Nie zostawiajcie Heweliusza. Nowa rekonstrukcja największej polskiej katastrofy na Bałtyku
Zabrzęczał dzwonek na "alarm do opuszczenia statku". Wyskoczył z łóżka, narzucił sweter i czapkę. Na korytarz wlewała się już lodowata woda. Wdrapał się po śliskiej ścianie do wyjścia na pokład. - Mogłem pobiec w lewo albo w prawo. Ci, którzy wybrali prawą stronę, zginęli - wspomina Jerzy Petruk, jeden z dziewiątki ocalałych z katastrofy promu Jan Heweliusz.
Jerzy Petruk wylicza, ile razy to przypadek sprawiał, że on mógł przeżyć, a 55 innych osób zginęło. Z pochylonego i zalewanego wodą korytarza promu wydostał się jako jeden z ostatnich. Udało się, bo ktoś rzucił mu pasek od kapoka, po którym wyciągnął się na zewnątrz.
Mimo szalejącego żywiołu, ryku fal i wiatru, zdołał założyć ocieplany kombinezon ratunkowy. Wielu rozbitków, którzy wskoczyli do tratw bez nakładania skafandrów, zmarło w ciągu 20 minut z wyziębienia. Petruk jako ostatni z żywych opuścił miejsce katastrofy. W lodowatej wodzie Bałtyku spędził ponad 4 godziny.
Katastrofa Heweliusza. Kontrowersje wokół akcji ratunkowej
W katastrofie promu Jan Heweliusz podczas niszczycielskiego sztormu na Bałtyku w styczniu 1993 roku zginęło 55 osób. Wspomnienia ocalałych marynarzy Jerzego Petruka i Leszka Kochanowskiego stały się podstawą nowej rekonstrukcji jej przebiegu. Niewyjaśnionym wątkom tej tragedii oraz kontrowersjom wokół akcji ratunkowej poświęcony jest pierwszy odcinek serii dokumentalnej pt. "Największe polskie katastrofy" na kanale Discovery Channel.
Premiera pierwszego odcinka "Największych polskich katastrof" już 19 października o godz. 21.00 na Discovery Channel. Autorzy stawiają pytania, dlaczego doszło do tej tragedii? Czy można było jej zapobiec?
- Większość załogi i pasażerów zdołała opuścić prom. Jak już siedziałem w tratwie, myślałem, że ratunek zaraz przybędzie. Tonęliśmy niedaleko wybrzeży Rugii, na skrzyżowaniu ruchliwych szlaków żeglugowych. Nie przypuszczałem, że zostanie nas tylko dziewięciu - opowiada Jerzy Petruk.
Przez sztorm i nieporozumienia radiooperatorów co do dokładnego miejsca katastrofy promu, śmigłowce ratunkowe niemiecki oraz duński przyleciały dopiero półtorej godziny po katastrofie. Przez cały ten czas trzy tratwy z rozbitkami były zalewane lodowatą wodą.
- Pierwszy w naszej tratwie zmarł kierowca TIR-a. Uciekając ze statku założył tylko koszulę, a siedzieliśmy po pas w wodzie. Osoby bez kombinezonów braliśmy więc na kolana i ogrzewaliśmy ramionami. Trzymałem na kolanach drugiego elektryka Grześka Sudwoja. Przetrwał to i uratował się - wspomina Jerzy Petruk.
Śmierć na tratwie
Dwóch rozbitków podjętych z wody przez śmigłowiec zmarło z wyziębienia w trakcie lotu do bazy ratunkowej w Niemczech. Potem przydarzyło się coś jeszcze gorszego. Kolejny śmigłowiec próbował podnieść na haku tratwę wraz z ludźmi. Ta jednak spadła do wody do góry dnem. Tak zginęli Janusz Szydłowski (steward), Teresa Sienkiewicz (stewardesa) oraz oficer pożarowy Janusz Subicki. Mieli na sobie kombinezony wraz z kamizelkami. Ratujące życie kamizelki tu zadziałały wbrew swojemu przeznaczeniu: uniemożliwiły uwięzionym pod tratwą zanurkowanie i wypłynięcie spod niej. Słychać było ich krzyki i błagania o pomoc, ale nic nie dało się zrobić.
O świcie, około 7.30, do unoszącego się na falach wraku Heweliusza podpłynął niemiecki statek ratunkowy "Arcona". Jego załoga wywiesiła na burcie siatkę, po której mieli się wspinać rozbitkowie. Wejść na pokład udało się tylko dwóm osobom. Reszta była zbyt słaba i wycieńczona chłodem, by podołać wspinaczce. Na siatce zginął elektryk Andrzej Korzeniowski, którym fala rzuciła o burtę. Utonął.
- Na mojej tratwie zostały cztery żywe osoby i kilka ciał. Stwierdziliśmy, że nie damy rady i czekamy. Śmigłowiec zabrał nas rankiem - relacjonuje Petruk. Wzdycha, że do dziś nie rozumie, dlaczego w pierwszej fazie akcji ratunkowej nie pozwolono na start polskim załogom ratownictwa morskiego.
W dokumencie Discovery polskie załogi opowiadają o kuriozalnych decyzjach swoich dowódców.
Dlaczego Heweliusz zatonął? "Trzeba wznowić sprawę"
- Trzeba odważnego polityka, czy prokuratora, który spowoduje wznowienie sprawy Heweliusza. Oficjalna historia katastrofy składa się z ogromnego bagażu kłamstw i zaledwie odrobiny prawdy - komentuje w rozmowie z WP Marek Błuś, kapitan żeglugi, ekspert spraw bezpieczeństwa morskiego i autor dziennikarskiego śledztwa w sprawie tej katastrofy.
Według orzeczenia Izby Morskiej z 1996 roku załoga wypłynęła w rejs statkiem mającym uszkodzoną furtę rufową. Podczas silnego sztormu na Bałtyku prom przechylił się pod naporem wiatru. Błędne decyzje kapitana oraz awaria systemu wyrównywania balastu spowodowały wywrotkę. Kapitan promu, wzywając pomoc, podał nieprecyzyjnie swoje położenie. Pomylił kierunki geograficzne - zachód ze wschodem.
Gdy całą tę teorię usłyszała wdowa po jednym z marynarzy, podsumowała to jednym zdaniem: "wynika z tego, że załoga wypłynęła w ostatni rejs, żeby zatopić prom".
Marek Błuś uzyskał jednak nagrania z nasłuchu Radia Rugen, z których wynikało, że kapitan prawidłowo podał pozycję. Potem zaczęły wychodzić na jaw kolejne fakty. Prom Jan Heweliusz był wadliwie skonstruowany i miał 155 ton "nadwagi". Jeden z jego pokładów wyremontowano, wylewając tony betonu. To dlatego prom miał problemy ze statecznością i w porcie w Ystad uszkodził furtę rufową.
Wdowy po marynarzach zwróciły się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Ten w roku 2005 unieważnił orzeczenia w sprawie katastrofy, zarzucając polskim sądom brak bezstronności i pominięcie ważnych dowodów. Oznacza to, że sprawę należałoby właściwie zacząć wyjaśniać od nowa.
Niewyjaśnionym wątkom tej tragedii oraz kontrowersjom wokół akcji ratunkowej poświęcony jest pierwszy odcinek serii dokumentalnej pt. "Największe polskie katastrofy". Premiera pierwszego odcinka "Największych polskich katastrof" już 19 października o godz. 21.00 na Discovery Channel.