Niechciany imam Ahmed Ammar
Czy Ahmed Ammar jest ofiarą operacji ABW o kryptonimie „Miecz”?
Albo jesteśmy świadkami wojennej psychozy i kompromitującej nadgorliwości paru funkcjonariuszy i urzędnika, albo Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zneutralizowała osobę niebezpieczną dla kraju. Albo – albo. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, jak było naprawdę, wszystko bowiem skrywane jest kurtyną tajemnicy państwowej.
24.05.2004 | aktual.: 24.05.2004 13:20
Ahmed Ammar jest obywatelem Jemenu. W Polsce przebywa od 14 lat. Skończył studia magisterskie, a teraz kontynuuje studia doktoranckie na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jest też imamem, muzułmańskim duchownym, uczy Koranu dzieci i młodzież wyznania muzułmańskiego. W marcu złożył w Urzędzie Wojewódzkim w Poznaniu wniosek o przedłużenie zezwolenia na zamieszkanie w Polsce i wydanie karty pobytu. Otrzymał odpowiedź odmowną. I do środy 26 maja ma opuścić Polskę. Dlaczego?
Urząd wojewódzki, który wydał tę decyzję, powołuje się na opinię ABW. Głosi ona, że Jemeńczyk powinien opuścić Polskę. I tyle. Uzasadnienia nie ma. To znaczy, być może, ono jest, ale jest tajne. „To są informacje operacyjne”, odpowiadał rzecznik poznańskiej delegatury ABW pytany, dlaczego agencja wydała Ammarowi negatywną opinię. On sam już zapowiedział, że dobrowolnie z Polski nie wyjedzie. I zgaduje, że mógł się narazić ABW, gdyż nie ukrywa swoich poglądów na wojnę z Irakiem. „Jestem przeciwny tej wojnie”, mówi. Czy to wystarczyło, by Ammara wyrzucić z Polski?
Operacja „Miecz”
Być może, Ammar jest ofiarą operacji ABW o kryptonimie „Miecz”. Jej początki sięgają listopada 2003 r., kiedy do agencji dotarły sygnały, że Al Kaida planuje w okresie świąteczno-noworocznym ataki terrorystyczne w Polsce. Atak planowany był na „Żydów i krzyżowców”, na synagogi w Warszawie, Łodzi, Białymstoku i Krakowie oraz na kościoły katolickie.
Informacje zostały potwierdzone, w ABW powołano więc specjalny zespół monitorujący sytuację 24 godziny na dobę. Operacji nadano kryptonim „Miecz”. Pisała o tym dwa miesiące temu „Rzeczpospolita”. W święta policjanci obstawiali kościoły, monitorowano też cudzoziemców, którzy z niewiadomych powodów przyjeżdżali do Polski. M.in. namierzono grupę obywateli państw arabskich, Libijczyka, Libańczyka i Algierczyka, którzy przyjechali w tym czasie do Polski i zachowywali się podejrzanie, jak osoby przeszkolone w technice działań tajnych służb – prowadzili kontrobserwację i posługiwali się kupionymi na kartę telefonami komórkowymi, i to tylko przez kilka godzin. Zdaniem ABW, planowali zamachy, ale odstąpili od tego zamiaru, gdy się zorientowali, że są dokładnie obserwowani przez polskie służby. Ta grupa nie byłą jedyną, która zaniepokoiła ABW.
Pod koniec ub.r. (informacja na ten temat ukazała się dopiero w kwietniu) ABW zidentyfikowała 20-letniego mieszkańca województwa łódzkiego, podejrzewanego o kontakty z ekstremistami islamskimi. Mężczyzna ten pracował wcześniej w barze w Wielkiej Brytanii i tam zetknął się z ludźmi związanymi z Al Kaidą. „Stwierdziliśmy, że poddany został silnej indoktrynacji. Prawdopodobnie przeszedł na islam. Był skłonny wykonywać polecenia swoich mentorów”, tak charakteryzowali dwudziestolatka oficerowie ABW. Podejrzewali, że miał być wykorzystany w Polsce do przeprowadzenia ataku terrorystycznego na kościół podczas pasterki.
Jak trafił pod lupę ABW? Na ten temat są dwie hipotezy. Pierwsza wiąże się z apelem agencji, by Polacy obserwowali osoby, które przyjechały po dłuższym pobycie z zagranicy i radykalnie zmieniły sposób bycia. Być może więc 20-latka wskazali policji znajomi zaniepokojeni jego „dziwnym” zachowaniem. Ale jest i drugi trop. Otóż we wrześniu ub.r. straż graniczna zatrzymała na lotnisku Balice w Krakowie Mourada Achiego, Algierczyka poszukiwanego listem gończym za terroryzm. Ujawniono również, że przy tej okazji ABW trafiła na „zindoktrynowanego podczas pobytu w Londynie przez fundamentalistów islamskich Polaka, nastawionego na świętą wojnę”. Czy chodziło tu o wspomnianego 20-latka, czy o kogoś innego?
W sumie, według danych ujawnionych mediom, od listopada do marca agencja „zidentyfikowała w Polsce ponad 70 obcokrajowców podejrzewanych o związki z terrorystami”. Jak?
Jak wychodzą służby
Nie sposób kontrolować wszystkich cudzoziemców w Polsce. Służby muszą więc na podejrzanego człowieka „wyjść”. Po pierwsze, bardzo dokładnie sprawdzane są podania cudzoziemców o zezwolenie na pobyt w Polsce. Weryfikuje się zawarte tam informacje, każde kłamstwo natychmiast zapala czerwone światełka w głowach oficerów przeglądających dokumenty. W kartotece sprawdzane się też inne informacje (przede wszystkim czy dana osoba nie pojawia się w niej jako gość środowisk obcych rezydentur albo osób podejrzanych). Czyli „wejścia” w pole widzenia kontrwywiadu.
Jak takie wejście może wyglądać? Otóż służby muszą otrzymać o tym sygnał – tu źródła mogą być wielorakie. Np. może to być informacja od zaprzyjaźnionych służb. Albo od agenta umieszczonego w rozpracowywanej strukturze. Może to być wynik obserwacji – kiedy inwigilowany jest np. rezydent obcego wywiadu, rejestrowani są wszyscy utrzymujący z nim kontakty. Albo kiedy chroniony jest jakiś obiekt, uwagę zwracają wszyscy ci, którzy zachowują się nietypowo. Tak na przykład było kilka miesięcy temu na lotniskach w Warszawie i Gdańsku, które filmował obywatel Pakistanu. Zwracał uwagę na wejścia i wyjścia z lotniska, na zachowanie pilotów i stewardes. Zdaniem ABW, kręcił film instruktażowy.
Zdarza się, że jest to informacja obywatelska – dana osoba zachowywała się nietypowo, więc ktoś o tym poinformował policję. Takie przypadki w Polsce już były, m.in. niedawno zatrzymano w jednym z supermarketów dwóch Arabów. Ich zachowanie wzbudziło zaniepokojenie ochrony – byli w supermarkecie nienaturalnie długo, nic nie kupowali, tylko chodzili i wyraźnie interesował ich system ochrony. Z drugiej strony, nadmiar obywatelskiej czujności okazuje się śmieszny – jakiś czas temu głośno było o tym, że złapano podejrzanego „terrorystę”, który miał mapę Warszawy z zaznaczonymi na niej Dworcem Centralnym, lotniskiem i urzędem wojewody. Ale rychło okazało się, że ów „terrorysta” to po prostu nielegalny emigrant...
Kto nadał imama?
A jak było z jemeńskim imamem? Nieoficjalnie przedstawiciele ABW mówią, że znalazł się on w kręgu ich zainteresowań, bo zaprzyjaźnione służby poinformowały, że podczas pobytu w Jemenie i Arabii Saudyjskiej kontaktował się z osobami podejrzanymi o międzynarodowy terroryzm. Ta wersja ma ręce i nogi, polskie służby, nasz wywiad, bardzo ściśle współpracują z zachodnimi partnerami. Odnoszą tu zresztą wymierne sukcesy, dwa miesiące temu ówczesny szef Agencji Wywiadu, Zbigniew Siemiątkowski, został odznaczony najwyższym amerykańskim odznaczeniem bojowym przyznawanym sojusznikom. Za konkretną operację. Ale jeśli chodzi o Ammara, możemy również przyjąć wersję, że przecieki o tym, iż został „nadany” przez służby specjalne zaprzyjaźnionych krajów, to element dezinformacji i krycia rodzimych źródeł informacji.
Ammar mógł trafić pod lupę ABW na skutek informacji tajnych współpracowników i agentów. Służby wszystkich krajów starają się mieć ich jak najwięcej w środowiskach, które potencjalnie mogą sprawiać kłopoty. Ammar był tym łatwiejszy do złowienia, że nie krył się ze swoimi poglądami. Spotykał się ze studentami, opowiadał im o zasadach świętej wojny, krytykował wojnę w Iraku, uczył muzułmańskie dzieci Koranu.
Dla osób przewrażliwionych to wszystko mogło wystarczyć do zakwalifikowania go do grona osób podejrzanych. Zwłaszcza po zamachach w Madrycie, które przeprowadzili „młodzi, grzeczni, wykształceni ludzie”. Opowiada oficer kontrwywiadu: „Cudzoziemiec przebywający w kraju może wejść w krąg zainteresowań służb w dwojaki sposób. Po pierwsze, gdy ustalimy, że kontaktuje się z osobami podejrzanymi – rezydentami obcych wywiadów, odwiedzają go kurierzy. Po drugie, może to być też informacja od naszych agentów, że oto wszedł do takiego i takiego środowiska. Wtedy bierzemy go pod lupę – to może być obserwacja, kontrola telefonów, w skrajnych wypadkach możemy budować wokół niego agenturę. Najczęściej służby w podobnych przypadkach dążą do szybkiego załatwienia sprawy, to znaczy, idą do takiego człowieka i przedstawiają propozycję nie do odrzucenia: albo z nami pracujesz, albo cię wyrzucamy. Natomiast jeśli chodzi o doktoranta z Poznania, sprawa jest trudniejsza, gdyż mieszka on w Polsce od 14 lat, przez ten czas nie
zachowywał się w sposób wzbudzający podejrzenia. Czas gra tu na jego korzyść. Bo jeżeli przez 14 lat był OK, to dlaczego padają przypuszczenia, że jest groźny?”. W takich przypadkach odpowiedź oficera ABW jest niemal kafkowska: mógł się zmienić, mógł nawiązać nowe, niebezpieczne znajomości. Czy tak było?
Być może. Ale pamiętajmy również, że po 11 września nasze służby wykazują wręcz przesadną czujność wobec mieszkających w Polsce obywateli państw arabskich. Z większością z nich przeprowadzono rozmowy. Takiej pogawędki nie ustrzegł się nawet Mounir Boum-rane, ten sam, który zginął z Wademarem Milewiczem w Iraku. Oficer ABW rozmawiał z nim kilka miesięcy temu. Czy ofiarą tej przesadnej czujności padł Ahmed Ammar? ABW tego nie ujawni, skazani możemy być więc jedynie na domysły. A winę ponosi za to prawo, które pozwala ABW wydawać decyzje bez potrzeby ich uzasadniania. Przepis ten, teoretycznie chroniący służby specjalne, już parokrotnie okazywał się brzytwą w rękach dziecka. W minionych latach mieliśmy co najmniej kilka dziwnych decyzji ABW – np. agencja miesiącami odmawiała udzielenia niektórym osobom dostępu do informacji niejawnych. Chodziło tu np. o byłego szefa UOP, Andrzeja Kapkowskiego, i o byłego zastępcę prokuratora generalnego, Zbigniewa Wassermana, dziś posła PiS. Obaj musieli wiele miesięcy czekać
na tzw. dopuszczenie. Dlaczego? Tego nie wie nikt. Za to wiadomo, że obaj byli w konflikcie z ówczesnym szefem UOP, Zbigniewem Nowkiem.
Przykład Ahmeda Ammara dowodzi więc, że wyważenie przepisów, tak żeby nie ucierpiał interes służb specjalnych i nie ucierpiały interesy obywateli, a także zachowane zostały ich konstytucyjne uprawnienia, nie jest łatwą sprawą. Na razie, wiele na to wskazuje, zwłaszcza gdy spojrzymy na przepisy francuskie i amerykańskie, przesadziliśmy, dając zbyt wiele uprawnień służbom. Albo zapominając o jeszcze ściślejszej ich kontroli.
Robert Walenciak