Polska"Nie cenię ludzi, którzy roztkliwiają się na pokaz"

"Nie cenię ludzi, którzy roztkliwiają się na pokaz"

Bronisław Komorowski wspomina w "Fakcie" tragiczny dzień 10 kwietnia. - Nie cenię sobie ludzi, którzy w obliczu tak wielkiego dramatu czy zagrożenia wpadają w panikę, albo roztkliwiają się na pokaz przed kamerami - powiedział Komorowski.

"Nie cenię ludzi, którzy roztkliwiają się na pokaz"
Źródło zdjęć: © PAP

06.04.2011 | aktual.: 06.04.2011 11:45

Jest sobotni poranek 10 kwietnia. Gdzie Pana - jeszcze jako Marszałka Sejmu - zastaje wiadomość o tym, że rozbił się samolot z prezydentem RP na pokładzie?

- Informację dostałem od ministra Radosława Sikorskiego. On zapewne jako pierwszy w Polsce otrzymał tę tragiczną wiadomość bezpośrednio od ambasadora polskiego w Moskwie, który był w tym momencie na lotnisku w Smoleńsku i czekał na przylot prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Należałem więc do grona pierwszych osób, które dowiedziały się o katastrofie. Wbrew różnym dziwnym twierdzeniom, dowiedziałem się z najważniejszego polskiego źródła. Sugestie, że powinienem szukać potwierdzenia u Rosjan uważam za przejaw politycznego obłędu.

Gdzie pan wtedy był?

- Byłem na wsi poza Warszawą.

A konkretnie?

- Jak już wspomniałem, ta wiadomość dotarła do mnie kiedy byłem poza stolicą, ale część rozmów prowadziłem po powrocie, w domu. Musiałem dostać się tam bocznym wejściem, bo przed bramą kłębił się już tłum dziennikarzy.

Jaka była pierwsza myśl? Pamięta Pan?

- To było z jednej strony poczucie ogromnej osobistej straty. Zginęli moi znajomi, przyjaciele, jak Andrzej Przewoźnik, czy Staszek Komorowski, koledzy z klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Tupolewem leciało wiele osób, które znałem i ceniłem, z różnych partii politycznych. Więc czułem strach o tych ludzi, tym bardziej że przecież na początku nie było do końca wiadomo, kto wsiadł do samolotu i co się tam tak naprawdę wydarzyło. Druga myśl dotyczyła poczucia ogromu odpowiedzialności za państwo.

I wtedy już panika czy spokój?

- Nie należę do panikarzy. W drodze wykonałem wiele telefonów przygotowujących czekające mnie decyzje. Z żoną w czasie drogi rozmawiałem głównie o żonach i dzieciach naszych znajomych, którzy mogli być na pokładzie TU-154.

Ten spokój później Panu wypominano, choćby kamienną twarz w czasie orędzia tuż po katastrofie.

- Nie cenię sobie ludzi, którzy w obliczu tak wielkiego dramatu czy zagrożenia wpadają w panikę, albo roztkliwiają się na pokaz przed kamerami. Państwo polskie jest zbyt poważną sprawą, aby móc sobie pozwolić tylko i wyłącznie na okazywanie emocji. Trzeba było działać. Więc działania zostały podjęte bardzo szybko, w zgodzie z konstytucją i w poczuciu odpowiedzialności za los państwa.

A kiedy do Pana dotarło, że właśnie stał się Pan najważniejszą osobą w państwie?

- Ja nigdy nie myślę o tym w ten sposób, że jestem najważniejszy. Raczej dominowała świadomość ogromu odpowiedzialności, że przyjdzie mi odpowiadać za państwo polskie w tak niezwykle trudnym momencie. Dotarło to do mnie już przy pierwszym telefonie Radka Sikorskiego. O ile pamiętam, to on pierwszy przypomniał o konstytucyjnych skutkach katastrofy. O konieczności dźwigania dwóch funkcji jednocześnie. Bo przecież to był niespotykany ogrom zadań stojących i przed marszałkiem, i wynikających z przejęcia obowiązków prezydenta.

I nie miał Pan ani chwili załamania, zapłakania w zaciszu gabinetu?

- Nie lubię się publicznie wzruszać, ale faktycznie pierwszego wieczoru myśli po prostu uciekły mi same od polityki ku modlitwie.

A o czym Pan myślał, wracając w tamtą sobotę do Warszawy?

- Tę podróż spędziłem głównie z telefonem przy uchu. Rozmowy z wszystkimi najważniejszymi osobami w kraju, z prawnikami, z moimi współpracownikami w Kancelarii Sejmu... Trzeba było przygotować Sejm na to, że stanie się miejscem, skąd marszałek będzie wypełniał także obowiązki prezydenta państwa. Pierwszą moją decyzją było ogłoszenie żałoby narodowej.

Podobno ta podróż do stolicy trwała dość długo.

- Nie, to był bardzo szybki powrót. Wypełniony już przygotowaniami do podjęcia odpowiedzialności i podjęcia obowiązków głowy państwa.

Opozycja zarzuciła Panu, że i te obowiązki przejmował Pan ze zbytnim pośpiechem.

- Uważam tego rodzaju zarzuty za swoistą niegodziwość. Odsyłam kolegów z PiS do zapoznania się z historią, jak to się odbywało po śmierci prezydenta Narutowicza. Marszałek Maciej Rataj przejmował w dokładnie taki sam sposób jego obowiązki, a nawet jeszcze szybciej. Warto wiedzieć, że polska konstytucja jest w tym punkcie zbudowana właśnie na tamtych doświadczeniach. W tym dramacie, sprzed roku, potwierdziło się to, że konstytucja i ustrój państwa są przygotowane na skuteczną reakcję na kryzys.

Jarosław Kaczyński powiedział ostatnio, że nie poda panu ręki, chyba że zostanie premierem, bo wtedy będzie musiał.

- To jest problem pana Jarosława Kaczyńskiego. Ja nigdy w stosunku do nikogo tak się nie zachowywałem i nie zamierzam się zachowywać. Ale panu Kaczyńskiemu na wszelki wypadek przypomnę, że nie jest atrakcyjną panną na wydaniu, o której rękę musi starać się prezydent.

Panie Prezydencie, a nie czas przerwać te wszystkie kłótnie? O znicze, o to, kto kogo obraził, a kto nie przeprosił? Ukrócić tych wszystkich Hofmanów i Niesiołowskich? Nie może Pan huknąć w stół i krzyknąć basta?

- Oczywiście, że jest na to najwyższy czas. Ale polityka nie działa w ten sposób, że prezydent może w tej kwestii cokolwiek kazać. Każdy się zachowuje tak, jak mu na to pozwala własne sumienie, co mu podpowiada rozum i wyczucie, na co przyzwalają wyborcy. Zawsze ubolewałem z powodu nadmiaru agresji w polskiej polityce. Staram się w związku z tym nie dolewać oliwy do ognia, nie odpowiadać na agresję, na publiczne zaczepki, a momentami nawet zwykłe chamstwo w stosunku do głowy państwa.

Ale za chwilę 10 kwietnia. I znów przed Pałacem Prezydenckim pojawią się znicze. One Panu przeszkadzają?

- Znicze są ogólnie przyjętą formą wyrażania żałoby i pamięci o zmarłych. To piękna rzecz. Ale ważna jest intencja. Zawsze warto przyglądać się motywom osób, które te znicze stawiają - czy to jest modlitwa, czy polityka. Znicze przed Pałacem nie przeszkadzają, o ile nie wiążą się z innymi zachowaniami, pełnymi zacietrzewienia i motywowanej politycznie nienawiści. Ja też zapalę w tych dniach parę świeczek czy zniczy z myślą o osobach, które zginęły w katastrofie smoleńskiej. W Katedrze Polowej, gdzie jest tablica upamiętniająca wszystkie ofiary katastrofy, na Powązkach. Będzie także msza w kaplicy prezydenckiej przy tablicy upamiętniającej i parę prezydencką, i inne osoby, które tu pracowały.

Zdarzyło się już Panu zapalić znicz pod swoim Pałacem?

- Oczywiście. W okresie pierwszych dni żałoby zdarzyło mi się to jeden jedyny raz. To był bardzo piękny czas, kiedy zapalało się znicze z czystymi intencjami, z dala od polityki.

Ale ta polityka nie zniknie. Kościół mówi, że rok zamyka okres żałoby. A prezes PiS - że nadal będzie obchodził miesięcznice.

- Podzielam stanowisko Kościoła wyrażone przez kardynała Nycza, że pierwsza rocznica zamyka naturalny czas żałoby. Ale oczywiście w wymiarze indywidualnym każdy ma prawo nie tylko do pamięci, ale także do okazywania swojej żałoby dłużej. Nikt nikomu tego nie zabroni i nie zabrania. Ale dla państwa polskiego ta rocznica będzie odpowiednim, mocnym akordem kończącym żałobę.

Obchody rocznicy potrwają dwa dni. Spotkanie z prezydentem Rosji na miejscu katastrofy odbędzie się 11 kwietnia. Dlaczego nie dzień wcześniej? To nie lekceważenie rocznicy ze strony rosyjskiej?

- Z bardzo prostego powodu. 10 kwietnia są uroczystości w Polsce z udziałem rodzin osób, które zginęły. Trzeba jakoś pogodzić spotkania i terminy, by nie tworzyć rodzinom dyskomfortu wyboru. One mają prawo być i w Smoleńsku, i w Polsce na grobach bliskich.

Spotka się Pan wtedy z prezydentem Miedwiediewem. Czy w czasie rozmowy w cztery oczy pojawi się temat raportu MAK?

- Raport MAK jest problemem rosyjskim. Odpowiedzią Polski będzie raport komisji ministra Millera. Ma się pojawić już po obchodach. Bardzo na niego czekam.

Prezydent Rosji usłyszy jakiekolwiek zdanie na temat raportu, który obciąża tylko stronę polską?

- Na pewno temat katastrofy i raportów się pojawi.

A kwestia dokumentów w sprawie katastrofy smoleńskiej, których Rosja nam nie daje, też się pojawi?

- Nie wykluczam tego, ale jestem pewien, że kwestie te są przedmiotem stosownych działań i polskiego rządu i niezależnej polskiej prokuratury.

Jak Pan ocenia nasze stosunki z Rosją?

- Stoimy w obliczu szansy, ale nie gwarancji, że uda się poprawić na stałe te relacje. Wymaga to wysiłku i czasu. Musi to być polityka długiego marszu. By osiągnąć postęp, trzeba przeciąć raz na zawsze węzeł kłamstwa wokół zbrodni katyńskiej. By to się stało, potrzeba odtajnienia wszystkich dokumentów i informacji o zbrodni oraz rehabilitacji ofiar katyńskich. Temu po części ma służyć spotkanie z prezydentem Rosji 11 kwietnia w Katyniu. Moim celem jest dokończenie obchodów roku katyńskiego. Przypomnę, że wiele dobrego się w tym roku zdarzyło: była wspólna obecność premierów Polski i Rosji nad mogiłami oficerów, była „katyńska” uchwała Dumy rosyjskiej, były ważne gesty i zapowiedzi prezydenta Miedwiediewa. Ten rok katyński przerwała tragiczna śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego w drodze do Katynia. Z naszej strony wymaga to nadal tyle samo uporu i konsekwencji w działaniu, ile cierpliwości i zrozumienia, że zbrodnia katyńska była częścią o wiele większego obszaru zbrodni stalinowskich wymierzonych także
przeciwko narodowi rosyjskiemu.

W sprawie Rosji poprosił Pan o pomoc samego generała Jaruzelskiego. Dostało się Panu za to. Nie pomogło też zamieszanie przy okazji zaproszeń na wyjazd na beatyfikację Jana Pawła II. Czy nie nobilituje Pan autora stanu wojennego?

- Ale w jaki sposób? Został zaproszony na spotkanie, gdzie zapraszaliśmy byłych prezydentów i byłych premierów. Część skorzystała, część nie. Chodziło o relacje z Rosją. Nie zmienię mojego stanowiska w kwestii otwartości na różne środowiska, na cudze doświadczenie. Przypomnę, że mój poprzednik, Lech Kaczyński, też zaprosił generała Jaruzelskiego do Moskwy na obchody rocznicy zakończenia wojny. Moi adwersarze wtedy milczeli, a więc stosowali w tej samej sprawie dwie różne miary. Prezydent Kaczyński miał rację, a prezydent Komorowski nie. Gratuluję logiki i konsekwencji.

Czyli jeszcze nie raz nazwisko generała pojawi się w kontekście Pałacu Prezydenckiego?

- Chciałbym, aby urząd prezydenta był miejscem, gdzie różne środowiska mogą się spotkać i dyskutować, szukając choćby minimum tego, co je może łączyć. Nie wszyscy politycy chcą przychodzić, ale to może kiedyś się zmieni. Rada Bezpieczeństwa Narodowego wydawała się dużą szansą na rzecz odejścia od polityki kłótni i awantury na rzecz woli rozmawiania i współpracy w obszarze wydawałoby się tak mało kolizyjnym jak bezpieczeństwo kraju. Górę wzięły, jeżeli chodzi o PiS, negatywne emocje. Ale to nic. Poczekam. Jestem pewien, że swoje zrobi upływ czasu albo wyborcy.

Polecamy w wydaniu internetowym fakt.pl:
Wszystko czego nie wiesz o katastrofie w Smoleńsku

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (393)