Nadzwyczajni zwyczajni
Przyszłość Kościoła leży w rękach lokalnych biskupów, którzy zakasali rękawy i pracują wśród ludzi. Dzięki temu zrywają z wizerunkiem hierarchów niedostępnych zwykłym śmiertelnikom.
20.07.2006 | aktual.: 20.07.2006 11:10
Arcybiskupa Wiednia kard. Christopha Schönborna można spotkać w supermarkecie. Sam robi zakupy, a przy okazji ewangelizuje, rozmawiając z ludźmi o wierze. Arcybiskup Jorge Mario Bergoglio, gdy w 1998 r. został metropolitą Buenos Aires, zrezygnował z możliwości przeprowadzenia się do arcybiskupiej rezydencji. W trzy lata później, kiedy Jan Paweł II wyniósł go do godności kardynała, udało mu się przekonać Argentyńczyków, by nie przylatywali do Rzymu na ceremonię, a pieniądze przeznaczone na bilety ofiarowali biednym. Polski kardynał Adam Kozłowiecki od ponad pół wieku mieszka w Afryce, w Zambii. I choć dobiega setki (urodził się w 1911 r.), jeszcze niedawno grywał z zambijskimi chłopcami w piłkę. Można go było spotkać także w tamtejszych lazaretach, gdzie pomagał ciężko chorym.
Kardynał na rowerze
Tymczasem w Polsce przepaść pomiędzy hierarchią a ludem wciąż jest ogromna. Większości z nas biskup kojarzy się z niedostępnym majestatem. Na dodatek wielu naszych duchownych nadal pielęgnuje obraz książąt Kościoła. Dlatego poznanie i rozmowa z biskupem oznaczają często „złapanie Pana Boga za nogi” – trudno uwierzyć, że biskup jest normalnym człowiekiem. Historie o tym, że Karol Wojtyła jeździł na wizytacje duszpasterskie autobusami i furmankami, wydają się nie z tego świata. Doskonale obrazuje to pewna opowieść o przyszłym papieżu. Podczas jednego z wypadów narciarskich gazda spytał go, kim jest. Wojtyła bez namysłu odpowiedział, że kardynałem. Wówczas usłyszał: „Ee, wyście taki kardynał, jak ja Ojciec Święty”.
Biskupi potrafią jednak zaskakiwać wiernych. Kardynał Franciszek Macharski wysyłał młodzieży zgromadzonej na nabożeństwie SMS-y z Rzymu do Krakowa, kard. Henryk Gulbinowicz osobiście przyjmował interesantów, a w kolejce do niego oficjele stali razem z bezdomnymi, zaś prymas Józef Glemp potrafił w zwyczajnym sportowym dresie przejechać się rowerem ulicami Warszawy na spotkanie z młodzieżą na Polach Wilanowskich. Rowerowa przejażdżka znalazła się we wszystkich serwisach informacyjnych.
Dlaczego? Bo większość z ponad 130 polskich biskupów uważa, że po prostu nie wypada zachowywać się tak swobodnie. Sterują swoimi diecezjami z zacisza kurialnych gabinetów. Wiernym pokazują się jedynie z okazji większych uroczystości i wizyt duszpasterskich. I to na krótko. O niektórych dostojnikach nawet w episkopacie mówi się, że są „nadęci”.
I dlatego – jak pokazują badania Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego – ponad połowa wiernych nie wie, kto jest pasterzem w ich diecezji. Kojarzymy tylko tych, którzy są znani z mediów: kard. Glempa, abp. Życińskiego, bp. Pieronka i kard. Dziwisza.
Biskup kolędnik
Są jednak w polskim Kościele biskupi, którzy swoją misję pojmują nie tylko jako zarządzanie i personalne roszady, lecz także bezpośredni kontakt z wiernymi. Dwoją się i troją, by pokazać ludowi inne oblicze biskupa. Przyszłość polskiego Kościoła jest właśnie w ich rękach. Należy do nich biskup tarnowski Wiktor Skworc. Ten 58-letni hierarcha lubi zaskakiwać. Od kilku lat regularnie osobiście odwiedza wiernych w czasie kolędy. Za każdym razem ludzie oczekują zwykłego księdza, a w progu domu staje biskup. – To doskonała okazja, aby zobaczyć warunki, w jakich żyją moi diecezjanie oraz poznać ich codzienne problemy – tłumaczy biskup „Ozonowi”. – Spotykam ludzi, którzy są bardzo związani z Kościołem, jak i tych, którzy pozostają z dala.
W tym roku po raz drugi bp Skworc wysłał kleryków z tarnowskiego seminarium na praktyki do szpitali. Ponad 30 z nich codziennie dojeżdża ze swoich rodzinnych domów do najbliższego szpitala i pracuje tam fizycznie przy obsłudze chorych. Tego typu praktyki mają zdaniem biskupa pomóc przyszłym księżom w ich pracy. – Zetknięcie się z chorobą, cierpieniem, a nawet śmiercią będzie bardzo pouczające dla tych młodych ludzi – mówi ks. Wiesław Lechowicz, rektor tarnowskiego seminarium. – Uczą się wrażliwości i odpowiedzialności.
Przed tegorocznymi wakacjami, z myślą o Polakach wyjeżdżających do pracy w Anglii, Irlandii, Szkocji, Walii i Francji, tarnowska kuria wydała specjalne modlitewniki i informatory. Każdy znajdzie tam informacje o duszpasterstwie prowadzonym dla Polonii w różnych miastach, adres kościoła, a nawet godzinę odprawiania mszy świętej w języku polskim. Nie jest to pierwsza i ostatnia akcja bp. Skworca. – Kościół chce być blisko emigranta i towarzyszyć mu w każdej sytuacji, a zwłaszcza we wszelkich egzystencjalnie trudnych doświadczeniach – podkreśla biskup. Osiem lat temu, gdy Wiktor Skworc obejmował diecezję, jedną z pierwszych decyzji, jakie podjął, było utworzenie Katolickiego Centrum Edukacji Młodzieży „Kana”. Oferuje ono bezpłatne kursy komputerowe dla bezrobotnej młodzieży, organizuje lekcje języków obcych oraz zajęcia z autoprezentacji. W ciągu siedmiu lat Centrum przeszkoliło około dwóch tysięcy młodych ludzi. Biskup w terenie
O abp. Marianie Gołębiewskim, metropolicie wrocławskim, wierni mówią „biskup nadziei”. Gdy w 1996 r. obejmował diecezję koszalińsko-kołobrzeską, wiedział, co chce robić – być zawsze do dyspozycji wiernych. Chciał pomagać bezrobotnym szukać pracy, walczyć z biedą i patologiami.
Narzucił sobie intensywny plan działania: codzienne wizyty w parafiach odległych od kurii nawet o 300 km. To wszystko spowodowało, że ten znany naukowiec i biblista ma czas jedynie na pobieżne przejrzenie prasy. – Jeśli jest się biskupem, po prostu rezygnuje się z siebie – tłumaczy. Powołał Fundację Pomocy w Kształceniu Młodzieży Wiejskiej, ofiarowując na ten cel pierwsze 10 tys. zł. Dziś Fundacja przyznaje indywidualne stypendia dla zdolnych ubogich uczniów, refunduje koszty dojazdów do szkół, opłaca internaty i jedzenie w stołówkach.
Biskup nie boi się trudnych tematów. Rozpoczynając Rok Jubileuszowy, przepraszał za nadmierne przywiązanie kapłanów do dóbr materialnych, zaszczytów, ludzkich względów, protekcji oraz niemądrych kompromisów społecznych i politycznych. – Nie chcemy ukrywać prawdy dla Kościoła trudnej i gorzkiej, choćby ona dotyczyła ludzi wysoko postawionych w hierarchii – mówił przed czterema laty. Jako biblista zorganizował w diecezji niedziele biblijne. W tym dniu księża zachęcają wiernych do codziennej lektury Pisma Świętego. W parafiach można wówczas kupić Biblię w różnych wersjach – dla dzieci i ludzi starszych, drukowane dużymi literami. Nie stroni od nowych technologii. Za pośrednictwem internetu wzywał do modlitwy w intencji pokoju na Bliskim Wschodzie. Od dwóch lat jest metropolitą wrocławskim. Częściej go można spotkać jednak w terenie niż w siedzibie kurii.
Biskup z marginesu
Antoniego Długosza, sufragana częstochowskiego, zna niemal każde dziecko w Polsce. Ten 65-letni hierarcha co tydzień w sobotę występuje w telewizyjnym programie „Ziarno”. W studiu tańczy, śpiewa, jeździ na rowerze. Mówiąc kazania do dzieci, biskup nie ogranicza się jedynie do suchego słowa. Zabiera do świątyni kukiełki, przeźrocza. – Dziecko nie może być tylko biernym słuchaczem – tłumaczy. Miłość do dzieci to nie tylko barwne homilie i występy w telewizji. W Częstochowie, Wieluniu i Myszkowie biskup otworzył ośrodki dla dzieci specjalnej troski. Malcom z Częstochowy kupił instrumenty muzyczne, by grały na mszach świętych. – Nasze dzieci są traktowane na równi z tymi zdrowymi – cieszą się rodzice.
Kilka lat temu w podczęstochowskim Mstowie bp Długosz otworzył Katolicki Ośrodek Leczenia Uzależnień „Betania”. W dwóch domach narkomani starają się wyjść z uzależnienia. To dlatego zyskał u innych biskupów żartobliwe przydomki: „jedyny ćpun w episkopacie” i „biskup z marginesu”. W stosunku do narkomanów wyznaje najprostszą z możliwych filozofię: „Jeśli najwyższą wartością u Boga jest człowiek, trzeba mu służyć, nawet jeśli jest z własnej winy skazany na przegraną”. Nie narzuca nikomu wiary. – Sami proszą o spowiedź lub chrzest – mówi. Przez „Betanię” przeszło już ponad tysiąc osób. Wielu udało się wyjść z nałogu. Nazywają go ojcem, a nawet dziadkiem, bo kilka rodzin dochowało się potomstwa w drugim pokoleniu. Wielu proboszczów archidiecezji częstochowskiej ma jednak do Długosza cichy żal. Bo jak przyjeżdża na wizytacje i bierzmowania, to nie ma uroczystych powitań i biskupiego tronu.
Biskup po prostu robi swoje. Wychodzi do wiernych, wita, przytula, rozmawia. – Po to mnie konsekrowano, żebym bierzmował bez powitań – tłumaczy krótko. Mimo nawału obowiązków biskup jest także kapelanem chorych psychicznie kobiet z częstochowskiego szpitala. Biskup od Woodstock
Nie w kurii, ale na polu namiotowym w Kostrzyniu będzie można spotkać pod koniec lipca zielonogórskiego biskupa pomocniczego Edwarda Dajczaka. Jak co roku, podczas Przystanku Jezus, towarzyszącego Przystankowi Woodstock, poprowadzi rekolekcje oraz będzie czekał na wszystkich, którzy zechcą się z nim spotkać osobiście. Biskup zamierza spowiadać, rozmawiać, modlić się, śpiewać i się bawić. Podczas festiwalu 57-letni hierarcha siedzi zwykle na trawie. – Biskup Edward nie widział problemu, by tak jak młodzież zamieszkać w namiotach. Musieliśmy go od tego odwodzić, zdrowie mu na to nie pozwala – mówi współpracujący z nim ks. Artur Godnarski. Edward Dajczak nie udaje zwykłego księdza, po festiwalowym polu chodzi z biskupim pasem. Jednak z młodymi rozmawia jak z przyjaciółmi. Także to sprawia, że młodzi chcą go słuchać. Podczas imprezy nagrania z rekolekcji prowadzonych przez Dajczaka są na bieżąco umieszczane w internecie. Liczba wejść na stronę sięga wtedy dwóch tysięcy dziennie.
Zaczęło się przed ośmioma laty, kiedy Dajczak po raz pierwszy pojechał na Przystanek Woodstock. – Stwierdził, że nie można tej młodzieży zostawić bez opieki duszpasterskiej. Stąd pomysł na Przystanek Jezus – wspomina ks. Godnarski. Biskup powołał więc Fundację św. Tymoteusza, która się zajęła organizacją imprezy. Rok później ustawili na festiwalowym polu własną scenę, zaprosili zespoły chrześcijańskie. Równolegle odbywały się więc dwa Przystanki. Media interesowały się jedynie Owsiakowym Woodstockiem, Przystanku Jezus jakby nie zauważając. Do czasu. O inicjatywie Dajczaka zrobiło się głoś-no, kiedy Jurek Owsiak zaatakował ich ze sceny. – Nie zależało nam na rozgłosie, tylko na skuteczności. Dlatego po jego ataku zrezygnowaliśmy z naszych banerów i sceny, skupiając się na samej obecności wśród młodych – tłumaczy ks. Godnarski. Tak będzie i w tym roku.
Biskup bez fioletowych guzików
Inne wrażenie robi arcybiskup opolski Alfons Nossol. Ten nobliwy starszy pan najczęściej pokazuje się w zwykłej sutannie, bez biskupich insygniów. Pas zakłada tylko do zdjęć. Kiedy Benedykt XVI witał go podczas swojej pielgrzymki do Polski, najpierw zauważył, że wciąż nie nosi fioletowych guzików. Arcybiskup Nossol nie pozwala się także całować w pierścień. – W biskupich pierścieniach zazwyczaj były ukryte relikwie, stąd wziął się zwyczaj całowania. Arcybiskup żadnej relikwii w pierścieniu nie ma, nie chce więc, by całowano samego biskupa – uśmiecha się ks. Joachim Kobiernia, sekretarz metropolity.
Na szacunek i ogromną wdzięczność mieszkających w Polsce Niemców abp Nossol zasłużył na początku lat 90. Wtedy zezwolił na odprawianie mszy w języku niemieckim. Prośby o niemieckojęzyczne liturgie pojawiały się na Śląsku od bardzo dawna. Tymczasem w PRL za odprawienie mszy po niemiecku groziły poważne sankcje. Kiedy tylko system się zmienił, Nossol zezwolił na oficjalne msze po niemiecku. Jeszcze w latach 80. wprowadził do seminarium obowiązkową naukę języka niemieckiego. – Tłumaczyłem władzom, że na tym terenie wielu ludzi spowiada się po niemiecku, bo to język serca. Czyli taki, w którym matka szepcze dziecku pierwsze słowa modlitwy. Partię udało się przekonać – wspominał abp Nossol w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”. Już w latach 90. decyzją arcybiskupa w seminarium pojawił się obowiązkowy język czeski. Na południu diecezji opolskiej mieszka bowiem mniejszość czeska, poza tym z Czech przyjeżdża sporo turystów, z którymi trzeba się dogadać w konfesjonale – tłumaczy ks. Kobiernia.
Wierni uwielbiają Nossola także za to, że jest bardzo przywiązany do miejsca swojego pochodzenia. Nie wstydzi się publicznie mówić śląską gwarą. I nie tylko: kiedy odprawiał mszę dla mniejszości romskiej, część kazania wygłosił w ich języku. Dostał wtedy od Romów wielkie brawa.
Tomasz Krzyżak, Maciej Gajek