o szerokiej autonomii dla Kurdystanu, niemalże równoznacznej w swym zakresie z faktyczną suwerennością państwową.
Niestety, traktat z Sevres - likwidujący Imperium Osmańskie i poddający niemal całą Anatolię rozbiorowi między ówczesne potęgi europejskie - nigdy nie wszedł w życie. Jego podpisanie przez rząd sułtana stało się bowiem bezpośrednim powodem wybuchu republikańskiej, młodotureckiej rewolty w Turcji, która obaliła monarchię, wprowadziła rządy "demokracji" kierowanej przez "ojca narodu" Kemala Ataturka, i wydźwignęła Turcję na drogę szybkich przemian modernizacyjnych (w duchu okcydentalizmu). Jednym z przejawów tej rewolucji była nie tylko krwawa wojna Turcji z Grecją czy równie mało subtelna interwencja Turków na terenie dzisiejszej Syrii, ale też brutalna pacyfikacja tureckiego Kurdystanu, o jasnym przesłaniu strategicznym i politycznym - Turcja nigdy, niezależnie od tego, jaki ustrój będzie prezentować, nie pozwoli na wybicie się ludności kurdyjskiej na niepodległość. Stan faktyczny "w terenie" został przypieczętowany przez mocarstwa zachodnioeuropejskie w roku 1923 w Lozannie. Traktat tam podpisany
sankcjonował nie tylko tureckie zdobycze terytorialne na Grecji, Persji czy Armenii (nie wspominając oczywiście ani słowem o ludobójstwie tureckim na Ormianach), ale też całkowicie pomijał już sprawę kurdyjską.
Kurdowie - po raz kolejny w swej historii - zostali zdradzeni przez sprzymierzeńców. Kurdyjski sen o niepodległości znowu się nie ziścił. Ponownie, jak to często wcześniej bywało, kwestia kurdyjska złożona została w ofierze na ołtarzu wielkiej regionalnej geopolityki. Tym razem chodziło o wykorzystanie Turcji - młodej, republikańskiej, bliskiej ideałom modnym w ówczesnej Europie - jako regionalnego "żandarma", mogącego pomóc Francji i Anglii w kontrolowaniu Bosforu. Miał to być też bufor blokujący drogę sowieckim zakusom ku Azji Mniejszej i Środkowemu Wschodowi.
Nie bez znaczenia była również współpraca Turków w przywoływaniu do porządku mocno rozbrykanych Arabów, którzy też (tak jak Kurdowie) na serio wzięli wcześniejsze obiecanki Zachodu co do stworzenia wielkiego państwa arabskiego, od Aleppo na północy do Adenu na południu. Jakże więc inaczej potoczyły się wówczas losy narodu kurdyjskiego w porównaniu z tym, co działo się w tym samym czasie w Polsce. Nam wówczas udało się - odzyskaliśmy niepodległość, a później, w równie niesprzyjającym otoczeniu międzynarodowym, w równie podłych warunkach geopolitycznych, przy równie zdradliwej i niepewnej postawie naszych zachodnich sojuszników, do tego w ciągłych walkach na praktycznie każdej granicy i ze wszystkimi sąsiadami, tę niepodległość obroniliśmy i umocniliśmy. Czy to tylko kwestia szczęścia, splotu sprzyjających okoliczności, determinacji i poświęcenia milionów zwykłych ludzi? Pewnie wszystkiego po trochu... Faktem jest, że Kurdom się nie udało. W tym samym czasie, gdy latem 1920 roku na przedpolach Warszawy
odpieraliśmy zwycięsko ofensywę bolszewicką, w dalekim Kurdystanie tamtejsze świeżo sformowane kurdyjskie oddziały obrony terytorialnej (Peszmergów - "ci, którzy idą na śmierć") wycofywały się w góry pod naporem rewolucyjnych sił nowej tureckiej republiki, po cichu wspieranej przez zachodnioeuropejskie potęgi kolonialne.
Historyczna szansa
Obecnie, po niemal 100 latach, karta się odwraca, a los zdaje się znowu uśmiechać do Kurdów. Rozwój wydarzeń sprawił, że dzisiaj to właśnie Peszmergowie z irackiego Kurdystanu - żołnierze formacji w prostej linii wywodzącej się z i nawiązującej do tej sprzed wieku - są jedyną nadzieją Zachodu w regionie na powstrzymanie (a w perspektywie także pokonanie) radykalnego Państwa Islamskiego (IS) i jego kalifatu. To iracki Kurdystan - w postaci Kurdyjskiego Regionu Autonomicznego w Iraku - jest dzisiaj w regionie ostoją względnego bezpieczeństwa, spokoju oraz swobód społeczno-gospodarczych i politycznych.
Podobnie Kurdowie w sąsiedniej Syrii, zamieszkujący głównie rejony przy granicy z Turcją, stali się - dość nieoczekiwanie nawet dla nich samych - faktycznym sojusznikiem Zachodu w walce z kalifatem, skutecznie opierając się atakom islamistów z IS. Generalnie, postawa Kurdów w Iraku i Syrii w walce z nowym "Imperium Zła", jakim dla Zachodu jest kalifat, wzbudziła żywe zainteresowanie i olbrzymią sympatię zachodniej opinii publicznej - a więc coś, co wcześniej w zasadzie nie istniało. Mało kto interesował się na Zachodzie sprawą kurdyjską, a jeśli już coś kojarzył, to bardziej z PKK (Partią Pracujących Kurdystanu) i jej działalnością w Turcji, powszechnie przedstawianą jako terrorystyczna.
Od ponad roku obserwujemy gwałtowną zmianę tego stanu rzeczy, a jej symbolicznym początkiem była heroiczna obrona kurdyjskiego miasta Kobane w północnej Syrii, na granicy z Turcją, przed atakami sił Państwa Islamskiego. Postawa tamtejszych Kurdów i Kurdyjek, broniących na przełomie 2014/2015 roku swych domów i rodzin przed hordami kalifatu, skontrastowana z początkowo ambiwalentną postawą zachodnich mocarstw oraz całkowitą biernością Turcji, stała się katalizatorem zmiany w postrzeganiu "kwestii kurdyjskiej" przez społeczeństwa i media zachodnie. W efekcie o Kurdach i ich niepodległościowych aspiracjach zaczęto na Zachodzie mówić częściej i głośniej niż o "nieśmiertelnej" dotychczas kwestii palestyńskiej. Ten prokurdyjski klimat na Zachodzie jest dzisiaj największym - obok korzystnych, geopolitycznych zmian w samym otoczeniu międzynarodowym Kurdystanu - atutem Kurdów w ich staraniach o niepodległość.
Wróg nr 1
Nic dziwnego, że taki obrót spraw niepokoi te państwa regionu, które mają w swych granicach tereny zamieszkane przez ludność kurdyjską. Dotyczy to szczególnie Turków, których obecna, przychylna Kurdom, atmosfera na Zachodzie doprowadza wręcz do furii. Dla Turcji perspektywa nawet zwykłej autonomii żyjącej w tym kraju społeczności kurdyjskiej, a także niezależności Kurdów syryjskich czy niepodległości Kurdystanu irackiego to herezje, które należy w zarodku wypalić gorącym żelazem. I Ankara czyni to bez wahania, nie oglądając się na konsekwencje międzynarodowe.
Gdy 20 lipca 2015 roku w tureckim Suruc w zamachu terrorystycznym dokonanym rzekomo przez IS zginęło 30 osób, Turcja wypowiedziała swoją "wojnę terrorowi". Jak pokazały jednak już pierwsze dni tureckiej operacji militarnej, głównym jej celem nie stało się bynajmniej Państwo Islamskie, ale właśnie Kurdowie i ich największa siła polityczno-militarna, czyli PKK. Rozpoczynając tę wojnę, Ankara zerwała jednocześnie trwający od kilku lat rozejm z tą organizacją i trwający dzięki niemu proces pokojowy, który miał już wszelkie szanse doprowadzić do jakichś regulacji politycznych między rządem a tureckimi Kurdami. Turcy wybrali jednak wojnę.
Bezpośrednim powodem takiej decyzji był zapewne fakt, że tuż za południową granicą Turcji, na obszarze kurdyjskich enklaw Rożawy (czyli Kurdystanu Zachodniego) w pogrążonej w wojennym chaosie Syrii, tamtejsi Kurdowie skutecznie stworzyli faktyczne podwaliny własnej państwowości, zyskując polityczną, ekonomiczną i militarną podmiotowość względem dalekiego i zajętego swoimi sprawami Damaszku. Co więcej, dominujące w Rożawie struktury polityczno-wojskowe (Partia Demokratycznej Jedności - PYD oraz jej zbrojne ramiona: Ludowe Jednostki Ochrony - YPG i Kobiece Jednostki Ochrony - YPJ) są bliźniaczymi organizacjami Partii Pracujących Kurdystanu - "wroga nr 1" Ankary.
Jak wszystko na to wskazuje, Turcy nie powiedzieli jednak jeszcze ostatniego słowa w kwestii zwalczania kurdyjskich "mrzonek o suwerenności". Po pierwsze, wciąż nie tylko mają w ręku prawdziwego asa w postaci ok. 2 milionów syryjskich uchodźców, których w każdej chwili mogą wysłać do Europy jako swoistą karę dla Europejczyków za ich łzawe i nieracjonalne z tureckiego punktu widzenia wzruszanie się losem Kurdów (kosztem dotychczasowego zainteresowania Palestyńczykami, tak ukochanymi przez Recepa Erdogana i europejską lewicę).
Po drugie, od kilku tygodni narastają też w Turcji i regionie plotki na temat możliwej tureckiej interwencji militarnej w Syrii. Ponieważ nie bardzo wiadomo, co Ankara chciałaby osiągnąć w ten sposób i jakie cele zrealizować dzięki tej szalenie ryzykownej geopolitycznie akcji, to można zakładać, że prawdziwym zamiarem Turków byłoby w takim scenariuszu zdławienie rodzącego się kurdyjskiego samostanowienia w Rożawie. Nawet kosztem ewentualnej otwartej konfrontacji militarnej z Iranem lub samą Rosją, wciąż dyszącą chęcią zemsty za zestrzelenie przez Turków jej bombowca w ubiegłym roku.
Konflikt z Bagdadem
Co gorsza, Kurdowie mają wrogów w zasadzie wszędzie tam, gdzie żyją jako mniejszości etniczne. Także w Iraku, gdzie rząd tworzony już w zasadzie wyłącznie przez proirańskich szyitów utrudnia funkcjonowanie kurdyjskiej autonomii, jak tylko potrafi i gdzie może. Nawet w gorących (nie tylko ze względu na klimat) dniach lata 2014 roku, gdy zagony kalifatu stały już dosłownie na rogatkach Bagdadu, a w samym mieście królowały chaos i panika, rząd iracki właśnie podejmował decyzję o zaprzestaniu wypłat z budżetu federalnego dla urzędników i funkcjonariuszy Autonomii. Powód? Bo Kurdowie ośmielili się zająć Kirkuk, miasto od dawna sporne w relacjach kurdyjsko-arabskich. I nieważne, że Peszmergowie wchodząc do Kirkuku uchronili go zapewne przed losem niedalekiego Mosulu - bowiem broniące miasta oddziały irackiej armii i policji uciekły z niego w popłochu, pozostawiając je bez żadnej ochrony na pastwę IS.
O kwestii blokowania przez Bagdad praw do sprzedaży kurdyjskiej ropy naftowej i podziału z dochodów z tego tytułu można by napisać odrębny artykuł. Do dzisiaj rząd Autonomii nie może też doprosić się równego traktowania w kwestii dostaw uzbrojenia, sprzętu i amunicji, którą w ramach wsparcia w wojnie z kalifatem Bagdad otrzymuje z Zachodu. Wyjątkiem jest w tym kontekście postawa Niemiec, które już w 2014 roku zdecydowały się skierować swą pomoc wojskową (w sprzęcie, broni i szkoleniach) bezpośrednio do samych irackich Kurdów, z pominięciem władz Iraku. Amerykanie dopiero teraz zaczynają działać w tym kierunku. Jak widać, Irak nie robi zbyt wiele, aby zachęcić "swoich" Kurdów do dalszego bycia "Irakijczykami".
Również Iran - gdzie Kurdowie stanowią, według różnych źródeł, 9-15 proc. społeczeństwa i zamieszkują północno-zachodnie obszary kraju – z niepokojem obserwuje wydarzenia zachodzące w kontekście kurdyjskim w Syrii i Iraku. Teheran od dekad zmaga się z silnym separatyzmem "swoich" Kurdów i tylko ktoś naiwny mógłby zakładać, że powstanie tuż za miedzą, na terytorium obecnego Iraku, kurdyjskiego ośrodka państwowego nie wpłynie mobilizująco na ich irańskich pobratymców. Irańczycy nie zasypiają więc gruszek w popiele i już teraz aktywnie próbują podkopać aspiracje irackich Kurdów. Gdy tylko pod koniec 2014 roku zagrożenie ze strony kalifatu zmniejszyło się znacząco, z północnego Iraku zaczęto raportować o licznych przypadkach waśni, nieporozumień, a nawet otwartych starć między Peszmergami a członkami operujących tam szyickich milicji irackich, w dużym stopniu złożonych z ochotników z Iranu, a często i dowodzonych przez oficerów irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej. Przypadek? Wątpliwe...
Regionalne przetasowanie
Jak zatem widać, już samo pojawienie się na horyzoncie nawet mglistej perspektywy kurdyjskiej samodzielności państwowej rodzi poważne zamieszanie w regionie. Można sobie wyobrazić, jaką destabilizację wywoła faktyczne zaistnienie suwerennego kurdyjskiego bytu państwowego. Same w sobie obawy takie nie mogą być jednak argumentem przeciwko niepodległości Kurdystanu, na początek choćby tylko irackiego. Po pierwsze, cały region był, jest i będzie tak czy inaczej zdestabilizowany - z Kurdami czy bez nich. Bowiem to nie oni podkładają drew do tego kotła. Po drugie, to nie Kurdowie jako pierwsi naruszyli (a w istocie wręcz zlikwidowali) geopolityczne status quo w Lewancie, ustalone dokładnie przed wiekiem przez Londyn i Paryż, a zagwarantowane w tajnym układzie Sykes-Picot z 9 maja 1916 roku. Pierwsi, jeszcze w 2014 roku, zrobili to przecież islamiści z Państwa Islamskiego, którzy zlikwidowali granicę między Syrią a Irakiem (włącznie z celowym, fizycznym niszczeniem jej infrastruktury), budując swój kalifat.
Kurdowie tylko korzystają dzisiaj z nadarzającej się okazji. Po trzecie wreszcie, w dłuższej perspektywie stabilne, ekonomicznie silne (jak na realia tej części regionu) i cieszące się poparciem i pomocą Zachodu państwo kurdyjskie będzie raczej czynnikiem stabilizacji. W pierwszym rzędzie w kontekście wojny z IS, ale także w odniesieniu do targających regionem konfliktów sunnicko-szyickiego czy saudyjsko-irańskiego.
Jak wszystko jednak na to wskazuje, okno możliwości i szans dla kurdyjskiej niepodległości powoli, acz nieubłaganie, chyba zaczyna się właśnie zamykać. Rząd Autonomii Kurdyjskiej w Iraku najpewniej zdaje sobie z tego doskonale sprawę, a zawoalowana zapowiedź referendum jest tu swoistą ucieczką do przodu, ostatnią szansą na pchnięcie kwestii kurdyjskiej na nowe, bardziej konkretne tory. Jak rozumują władze w Irbilu: teraz albo nigdy. Referendum, skutecznie przeprowadzone na obszarze Autonomii, z miażdżącym najpewniej rezultatem na "tak", byłoby silnym atutem w rozmowach na temat opracowania mapy drogowej dalszych działań, podejmowanymi z USA i mocarstwami europejskimi (ale nie tylko - zainteresowanie sprawą kurdyjską wyraził ponoć niedawno nawet rząd... Arabii Saudyjskiej).
I tu dochodzimy do istoty problemu - czyli międzynarodowego poparcia dla idei kurdyjskiej niepodległości. W istocie bowiem kurdyjski sen o suwerenności i własnym państwie może się spełnić tylko przy silnym, jednoznacznym i stabilnym (a więc długotrwałym i przewidywalnym) poparciu ze strony mocarstw (głównie zachodnich), które jasno i otwarcie wzięłyby na siebie rolę faktycznych protektorów trwania i wzrastania nowego, młodego państwa. Zresztą, to właśnie kraje zachodnie, a zwłaszcza Francja i Wielka Brytania mają wobec Kurdów spory moralny i polityczny dług do spłacenia, za swą haniebną postawę sprzed ponad 90 lat. I trzeba mieć nadzieję, że tym razem wreszcie nie zawiodą.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.