Niedoceniony Mazowiecki
Tadeusz Mazowiecki, pierwszy niekomunistyczny premier Polski, jest żywą historią, choć zafałszowaną. 15 lat po powołaniu jego rządu rozmawiamy nie tylko o przeszłości.
16.09.2004 | aktual.: 16.09.2004 14:13
Piotr Najsztub: Kiedy po przegranych wyborach prezydenckich złożył pan dymisję, to poczuł pan ulgę?
Tadeusz Mazowiecki: - Nie, miałem raczej poczucie nagłego przerwania marszu.
I niedocenienia?
- Raczej żal, poczucie szkody.
A z dzisiejszej perspektywy nie żałuje pan tego, że się uparł i podał do dymisji?
- Uważałem wtedy, że będzie bardzo niedobrze, jeżeli nie podam się do dymisji, bo dam zły przykład młodej wtedy demokracji. Możliwy był też wtedy taki scenariusz: zwycięzca wyborów Lech Wałęsa czyni pewne gesty, które oddaliłyby gęstą atmosferę kampanii wyborczej, i po nich mógłbym pełnić swoją misję dalej. Ale ich zabrakło.
I dał pan dobry przykład, który nikogo niczego nie nauczył. Co pokazały następne rządy.
- Niestety, ten przykład nie został właściwie zrozumiany, bo został od razu zinterpretowany...
Jako wyraz słabości.
- Jako "obrażenie się".
Czyli słabość.
- Nie mogłem temu przeciwdziałać. Miałem krzyczeć: "Ja się nie obraziłem!"?
Wokół pana jest kilka takich mitów. Obrażenie się po przegranej w wyborach to jeden, a drugi to fatum "grubej kreski". Dzisiaj większość pamięta ją jako coś, co pozwoliło uniknąć kar peerelowskiej nomenklaturze.
- A ja powiedziałem: będziemy odpowiadać za to, co sami zrobimy, choć ciąży na nas ten kapitał poprzedników, który przejmujemy na siebie. Nie chodziło o bezkarność, chodziło o ewolucyjne przejście do nowego ustroju, zgodne z tym, co się nazywało etosem Solidarności, zaofiarowanie wszystkim szansy w demokracji. Ale to nie miało znaczyć, że nie będzie debaty historycznej czy że nie będą ukarane zbrodnie.
Ten prawdziwy sens "grubej kreski" dziś niewielu pamięta.
- Nie pamięta za sprawą kompletnego zniekształcenia tego pojęcia i uczynienia z niego maczugi do atakowania rządu oraz forsowania tezy, że to był grzech na samym początku, bo albo Okrągły Stół był grzechem, albo tak zwana gruba kreska była grzechem.
No i po paru latach okazał się pan sprawcą zwycięstwa SLD, bo jak mówili prawicowi publicyści, pan im to umożliwił "grubą kreską". Jak się pan czuł, taki wykoślawiony?
- A ile razy można jedną rzecz tłumaczyć? Mówiono mi na wiecach, że bezrobocie też jest wynikiem "grubej kreski", już prawie wszystko zło było wynikiem "grubej kreski". Jednak kiedy mnie pytają, czy znając takie konsekwecje, zrobiłbym tak samo, to twardo odpowiadam "tak".
A nie boi się pan takiej perspektywy: wybory wygrywa skrajna prawica i stawia pana pod pręgierzem za "zdradę w Magdalence" i "grubą kreskę"?
- Nie widzę takiej perspektywy.
Stanięcia pod pręgierzem?
- Nie.
Podoba się panu kraj, w którym pan teraz żyje?
- Nie podoba mi się w nim to, co widać gołym okiem, że ludzie się odwrócili od życia publicznego, i to bardzo niedobre dla młodej demokracji. Czekam, kiedy młode pokolenie zgłosi się w większym stopniu do odpowiedzialności za Polskę.
Oni - jak mówią - chcą, ale jak to mogą zrobić, kiedy fotele polityczne i rządowe okupowane są przez pokolenie bliższe panu?
- Nie mogę podpowiadać tym młodym, jak to zrobić, bo po pierwsze, nie wiem. Po drugie, takie zmiany pokoleniowe dokonują się nie dzięki pomysłom odchodzącego pokolenia. Natomiast całym sercem bym im w tym pomagał, pod warunkiem że to będzie to młode pokolenie, które ma poczucie odpowiedzialności za życie publiczne i traktuje je jednak przede wszystkim jako służbę, a nie tylko jako karierę. Ambicja jest politykowi nieodzowna, natomiast chodzi o to, by nie dominowała filozofia "podziału łupów".
Gdyby dzisiaj znowu postanowił się pan wplątać w politykę i stać się działaczem jakiejś partii, a ona zdobyłaby władzę i mógłby pan być znowu premierem, to jaki to byłby rząd?
- Teoretyczne rozważanie dla emeryta to zabieg jałowy. Ale pomyślmy... Musiałby to być rząd złożony z ludzi, dla których nie ideologia łupów i nie ideologia własnej partii, ale wartość państwa polskiego stanowiłaby rzecz naczelną. I budowa społeczeństwa obywatelskiego. Nie potrzeba tu rewolucji instytucjonalnej, ale rewolucji kadrowej. Na pewno problemem numer jeden dla mnie jest dzisiejszy podział na Polskę ludzi zadowolonych i Polskę ludzi niezadowolonych, na Polskę, która zyskała na transformacji, i Polskę, która ma poczucie, że nie zyskała. Zniwelowanie tych różnic musi być zadaniem każdego dzisiejszego rządu i trzeba ten cel realizować przez kilkanaście lat.
Gdyby został pan teraz premierem, to niezadowolonym musiałby pan dać najpierw pieniądze, a dopiero potem szanse.
- Najpierw trzeba dać szansę, bo tylko z szansy powstaną pieniądze, pieniędzy samych jako takich nie ma.
Ale oni najpierw chcą pieniędzy.
- Nie wiem, czy ludzie nie zrozumieliby, że trzeba najpierw mieć szansę i skorzystać z niej i że z tego będą pieniądze. Tylko ludzie muszą mieć pewność, że rządzący naprawdę chcą im pomóc, a nie tylko o tym mówią. Drugim zadaniem musi być walka z tą straszliwą degeneracją korupcyjną. Trzecia sprawa to klimat życia publicznego. U nas co cztery czy dwa lata podczas wizyty Papieża wszyscy politycy mówią, że traktują się jako przeciwnicy, a nie jako wrogowie, a potem, jak Papież wyjeżdża, to znowu widzą wrogów.
Może Papież za rzadko do nas przyjeżdża?
- Chodzi o coś, co bym nazwał usunięciem z życia publicznego czynnika nienawiści.
Kiedy pan był premierem, cieszył się ogromnym zaufaniem społecznym. Co dzisiejszy premier musiałby zrobić, żeby zdobyć takie zaufanie?
- Choć tamto zaufanie wynikało z historyczności chwili, to było też zaufaniem do stylu postępowania tamtego rządu. On mógł być krytykowany, ale nie był postrzegany jako rząd łupów. Każdy premier, który będzie szedł tą drogą, będzie zyskiwał.
A życiorys premiera jest jeszcze ważny dla Polaków?
- Nadal tak, to ważne, jak się przeżyło życie, podobnie jak to, co się chce zrobić.
A jak panu się podoba nowy premier Marek Belka?
- Ten rząd wnosi pewne uspokojenie. Jego styl mi się podoba i życzę mu, aby tak dalej postępował. I jeżeli to nawet przyniesie pewne zyski partiom, które za nim stoją, to ważniejsze jest, że ten styl przynosi zysk i Polsce.
Jaką decyzję by pan podjął, gdyby to panu przyszło decydować o udziale naszego wojska w misji w Iraku?
- Stałem przed podobnym dylematem w czasie pierwszego konfliktu w Zatoce Perskiej i wtedyśmy zdecydowali o wysłaniu okrętu sanitarnego. I to też nie była łatwa decyzja. Zdawałem sobie sprawę z odpowiedzialności, jeżeli ktoś zginie. Jeśli chodzi o tę wojnę, to uważałem, że polskie wojska mogą tam pójść, jeśli będzie w tej sprawie decyzja Rady Bezpieczeństwa. Nie byłem też entuzjastą teorii, że do Polaków nikt w Iraku nie strzeli, bo to Polacy, a nie Amerykanie. Wydawały mi się też absurdalne argumenty mówiące, że wyniesiemy jakieś korzyści materialne z tego udziału. Była jakaś groteskowa sprzeczność między podkreślaniem honorowego aspektu naszej decyzji, że musimy walczyć i pomagać amerykańskiemu sojusznikowi w słusznej walce z terroryzmem z jednej strony, a z drugiej, że mamy tam iść, bo na tym zyskamy finansowo. Moja ostrożność, krytyka polskich decyzji wynikała z głębszej refleksji dotyczącej wielkiego problemu współżycia świata zachodniego i islamu. Ostrzegałem i ostrzegam: nie wplątujmy się w trwały
konflikt między tymi dwoma światami.
Ale ten konflikt istnieje, a my musimy gdzieś być, po którejś ze stron.
- Ale nie musi być konfliktem zbrojnym. Dzisiaj już okazało się, że pierwsze zwycięstwo militarne wcale nie okazało się końcem, tylko początkiem innej wojny, ukrytej wojny. Bush senior cofnął się przecież spod Bagdadu, bo bał się właśnie takiej sytuacji, junior postanowił to poprawić, a teraz przyznaje, że "nie przewidzieliśmy...", a przecież pół świata mówiło, że trzeba przewidzieć swój następny ruch. Nie można zakładać wycofania się dopiero po tym, jak się wprowadzi w Iraku demokrację typu zachodniego. Trzeba doprowadzić do tego, żeby to państwo mogło się samo rządzić i żeby prawo funkcjonowało. W jakim systemie konstytucyjnym? Ten problem zostawmy Irakijczykom.
Podpisałby się pan pod apelem PSL-u o natychmiastowe wycofanie naszych wojsk z Iraku?
- Nie, po pierwsze dlatego, że jest to akcja przedwyborcza. Po drugie, za pomocą takich akcji spraw się nie rozwiązuje. Rząd mówi, że będzie zmniejszać kontyngent, ale to nie mogą być tylko deklaracje dla prasy, musi istnieć rzeczywisty plan polityczno-wojskowy z wyraźnie określonymi etapami. I trzeba postawić sobie jakiś punkt graniczny naszego udziału.
Powinniśmy głośno i dobitnie powiedzieć Amerykanom, kiedy ich zostawimy?
- Powinniśmy prowadzić nasz dialog z Amerykanami, żeby oni wiedzieli, że z jednej strony nie postąpimy nieodpowiedzialnie i z dnia na dzień się nie wycofamy, a z drugiej strony przekonać ich, że nasz zamiar stopniowego wycofywania nie jest tylko czczą deklaracją. Teraz mam wrażenie, że w sprawie tej wojny nie istnieje partnerstwo, Amerykanie nie słuchają opinii swoich sojuszników.
Czy inny premier niż premier Belka, który pracował z Amerykanami w Iraku, nie wyprowadziłby szybciej naszych wojsk z Iraku?
- Nie sądzę, jeśli wybory przyniosą zwycięstwo ugrupowaniom, które krytykowały rząd Polski, że za mało wojsk posyła do Iraku, czyli Platformie i PiS.
Kwestia iracka jest częścią większego problemu, walki współczesnego świata z terroryzmem. Czy Polska ma jakąś, pańskim zdaniem, szczególną rolę do odegrania w tej walce?
- Nie. Co najwyżej możemy próbować zmniejszyć podziały pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Europą Zachodnią, ponieważ one nie sprzyjają tej walce.
Jak moglibyśmy to zrobić? W Stanach jesteśmy ubogim krewnym, a w Europie jesteśmy krzykliwym bękartem, który dopiero co się Europie urodził - tak jesteśmy postrzegani. Trudno z tych pozycji odegrać proponowaną przez pana rolę.
- Nawet ubogi krewny, jeśli upiera się przy swoim zdaniu, może z czasem liczyć na zrozumienie. A krzykliwym bękartem to już w żadnym wypadku nie powinniśmy być.
Terroryzm szaleje już w Rosji, częściowo jest wynikiem represyjności tego państwa wobec własnych obywateli czy mniejszości narodowych. Czy nie powinniśmy głośniej w tych sprawach krzyczeć?
- Ataku w Osetii nic nie usprawiedliwia. Innym problemem jest Czeczenia, bo Czeczenom nie dano możliwości samostanowienia i o tym się coraz mniej mówi w polityce międzynarodowej. Polska też nie powinna zamilknąć.
Panie premierze, a może skoro terroryści zaczęli nową epokę ataków, niczym już nieusprawiedliwionych, to Polska powinna powiedzieć: Dobrze, z zamkniętymi oczami zgadzamy się na wszystkie rozwiązania, które doprowadzą do zniszczenia terroryzmu, do zabicia terrorystów i potencjalnych terrorystów. Koniec z mówieniem o jakichś prawach człowieka i o innych demokratycznych "bzdurach". Zgadzamy się, żeby silne państwa - ich armie - niszczyły, tępiły terrorystów.
- To problem czysto teoretyczny, dlatego że żadne armie nie zniszczą terrorystów, bo jeżeli kobieta wsiada do samolotu i go wysadza, to jaka armia ją zniszczy?
Wtedy przywódca silnego państwa mówi: zbombardować jej wieś, wybić wszystkich, bo wtedy nikt więcej stamtąd nie przyjedzie.
- Czy można geograficznie określić liczbę krajów, które by trzeba zbombardować?
Putin wierzy, że to się da zrobić.
- I to jest błąd. Terroryzm działa absolutnie niekonwencjonalnymi środkami, państwo swoją armią nigdy z nim nie wygra. Gdybyśmy więc zamknęli oczy i taką zgodę dali, to byłaby to zgoda na kompletny, globalny chaos, bo wtedy świat islamski też z zamkniętymi oczami będzie nas tępił. To byłoby rozwiązanie absolutnie nieracjonalne, błędne, którego nawet w gwiezdnych wojnach nie należy przewidywać.
ROZMAWIAŁ PIOTR NAJSZTUB