Trwa ładowanie...
20-02-2012 16:32

"Nie potrafimy pomóc tym, którym udało się przeżyć"

Osób, którym nie udaje się powrócić do wojska i popadają w skrajną frustrację jest wiele. Takim ludziom trzeba w odpowiednim czasie podać rękę, ale rzadko się to zdarza. (...) Prawda jest brutalna - martwimy się o tych, którzy zginęli, jak i gdzie ich pochować, a nie potrafimy pomóc tym, którym udało się przeżyć - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską gen. Roman Polko, były dowódca GROM.

"Nie potrafimy pomóc tym, którym udało się przeżyć"Źródło: PAP, fot: Leszek Szymański
d2t7wae
d2t7wae

WP: Agnieszka Niesłuchowska: Co pan pomyślał, gdy okazało się, że Włodzimierz N., mężczyzna, którego odnaleziono w szałasie w Tatrach, to były żołnierz, uczestnik misji pokojowych w Libanie i Iraku?

Gen. Roman Polko: Zrobiło mi się bardzo przykro. Jeśli człowieka, który zaliczył kilka misji, pozostawia się samego sobie, oznacza to, że zawiodło wiele elementów, od rodziny i kolegów począwszy, na systemie skończywszy.

WP:

W jaki sposób można było pomóc mu wcześniej?

- Chociażby proponując inną pracę, np. na cywilnym stanowisku. Był to przecież człowiek doświadczony, zaangażowany, znał arabski, realia w których przychodzi działać naszym żołnierzom na misjach. Lepiej współpracować z kimś takim, niż dać posadę komuś z zewnątrz. Po drugie, należy odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie była rodzina i współtowarzysze, którzy nie powinni zostawić żołnierza w potrzebie. Jak to jest, że ktoś znika, a otoczenie o nim zapomina? Smutnym paradoksem w tym całym zdarzeniu jest to, że Włodzimierz N. pracował w grupie działań psychologicznych, a nie otrzymał odpowiedniej pomocy w tym zakresie.

d2t7wae

WP:

Zna pan podobne sytuacje?

- Szczególnie zapadła mi w pamięć historia oficera z jednostki komandosów w Lublińcu. Był bardzo ambitny, wygrywał wiele zawodów grup specjalnych. Gdy podczas jednego z treningów doznał urazu kręgosłupa, został wyeliminowany ze służby, wszyscy o nim zapomnieli. Dopiero gdy dowództwo się dowiedziało, że ten żołnierz, aby związać koniec z końcem łata dachy papą, kadrze zrobiło się głupio. Zaproponowano mu powrót do wojska, ale praca biurowa, którą mu zaoferowano, nie spełniała jego oczekiwań.

WP: Oficer, o którym pan wspominał, uzyskał pomoc wojska. To norma czy wyjątek, który potwierdza regułę, że takie osoby są pozostawiane same sobie?

- Osób, którym nie udaje się powrócić do wojska i popadają w skrajną frustrację jest wiele. Takim ludziom trzeba w odpowiednim czasie podać rękę, ale rzadko się to zdarza. Dopiero gdy sprawą zainteresują się media, nagle udaje się im pomóc.

d2t7wae

WP: Włodzimierz N. do 2008 r. otrzymywał rentę, jednak wypłacanie świadczenia zostało wstrzymane po tym, gdy nie stawił się na komisji lekarskiej. Dlaczego nikt z urzędników nie starał się dotrzeć do mężczyzny?

- To dobre pytanie. Nie chce mi się wierzyć, że ot tak wykreślono go z systemu. To byłoby straszne, świadczyłoby o totalnej znieczulicy i zbiurokratyzowaniu. Choć przepisy mówią, że jeśli ktoś ma grupę inwalidzką, powinien ponownie stanąć przed komisją lekarską, ktoś powinien monitorować, dlaczego nagle ktoś taki jak N. nagle „wypadł”. Wystarczyłby przecież jeden telefon do domu, nawet papierowe wezwanie, by odkryć, że ten człowiek zaginął. Niestety realia są takie, że żołnierzy, którzy trafiają do Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie traktuje się w sposób administracyjny. Rozmawiałem kiedyś z żołnierzem, który wrócił potwornie poobijany podczas misji w Iraku. Opowiadał, że gdy trafił do szpitala w bazie Rammstein, miał do dyspozycji rehabilitanta po 12 godzin na dobę. Gdy trafił na Szaserów (siedziba WIM - przyp. red. ), zetknął się z zupełnie inną rzeczywistością. Rejestracja, kolejka, rehabilitant, który przychodzi na pół godziny, by "odfajkować" swoje, a w tle pielęgniarka, wydzierająca się na
cały korytarz. Powiedział mi, że czuł się jak zawalidroga. Podobnie było przecież z pomocą psychologiczną udzieloną przez policję rodzinie Magdy z Sosnowca. Przyszli, wyciągnęli kwity do podpisania - chyba nie tak to powinno wyglądać.

WP: W ubiegłym roku media donosiły o tym, że Klinika Stresu Bojowego w Wojskowym Instytucie Medycznym w Warszawie jest w kiepskiej kondycji finansowej. Być może w tym tkwi przyczyna takiego stanu rzeczy?

d2t7wae

- Dla weteranów trafiających do Wojskowego Instytutu Medycznego powinno się przeznaczyć jedno odrębne skrzydło. Do tego ich rodzinom należałoby zapewnić nocleg w pobliżu placówki. Nie może być tak, że pacjent nie ma kontaktu z rodziną, bo tej nie stać na hotel w Warszawie. Oprócz tego należałoby uruchomić w kilku miastach niewielkie kluby dla weteranów - miejsca, w których żołnierze mogliby się wymieniać doświadczeniami, wspierać. To lepiej wpływałoby na ich kondycję, niż wizyta u psychiatry.

WP:

Sugeruje pan, że MON nie robi zbyt wiele dla weteranów?

- Prawda jest brutalna - martwimy się o tych, którzy zginęli, jak i gdzie ich pochować, a nie potrafimy pomóc tym, którym udało się przeżyć.

d2t7wae

WP:

Chodzi o pieniądze?

- Weteranów misji nie ma aż tylu, by ich leczenie przerastało możliwości budżetu MON i przy planowaniu misji należało to uwzględnić. Jeśli nie zrobiono tego wtedy, trzeba zrobić to teraz. Nie można udawać, że problemu nie ma. Żołnierze mają wiele pomysłów, jak usprawnić ten system, wystarczy ich wysłuchać i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Niestety jedyne, co im się oferuje po powrocie z misji to trzytygodniowe turnusy wczasowe z dala od rodziny. To parodia, bo podejmowane przez MON działania powinny być bardziej zbliżone do człowieka.

WP:

d2t7wae

Który z ministrów obrony narodowej jest odpowiedzialny za tę sytuację?

- Żaden z dotychczasowych ministrów nie podjął się rozwiązania tej kwestii, a powinno się to załatwić wiele lat temu, gdy zdecydowaliśmy się na udział w najtrudniejszych misjach. Sam, gdy pracowałem w BBN nad projektem ustawy o weteranach, sygnalizowałem ten problem. Niestety ustawa ze względów biurokratycznych nie doczekała wówczas finalizacji. Ktoś na poziomie departamentu prawnych blokował wprowadzenie niektórych zapisów. Poszło jak zwykle o pieniądze.

WP: Jest w MON komórka, która bada takie przypadki? Jak to możliwe, że nie zajęła się Włodzimierzem N.? Dlaczego mężczyzna został zapomniany?

- Pewnie minister Siemoniak odpowiedziałby, że w resorcie działa komórka, która bada takie przypadki. Problem w tym, że efekt jej pracy jest żaden. To obraz biurokratycznych struktur, których na poziomie MON mamy mnóstwo. WP: Dr hab. Stanisław Ilnicki, kierownik Psychiatrii i Stresu Bojowego Wojskowego Instytutu Medycznego stwierdził w wywiadzie dla "Naszej Służby", że źle się dzieje, że żołnierze, którzy pełnią służbę w strefie działań wojennych i zostają inwalidami, nie mają statusu inwalidów wojennych i nie korzystają z tych przywilejów, które przysługują np. kombatantom II wojny światowej, stąd mają wielkie poczucie krzywdy. Podpisałby się pan pod tymi słowami?

d2t7wae

- Oczywiście, że tak. Wciąż bowiem pokutuje teoria, że Polacy, którzy kiedyś ginęli na wojnie byli w pewnym sensie lepsi, a ci dzisiejsi to żołnierze gorszej jakości. Tak długo, jak będziemy myśleć w ten sposób o ludziach, którzy wykonują polecenia wydane przez demokratycznie wybrane władze, nie zbudujemy poczucia dumy z wojska. Przysłowiowym czterem pancernym paradoksalnie było łatwiej, bo skupiali się na walce z przeciwnikiem po drugiej stronie frontu. Dziś, z jednej strony trzeba prowadzić walkę, z drugiej - pilnować, by nie ucierpiała ludność cywilna. Żołnierze uczestniczący w misjach podejmują większe ryzyko, bo z jednej strony muszą chronić cywili, działać tak, by nie wyrządzić szkody, z drugiej mają do czynienia z nieprzewidywalnym przeciwnikiem. Terrorystą, który nie zawaha się ukryć za kobietami czy dziećmi, specjalizuje się w zastawianiu pułapek. Dodatkowo żołnierze wykonują zadania, których wcześniej armia nie realizowała. Podejmują się odbudowy struktur, administracji, a nawet odbudowy przemysłu
w danym kraju.

WP:

Natłok zadań wywołuje w nich taką frustrację?

- Poczucie frustracji rodzi się przede wszystkim dlatego, że społeczeństwo kraju, w którym stacjonują, nie jest im wdzięczne. Choć wzięli udział w misji w ramach potężnego NATO, ludzie nie widzą efektów ich pracy. W Afganistanie przegrywamy bój o serca i umysły, nie udaje nam się dotrzeć do miejscowej ludności. Choć talibów dawno już nie ma, wciąż zmagamy się terroryzmem. Zabrakło strategii i pomysłów na dalsze kroki.

WP: Podczas ubiegłorocznej konferencji ekspertów WIM, wskazywano, że zaledwie 2% weteranów deklaruje potrzebę pomocy psychologicznej. Podobna jest w amerykańskiej armii. Z czego to wynika?

- Rozmawiałem kiedyś z jednym z notabli z WIM, który stwierdził bardzo ogólnie, że Polacy nie dbają o zdrowie, nie wykonują badań. No cóż, problem pewnie tkwi głębiej. Ludzie, w tym wojskowi, nie chodzą do lekarza, bo wiedzą, że czeka ich droga przez mękę, jak w komediach Barei.

WP:

Pan nie korzystał nigdy z pomocy psychologicznej WIM?

- Miałem to szczęście, że służyłem w jednostkach, w których miałem bardzo dobry kontakt w współtowarzyszami. Rozmawialiśmy o problemach, dlatego, choć walczyłem z własnymi myślami, nie miałem poczucia osamotnienia. Pomoc psychologiczna oferowana przez wojsko nie była mi potrzebna.

WP:

Jak pan sobie radził po zakończeniu służby wojskowej? Nie brakowało panu wyjazdów na misje zagraniczne?

- Po odejściu z armii odnalazłem się dzięki Lechowi Kaczyńskiemu, który wyciągnął do mnie rękę i zaproponował pracę w stołecznym Ratuszu. Jak się okazało, była to dla mnie doskonała terapia, ponieważ po 26 lat służby wojskowej miałem wiele nawyków, które zauważyli dopiero ludzie z cywila. Nabrałem do siebie dystansu. Niestety wielu żołnierzy po odejściu z wojska nie potrafi się odnaleźć, podjąć żadnej inicjatywy. Wcześniej czekali na rozkazy, potem zaczyna im tego brakować.

WP:

To prawda, że po kilku misjach żołnierz psychicznie się wypala?

- Niekoniecznie. To sprawa indywidualna. Na misjach w byłej Jugosławii spędziłem prawie dwa lata i byłbym dłużej, gdyby nie decyzja mojego dowódcy, który skierował mnie na studia do Akademii Obrony Narodowej. Zadecydował za mnie, bo patrzył na to z szerszej perspektywy i wyszło mi to na dobre. Sam też kiedyś zadecydowałem za podległego mi żołnierza, który świetnie sobie radził, ale odesłałem go do kraju. Nakręcił się tak bardzo, że stracił kontakt z rzeczywistością. Miał w oczach żądzę krwi, czyli to, czego żołnierz sił pokojowych mieć nie powinien.

WP: Według zaleceń ONZ czas trwania misji nie powinien przekraczać pół roku, a przetrwa miedzy misjami powinna wynosić rok. Praktyka znacznie różnie się od tej teorii?

- Tak. Na misje wyjeżdżają wciąż ci sami żołnierze. Co gorsza, czas, który tam spędzają, jest znacznie dłuższy, niż wynika to z zaleceń. Szczerze mówiąc, trudno mi to zrozumieć. Gdy o tym myślę, przypomina mi się przypadek śp. gen. Tadeusza Buka, który zdążył wrócił z misji w Iraku i od razu skierowano go do Afganistanu, choć miał chorą żonę i dziecko. Trzeba budować armię tak, by była większa rotacja uczestników misji. To znacznie zdrowsze dla wojska, samych żołnierzy i ich rodzin.

Rozmawiała Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska

d2t7wae
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2t7wae
Więcej tematów