Nadchodzą prawicowe feministki
Nie chodzą na manify. Brak prawa kobiet do aborcji nie spędza im snu z powiek, a walka z patriarchalnym zniewoleniem, jakie fundować ma niewiastom Kościół, to już zupełnie nie ich bajka. A jednak chcą walczyć o miejsce kobiet w polityce i życiu społecznym. W nowym Sejmie zasiąść może zupełnie nowa grupa kobiet: prawicowe feministki.
Kobiety w polityce do tej pory kojarzyły się albo z Magdaleną Środą, albo z Zytą Gilowską. Te pierwsze za główne problemy kobiet uznawały walkę z patriarchatem czy zakazem aborcji. Te drugie w polityce uciekały od własnej kobiecości w bezpieczną sferę bezpłciowej eksperckości. Być może teraz ta sytuacja się zmieni. Do polityki wchodzi nowe pokolenie pań chcących walczyć o rzeczywiste potrzeby kobiet, pozostając w pełni sobą.
Oczywiście od dotychczasowych środowisk feministycznych oddziela je przepaść, już choćby dlatego, że pochodzą z ugrupowań określanych przez feministki jako „konserwa”: PiS, PO, PSL. Tylko że od ich poprzedniczek na prawej stronie sceny politycznej różni je niemal tyle samo co od feministek na lewicy. Nie mają ścisłych związków z Kościołem, nie twierdzą, że system patriarchalny to najlepszy pomysł na świecie. Chcą natomiast zająć się tworzeniem kobiecego lobby do rozwiązywania konkretnych problemów kobiet.
Uważne słuchaczki (słuchacze zresztą też) dotychczasowych feministek mogli odnieść wrażenie, że głównym problemem kobiet w Polsce jest brak legalizacji związków homoseksualnych, zakaz aborcji dokonywanej na życzenie i prześladowanie kobiet w domu. Nowe, tym razem prawicowe feministki są jednak przekonane, że to fikcja. Prawa kobiet są oczywiście łamane, ale w zupełnie innych sferach niż te, na których koncentrowały się ich lewicowe koleżanki. Różni je od nich także to, że od ideologii o wiele bardziej interesuje je życiowy konkret.
Trampki dla uczniów w ich okręgu wyborczym, zasiłek porodowy czy dłuższy urlop wychowawczy są dla nich o niebo ważniejsze niż dyskusja o potrzebie zbudowania kobiecej duchowości czy uwolnienia podręczników od – obecnego w nich niestety – seksizmu. – Doszliśmy w Polsce do tego, że kobiety mają poczucie winy z powodu macierzyństwa albo nie rodzą, bo się boją utraty pracy – mówi Joanna Kluzik-Rostkowska, kandydatka do Sejmu z listy PiS. – Po 1989 roku Polacy uznali, że kobieta sukcesu to ta bezdzietna, zamożna, na wysokim stanowisku. Jej przeciwieństwem jest w naszych wyobrażeniach mniej inteligentna, a może wręcz leniwa koleżanka, która wychowuje dzieci i nie ma czasu dobrze pracować.
Tymczasem podstawowe prawo kobiety – prawo do macierzyństwa – nie może jej eliminować z rynku pracy – tłumaczy. Joanna Kluzik-Rostkowska jest pełnomocnikiem prezydenta Warszawy do spraw kobiet i rodziny, czyli warszawskim odpowiednikiem rządowego stanowiska pełnomocnika, utworzonego niegdyś przez rząd AWS, a potem przemianowanego przez SLD na pełnomocnika ds. równego statutu kobiet i mężczyzn. Jest nim teraz minister Magdalena Środa. A właśnie Kluzik-Rostkowska to na szczeblu miasta odpowiednik urzędnika, który po zwycięstwie „konserwy” pojawi się zapewne na miejscu minister Środy.
Feministki na lewicy kpią, że będzie to zapewne Urząd do spraw Szczęśliwej Rodziny. Nazwa trochę na miejscu, bo faktycznie kobiety, które idą do wyborów z list prawicy, mówią o rodzinie. Ale o takiej, która daje możliwość rozwoju. Inna kandydatka PiS Lena Cichocka mówi wręcz, że trzeba zmienić system legislacyjny tak, by kobietom rodzącym swoje wymarzone dzieci prawo nie przeszkadzało w karierze. I natychmiast odwołuje się do konkretu: – Właśnie sprawdzam, czy sławetny krok rządu Leszka Millera, który zlikwidował zasiłek porodowy dla kobiet oraz skrócił urlop macierzyński, rzeczywiście przyniósł zapowiadane wtedy oszczędności. Z moich wyliczeń wynika, że zabranie kobietom 200 złotych zasiłku nie wzbogaciło państwowego budżetu o zawrotną kwotę. ZUS też zbytnio nie zyskał na krótszym o cztery tygodnie urlopie macierzyńskim – tłumaczy.
Pieniądze to jednak nie wszystko, nawet jeśli się przydają. Dlatego Kluzik-Rostkowska proponuje wprowadzenie niektórych szwedzkich rozwiązań w Polsce. – W Szwecji specjalną część urlopu macierzyńskiego może, choć nie musi wykorzystać jedynie ojciec dziecka – Kluzik-Rostkowska opowiada o swoim spotkaniu z delegacją miejską ze Sztokholmu. – To banalnie proste rozwiązanie powoduje, że pracodawcy przestają dyskryminować ciężarne i potencjalne ciężarne. Skoro na urlop macierzyński może iść każdy rodzic, młode kobiety nie są grupą mniej atrakcyjną na rynku pracy – mówi. Zgadza się z nią 28-letnia Urszula Pasławska, kandydatka z PSL. – Chyba wszyscy zgadzamy się, że przyzwoita opieka nad pracującą matką powinna być priorytetem w kraju o coraz mniejszym przyroście naturalnym – mówi. – A skoro się zgadzamy, to ja, jako praktyczna kobieta, pytam od razu, co można zrobić? Pasławska generalnie jest przeciwna tworzeniu sztucznego kobiecego lobby, ale w sytuacji kiedy panie stanowią mniejszość w parlamencie, tylko silne i
zdecydowane mogą przekonać kolegów posłów, jak ważne są sprawy kobiet.
Od lewicowych feministek te prawicowe różni oczywiście kwestia wartości. A najkonkretniej – sprawa aborcji. – Jestem przeciwko aborcji na żądanie. Po prostu pamiętam dylematy moich koleżanek, które bały się, "co rodzice powiedzą”, i z tego powodu myślały o zabiegu. Dziś widzę ich nastoletnie już dzieci i myślę, że mogłoby ich nie być, z obawy, by sąsiedzi nie plotkowali... Ale gdy już te dzieci są na świecie, trzeba się nimi i ich matkami zająć – mówi Kluzik-Rostkowska.
Prawicowe feministki mają już na swym koncie bardzo konkretne działania. Kluzik-Rostkowska sama rozkręciła w Warszawie kilka akcji, począwszy od przeglądu stołecznych przedszkoli pod hasłem „Superprzedszkole”, poprzez inicjatywę, która ma zwiększyć liczbę rodzinnych domów dziecka czy promować ideę rodzicielstwa zastępczego. To ona wymyśliła akcję miasta przeciw molestowaniu, przemocy i znęcaniu się psychicznemu w rodzinie. Na utworzonym przez nią portalu internetowym warszawianka.waw.pl prowadzi forum na temat przemocy w rodzinie, ale też mobbingu w pracy. Na tym samym portalu można znaleźć informacje o szkoleniach dla kobiet organizowanych pod auspicjami UE, a także podpowiedzi, jak znaleźć pracę w stolicy. A przy tym niejako mimochodem pełnomocnik monitoruje warszawskie place zabaw.
Tak jak w innych dziedzinach, tak i w polityce kobiety mają trudniej. Gdy na listy wyborcze często trafiają mężczyźni, których dotychczasowa kariera polegała często na przykład jedynie na tym, że byli asystentami ważnego posła, to kobiety, by znaleźć swoje miejsce na liście do parlamentu, muszą się „wylegitymować” jakimiś dokonaniami w działalności społecznej. Efekt jest taki, że żadna z opisywanych przez nas kobiet nie jest znikąd. Każda ma za sobą kilka lat działalności społecznej. I zna jej smak.
– Na spotkaniu wyborczym starszy mężczyzna zapytał mnie: „A umie pani gotować?”, „Umiem”, „A gotuje pani?”, „Nie mam czasu”, „To niech pani lepiej męża znajdzie i mu zacznie gotować, większy będzie pożytek” – uśmiecha się Urszula Pasławska z PSL. Taka reakcja na „babę w polityce” już jej nie złości. Kandyduje z Warmińsko-Mazurskiego i najbardziej przeraża ją marazm ludzi, których nie interesuje nic poza ich biedą. – To dramat, gdy mówią, że ich dzieci potrzebują trampek. Do nich w szczególności należy dotrzeć. Tym ludziom trzeba dać iskierkę zaradności. I o tym chcę rozmawiać. O pomocy społecznej. O zwiększeniu uprawnień samorządów. Gospodarz może przenosić góry.
Pytam Pasławską, czemu po prawie na Uniwersytecie Gdańskim, po zagranicznych stażach wróciła na wieś pracować w samorządzie w Biskupcu. Gdyby kandydowała z jakiegoś miasta, miałaby przecież mniej wyborców bez trampek. – Żyję na wsi, bo w moim przypadku nic innego nie wchodziło w grę – odpowiada bez wahania. Jej pradziadek był współzałożycielem polskiego ruchu ludowego. On Polak – na bardzo zgermanizowanych terenach Warmii – kandydował do parlamentu Rzeszy. Za zasługi jego nazwisko Labusz posłużyło do stworzenia nazwy miejscowości Labuszewo.
– Mam taką naturę, że chcę coś robić dla ludzi. I będę działać, jak nie w parlamencie, to w moim powiecie. A kobietom zawsze pomogę, choćby w małej lokalnej organizacji Barwy Warmii, którą założyłam. Gdy uda nam się tu zorganizować jakiś koncert, wyjście do teatru – to już jest sukces. Żeby pani wiedziała, jak niektóre kobiety na wsi cieszą się, gdy po latach tylko dla własnej przyjemności mogą wyjść z domu i pojechać do miasta obejrzeć spektakl!
Annę Grotte, 25-letnią kandydatkę do Sejmu z list PO, do polityki wciągnęła Nelli Rokita. Od 2003 roku Grotte należy do Europejskiej Unii Kobiet. – Trafiłam tam akurat w czasie walnego zgromadzenia i wyborów zarządu. Przeżyłam szok: przypominało to polski sejmik wojewódzki... z XVIII wieku – szum, krzyk, bałagan. Byłam przerażona, nie wiedziałam, czy na pewno chcę należeć do takiej organizacji. To się zmieniło, gdy szefową została Nelly Rokita. Potem kilka razy udało mi się towarzyszyć jej w służbowych wyjazdach za granicę. Zachęciła mnie do wejścia w świat polityki. Pokazała, jakie to fajne uczucie, kiedy udaje się coś zrobić. Teraz Grotte z koleżankami z Unii Kobiet zakłada Instytut Przedsiębiorczości Polskiej – organizacja czeka na rejestrację w KRS. W Sejmie chciałaby zadbać nie tylko o kobiety, ale i o poprawienie perspektyw dla młodych.
Kluzik-Rostkowska w szkole średniej w rodzinnych Katowicach zaangażowała się w opozycyjne harcerstwo. – Byłam w jedynym w mieście szczepie, który zachował tradycyjne szare mundury zamiast piaskowych noszonych przez „harcerzy socjalistycznych”. Interesowałam się wtedy historią. Pamiętam, że jako młodsza nastolatka marzyłam, by zginąć w powstaniu warszawskim, a gdy już zdałam sobie sprawę z nieodwracalności tego faktu – chciałam jedynie w powstaniu walczyć. Gdy wybuchł stan wojenny, nasza drużyna na serio myślała o walkach ulicznych. Teraz to się wydaje naiwne, ale wtedy sami wychowywaliśmy siebie w takim poczuciu patriotyzmu, jak było wychowywane pokolenie w międzywojniu. To było jedyne odniesienie w opozycji do PRL-u, które mogliśmy znaleźć.
Gdy dzisiejsza kandydatka na posłankę PiS przeniosła się z katowickiej matematyki na dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, od razu zaangażowała się w działalność NZS-u. Jej koledzy, jak choćby Mariusz Kamiński, zostali później posłami, ona – dziennikarką. Była w podziemnym „Tygodniku Mazowsze”, przez kilka lat pracowała w redakcji „Wprost” jako korespondentka wojenna. Gdy urodziła dzieci, zrezygnowała z wyjazdów do Czeczenii czy Libanu, została zastępcą redaktor naczelnej tygodnika „Przyjaciółka”. – Polityka przez całe dorosłe życie była dla mnie czymś oczywistym, obecnym. W pewnym momencie zapragnęłam zacząć wpływać na publiczną rzeczywistość, a nie tylko ją opisywać. To w połączeniu ze skłonnością do ryzyka sprawiło, że zaproponowałam Lechowi Kaczyńskiemu powołanie jedynego w kraju pełnomocnika ds. kobiet i rodziny przy prezydencie miasta. Wszyscy mówili, że się nie da. Dało się.
Lena Cichocka jako radna z warszawskiego Mokotowa trafiła z grupą pięciu osób do Lecha Kaczyńskiego, żeby mu zaproponować duży konkurs dla szkół o powstaniu warszawskim. – Prezydent powiedział, że właściwie to trzeba zbudować Muzeum Powstania Warszawskiego i... nam powierzył tę rolę – wspomina. Dziś jest nie tylko pracownikiem Muzeum odpowiedzialnym m.in. za marketing i kontakty z mediami, lecz także członkiem nadzwyczajnym Światowego Związku Żołnierzy AK. – Uważam, że mam obowiązek w Sejmie zrobić coś także dla nich. Czemu oni nie mogą być traktowani jak brytyjscy czy amerykańscy weterani wojenni?
Nadchodzące wybory przeorają Sejm nie tylko pod względem partyjnym, ale także pokoleniowym i właśnie – płciowym. O marszu młodego pokolenia 30-latków do polityki pisaliśmy w jednym z ostatnich numerów „Ozonu”. Ale obok tego zjawiska w kampanii widać jeszcze jedno: 40 proc. kandydujących do Sejmu to kobiety. I mają coraz lepsze szanse na wejście do parlamentu.
Dzieje się tak za pośrednictwem partii centrowych i prawicowych, a nie lewicy, która zwykle głośno żądała specjalnych parytetów dla kobiet. Ale to kandydatki z partii prawicowych mają kłopot z feminizmem. W tym sensie, że najczęściej tak jak Anna Grotte z PO odżegnują się od niego. – Gdy komukolwiek mówię, że należę do Europejskiej Unii Kobiet, reakcja jest ta sama: „O, to jest pani feministką”. Tak, jakby aktywna kobieta musiała wyznawać ideologię feministyczną, a przecież nasza organizacja jest centroprawicowa i skupia kobiety o poglądach konserwatywnych i chrześcijańskich. Nie ma nic wspólnego z feminizmem.
Ale już starsza od niej o dekadę Joanna Kluzik-Rostkowska widzi ten problem inaczej. Jej zdaniem praktyczne sprawowanie władzy ma sens, tylko gdy jest dojściem do ideowego celu. A tą ideą może być właśnie interes kobiet. – Bardzo szanuję feministki za ich dokonania. One są niczym oddział szturmowy. Idą w ataku, zaczynają społeczną dyskusję na ważne, choć często futurystyczne tematy, z czasem wszystkie kobiety z tego korzystają. Ale ja chciałabym spróbować w Sejmie tworzyć takie prawo, by im faktycznie działo się lepiej.
Jeśli takich Kluzik-Rostkowskich trafiłoby się więcej, to może feministki, te czytające lub redagujące feministyczną „Zadrę”, przestałyby się obawiać – jak niedawno na jej łamach Kazimiera Szczuka – że „prawica dojdzie do władzy i tak da nam popalić, że zaraz zrobi się ciekawie”… Bo może rzeczywiście będzie ciekawie, ale zupełnie inaczej, niż można się tego spodziewać po kobietach z „konserwy”?
Agnieszka Lesiak