Nielegalny dom starców
"Gazeta Wyborcza" pisze o Jacku Sz., który
zamiast odbywać karę wieloletniego więzienia prowadzi nielegalny
dom starców. Do czego potrzebuje staruszków?
24.02.2006 | aktual.: 24.02.2006 06:09
Zofia Zielińska-Wawrzyniak zostawiła w Domu Opieki "Marina" 93-letniego męża ze złamaną ręką: Wyjeżdżałam na jakiś czas i nie mogłam się nim opiekować. Pierwszy szok - nakrzyczeli na mnie, że się zmoczył. Innym razem był strasznie zmarznięty. Po tygodniu pobytu w "Marinie" był nieprzytomny, dostał tam zapalenia płuc. Zmarł w szpitalu.
"Marina" to jednopiętrowy budynek położony na peryferiach Szczecina, nad jeziorem Dąbie, strzeżony przez dobermany. Szefem jest tam człowiek, którego - jak mówi uciekinier z domu opieki - wszyscy się boją. To Jacek Sz., który powinien właśnie odbywać karę sześciu lat więzienia. Prawą ręką szefa jest jego brat Leszek Sz. sądzony obecnie przed szczecińskim sądem za wyłudzenia na kwotę blisko 20 mln zł - czytamy w gazecie.
"Marina", która reklamuje się m.in. w Internecie, oficjalnie nie istnieje. Jak poinformowała "Gazeta Wyborcza" Halina Figórska z zachodniopomorskiego urzędu wojewódzkiego, właściciele "Mariny" w ogóle nie wystąpili o zezwolenia na prowadzenie domu opieki.
"Marina" chwali się rekomendacją Stowarzyszenia Domów Opieki i Pensjonatów dla Seniorów. To bzdura. Taki dom opieki w ogóle nie należy do stowarzyszenia - mówi prezes stowarzyszenia Antoni Gabański.
Marzena Surówka opowiada dziennikowi o ojcu, który zmarł po czterech dniach pobytu w "Marinie". Nie było przy nim lekarza. Pracowały tam młode dziewczyny po kursie pierwszej pomocy - mówi.
88-letni Jerzy Krassowski wytrzymał w "Marinie" pięć dni. Zażądałem zwrotu kaucji w wysokości 2,2 tys. zł - opowiada. Nie oddali.
Miejski rzecznik konsumenta w Szczecinie Longina Kaczmarek przyznaje, że do urzędu wpłynęły skargi dotyczące działalności "Mariny". W styczniu br. wysłaliśmy list do spółki Keja prowadzącej ten dom. Sęk w tym, że pod adresem firmy była tylko kupa gruzu - mówi.
Przedstawiciele jednego ze szczecińskich banków opowiedzieli "Gazecie Wyborczej" o kredycie, o który wystąpili pewni mężczyźni. Przywieźli oni do banku wypełnione dokumenty, dowód osobisty kredytobiorcy i jego samego. Był to, nie bardzo rozumiejący w czym rzecz, staruszek - pensjonariusz "Mariny". Do banku przywiózł go osobiście Jacek Sz. (PAP)