Nałóg smutku
Film „Z odzysku” Sławomira Fabickiego będzie nas reprezentował w konkursie oscarowym. Jeszcze jeden ponury obrazek z zapyziałej prowincji
04.10.2006 10:37
W naszym filmowym światku – burza w szklance wody. Polskim kandydatem do Oscara mianowano film „Z odzysku” Sławomira Fabickiego. Przepadł obcmokiwany w tym sezonie „Plac Zbawiciela”, a także hity: „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” i „Jasminum”. Jury pod kierownictwem Feliksa Falka orzekło, że film o beznadziejnym życiu bezrobotnego na brudnym i bandyckim Śląsku to jest ta opowieść, która ma największe szanse u Amerykańskiej Akademii Filmowej. W prasie dyskusja, w radiach awantura.
Nasza filmowa wojenka wydaje mi się śmieszna. Bo jak tu stawać po stronie jednego „filmu o zlewozmywaku” (termin Krzysztofa T. Toeplitza) przeciw drugiemu, myślowo równie jałowemu. I – przede wszystkim – nieskończenie ponuremu. Bo problemem naszego kina nie jest to, czy dostaniemy Oscara za kolejny ponury oleodruk o krzywdzie ludzkiej. Naszym problemem jest to, żebyśmy te oleodruki przestali kręcić. Czyli nareszcie pozbyli się tej łatwizny myślowej. Najbardziej krzyczącym jej przejawem jest nasze „kino społeczne”, czyli użalanie się nad losem tych, których kapitalistyczna wirówka odsiała na margines. Filmowcy przekonują widzów, że Polak nieszczęśliwy być musi, nawet powinien, że z nieszczęściem mu do twarzy jak z niczym innym. Trzeba w biedzie i poniżeniu cierpieć i umrzeć. Tymczasem takie nastawienie jest z gruntu obce w ojczyźnie tych, którzy Oscary rozdzielają. Tam każdy kolejny dzień zaczyna się od pobudki: „Wstawaj i walcz!”. Nasi bezgranicznie smutni i chronicznie bezradni rodacy uchodzą tam za równie
egzotycznych jak szamani z Mozambiku. Nawet jeżeli nagrodzi się ich jakąś nominacją – to na zasadzie datku dla inwalidy, który jako tako gra na skrzypcach na rogu eleganckiego bulwaru. A nam się wydaje, że jeśli snujemy w kółko te same ponure opowieści, to świat padnie na kolana przed naszą wrażliwością. Nie padnie. Najwyżej rzuci parę groszy „za dobre serce”.
Tunel bez światełka
Przypominam, gdyby kto nie pamiętał, że nasze kino specjalizuje się w skrajnie ponurych filmach na tematy społeczne od samego początku III RP. Zaczęło się już w roku 1990 od wielkiej awantury, której powodem był wówczas głośny, a dziś gruntownie zapomniany film „Śmierć dziecioroba” Wojciecha Nowaka. Wprowadził on na ekrany późniejszego etatowego bohatera naszej produkcji filmowej – żałosną i zdemoralizowaną ofiarę przemian społecznych. Ten dzieciorób wrócił właśnie z wojska, które skrócił mu, dzięki swoim wpływom, przyszły teść esbek. Ale dzieciorób nie pali się do ożenku z jego córeczką (świetna w rolach antypatycznych babsztyli Anna Majcher) i ląduje w łóżku kolejnych babek ze swej prowincjonalnej mieściny. A te – podobnie jak on – nie mają żadnego pomysłu na życie. Przypominam atmosferę tamtego pokazu: Rzeczpospolita powstaje z grobu, przed krajem otwiera się historyczna szansa, a dzieciorób ostentacyjnie odpuszcza sobie to całe historyczne przyspieszenie. Je, pije i barłoży się, z kim popadnie. No, może
nie tak całkiem z byle kim – ostatecznie w pościeli ląduje z samą Beatą Tyszkiewicz. Ta etatowa dama też się wtedy zaplątała w rolę prowincjonalnej producentki nagrobków. Taki był społeczny nastrój. Krytyką – przypominam, bo dziś nikt już tej wojenki prasowej nie pamięta – zatrzęsło: jak można tak nachalnie szerzyć za państwowe pieniądze defetyzm? Jak można czynić bohaterem wolnej Polski takie moralne zero? Ano można, a nawet trzeba – przekonywali filmowcy – ponieważ kino ma zobowiązania wobec prostego człowieka. Wywiedzione wprost z Żeromskiego. I teraz ten prosty człowiek, skrzywdzony jak „Wolny najmita” u Konopnickiej, bywał pokazywany w poetyce obrazów „moralnego niepokoju”. W historyjkach pozbawionych akcji, filmowany w nieskończenie długich ujęciach. Wiecznie przygnębiony, chadzający w waciaku, na tle liszajowatych ścian, często zapijaczony, z wrzaskliwą żoną u boku. Ten bohater nie rozwijał się, nie doroślał, nie zahaczał o przemiany dokonujące się w kraju. Po prostu uparcie trwał w swojej krzywdzie,
a filmowcy przenosili go z filmu do filmu. Przykładów ze wzmiankowanego okresu uzbierałoby się z pięćdziesiąt. Przypominam najbardziej charakterystyczne. „Balanga” (1993) Łukasza Wylężałka – „Miasteczko Twin Peaks” po polsku, jak film z przekąsem nazwała krytyka – to parada odrażających typów z podwarszawskiej mieściny. Wszyscy rozpaczliwie zagłuszają fakt, że życie odsunęło ich na margines przemian. Jak tylko jest okazja, zaleją się w trupa, spotkanemu w parku pijaczkowi przyleją, aby sprawić sobie drobną przyjemność, kogo się da, okradną. I tak dodają dzień do dnia. A reżyser dodaje scenę do sceny. Po wyjściu z kina widz z ulgą stwierdza, że słońce jednak świeci, a ptaki śpiewają. Rok później tę antologię nieszczęścia i nieudacznictwa kontynuował Waldemar Krzystek – znowu: specjalista od outsiderów – filmem „Polska śmierć”. Tytułowa śmierć polegała na tym, że seryjny morderca zgładzał tych rodaków, którzy z narzekania zrobili swoje główne życiowe zajęcie. A ponieważ to prawie wszyscy, więc trup ściele się
gęsto. Ponieważ kino oszalało na punkcie podobnych „szkiców węglem”, przynętę chwycił nawet Andrzej Wajda, który w „Pannie Nikt” (1996) także dał zgrzebny obrazek ze zrujnowanego przez transformację Dolnego Śląska. Jakkolwiek by to dziełko interpretować, wyszła cienka historyjka o wiejskim Kopciuszku, który miał swoją przygodę w willi ówczesnych nowobogackich. Co skończyło się złośliwym posądzeniem dziewczynki o kradzież jakiejś tam broszki. Tak to wielcy państwo zabawiają się kosztem ofiar transformacji.
Spadek po Żeromskim
Tę listę oczywiście można ciągnąć. Ostatecznie jeszcze w roku 2003 film „Warszawa” Dariusza Gajewskiego zdobył w Gdyni Złote Lwy. A przecież to smutna historia o bezrobotnych i pozbawionych perspektyw, tyle że tym razem rzucona na tło warszawskich wieżowców z betonu i szkła. Jury film nagrodziło, bo jury także chadza w tym samym umysłowym gorsecie, co artyści. Oni mają obowiązek mnożenia na ekranie ludzkiego nieszczęścia, choćby to była skrajna łatwizna, a znawcy kina mają obowiązek ich za to nagradzać. Bo za dobry uczynek należy się nagroda. A że to kino słabe, wtórne, nikomu nie przeszkadza. Nigdy nie przeszkadzało. Zwrócę tylko uwagę, że trafili się reżyserzy, którzy jak raz zasmakowali w skrajnie ponurych obrazach, tak już nie widzieli żadnego powodu, żeby z nich rezygnować. I po prostu tłukli takie historyjki jedna po drugiej. Jak Dorota Kędzierzawska – zdolniejsza z tego grona – która swój ostatni smutny obrazek z odrzuconym dzieckiem w roli głównej, film „Jestem”, pokazała w zeszłym roku. I okazało
się, że nie różni się on od jej „Diabłów, diabłów” sprzed 15 lat, od „Wron” sprzed 12 lat i od filmu „Nic” sprzed lat ośmiu. Kędzierzawska swoich dziecięcych bohaterów nie pogłębia, nie analizuje. Pokazuje wciąż tę samą brudną, zdemoralizowaną Polskę C i te same skrzywdzone dzieci. Tak można w nieskończoność, bo skrzywdzone dzieci zawsze się znajdą, niezależnie od tego, jak będzie się nam – jako społeczeństwu – powodziło. A puenta tych wysiłków artystycznych jest taka: te wszystkie „czarne filmy” to nic innego jak umysłowa łatwizna. Reżyser nie ma pomysłu na świeży konflikt, na nowego bohatera, więc bierze na warsztat gotowca – losy bezrobotnego na Śląsku czy w Zachodniopomorskiem. Nic nowego nie ma o nim do powiedzenia, ale też wcale do tego nie pretenduje. On tylko „ujmuje się za skrzywdzonymi”, „pochyla się nad odrzuconymi”, „ma czas dla tych, dla których nikt nie ma czasu”. W ten sposób przeprowadza moralny szantaż – nie chcesz tego oglądać, więc jesteś tępakiem pozbawionym elementarnej społecznej
wrażliwości. Ci, którzy wyszli z opłotków
Dla kontrastu przypominam, że nasze największe ostatnio sukcesy oscarowe albo te bliskie Oscara osiągnęli ci artyści, którzy wyszli – w sensie mentalnym i warsztatowym – poza polskie opłotki. Jan Andrzej Paweł Kaczmarek o dzisiejszą pozycję walczył 15 lat już w Ameryce. I to walczył do ostatniej chwili. Do napisania muzyki do „Marzyciela” zaangażowano go późno i niechętnie. Reżyser nie wierzył, że kompozytor z Europy Wschodniej będzie w stanie napisać pogodną ilustrację muzyczną – polscy twórcy uchodzą wciąż w Ameryce za ludzi ponurych, przygiętych ciężarem historii. Jednak Kaczmarek miał dość czekania w kolejce po sławę. Błyskawicznie naszkicował beztroski temat muzyczny, nagrał go za własne pieniądze i wysłał do Stanów. Spodobało się. Dostał Oscara. Zacytujmy laureata: „Polscy twórcy, nawet jeśli mają świetne pomysły, nie pracują nad nimi, nie udoskonalają ich. Unikają męki, która w systemie amerykańskiej produkcji doprowadza do szczęśliwego końca”. Artystą z pierwszej hollywoodzkiej linii ciągle pozostaje
Sławomir Idziak. W 2002 r. do Oscara nominowano jego zdjęcia do „Helikoptera w ogniu” Ridleya Scotta. W Polsce nakręcił wszystko ciekawe, co było do nakręcenia. Z Krzysztofem Zanussim „Bilans kwartalny”, z Andrzejem Wajdą „Wesele”, z Krzysztofem Kieślowskim „Krótki film o zabijaniu”. Na Zachodzie kręcił niemal wszędzie – od Wielkiej Brytanii przez Meksyk po Australię. Dziś Idziak przebiera w propozycjach. Podobnie jak Zbigniew Preisner, który uchodzi w świecie za jednego z najwybitniejszych kompozytorów muzyki – nie tylko filmowej. I ciągle czeka na swego Oscara. To, że go dotychczas nawet nie nominowano, źle świadczy o jurorach nagrody. A świat dowiedział się o nim już dawno – dzięki filmom słynnego rodaka Krzysztofa Kieślowskiego. Było tych wspólnych filmów 17. A potem następnych 60. Preisner pisał dla Louisa Malle'a („Skaza”), Hektora Babenca („Głupie serce”), Luisa Mandokiego („Kiedy mężczyzna kocha kobietę”). A nagradzała go zarówno Francuska Akademia Sztuki, jak i Los Angeles Critics Association. Nic
dziwnego, bo muzyka Preisnera to tygiel, w którym słuchacz spod każdego równoleżnika znajdzie coś dla siebie.
Wiesław Stanowski