Zdjęcia dzieci uchodźców, które zginęły w czasie próby przedostania się z Meksyku do USA. Juárez, czerwiec 2019 roku© PAP/EPA | David Peinado

Na południe od Edenu. Testament Trumpa nadal obowiązuje

Jakub Stasiak

Ich znak rozpoznawczy to buty bez sznurowadeł. Widzisz i wiesz – to kolejni migranci zawróceni z przejścia granicznego Juárez-El Paso. Ich nadzieja na lepsze życie umiera na Moście Ameryk.

Był 20 stycznia 2021 roku. - To święto Ameryki, święto demokracji, dzień nadziei i wolności – mówił nowo zaprzysiężony prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden. W tym czasie w drodze z San Pedro Sula w Hondurasie do USA było już kilkuset migrantów. Uwierzyli, że to koniec drakońskiej polityki Donalda Trumpa wobec ludzi z Południa.

Ruszyli właśnie w poszukiwaniu "nadziei i wolności".

Migranci z Ameryki Środkowej w czasie przeprawy przez Rio Grande. Amerykańskie służby graniczne szacują, że w 2021 roku nielegalnych migrantów było 1,7 miliona
Migranci z Ameryki Środkowej w czasie przeprawy przez Rio Grande. Amerykańskie służby graniczne szacują, że w 2021 roku nielegalnych migrantów było 1,7 miliona© PAP/EPA | David Peinado

Kolumna rosła z każdym dniem. Przy granicy z Gwatemalą liczyła już blisko 9 tys. kobiet, mężczyzn i dzieci. Nie wiadomo, ilu z nich przekroczyło potem granicę Gwatemali z Meksykiem - do jej uszczelnienia wysłano blisko 30 tys. żołnierzy i pograniczników. Pewne jest za to, że tym, którym udało się pokonać tę pierwszą barierę, nie było dane dotrzeć do amerykańskiego raju.

Przekonali się, że hasło Trumpa: "zostańcie w Meksyku", nadal obowiązuje.

W drodze

Wygląda na mniej niż swoje osiemnaście lat. Gdy rozmawiamy, Maria żywo gestykuluje. Jest przekonana, że to, co najgorsze zostawiła w Gwatemali, i że to już dawno za nią. Bo niby czego jeszcze miałaby się bać dziewczyna, którą zgwałcił sąsiad? Czego ma się obawiać, jeśli po tym, gdy została tak skrzywdzona, wyrzekła się jej rodzina?

- Zabrałam z domu trochę ubrań i wyjechałam. Ani ojciec, ani matka nie kiwnęli palcem, kiedy powiedziałam im o gwałcie – kiedy Maria wypowiada te słowa, jej twarzy najpierw tężeje, a zaraz potem pojawia się na niej nerwowy uśmiech.

Dziewczyna poprawia wełnianą czapkę, z którą się nie rozstaje, bo temperatura w Juárez potrafi być najniższa w całym Meksyku i ciągnie dalej.

Maria: "Proszę uwierzyć, my tutaj jesteśmy niewidzialni dla świata"
Maria: "Proszę uwierzyć, my tutaj jesteśmy niewidzialni dla świata"© WP | Jakub Stasiak

- Dlaczego miałabym się teraz przejmować kimś innym niż samą sobą? – pyta nie oczekując odpowiedzi. - Przejechałam zatłoczonym busem tysiące kilometrów, choć wcale nie byłam pewna tego, co mnie tam czeka. Jedno wiem na pewno. Nie zobaczę więcej swojego domu. Nie mam tam po co wracać – mówi twardo.

Opowiada o swoich dziecięcych marzeniach - chciała zostać psychologiem. W sumie nadal chce.

- Tylko jak to zrobić, kiedy nie mogę normalnie się uczyć i żyć. Wiem, że chce pan pomóc, ale proszę uwierzyć, my tutaj jesteśmy niewidzialni dla świata – tłumaczy.

Marię spotkałem w ośrodku dla migrantów na obrzeżach Juárez. To jeden z kilku może nawet kilkunastu, które powstały w ostatnich latach. Ośrodków przybywa, bo lawinowo rośnie liczba ludzi, którzy zostali odesłani z granicy ze Stanami. W schronisku przybysze czekają na decyzję amerykańskich urzędników. W przypadku Marii to już trzy miesiące, ale to i tak krótko.

Większość ,,osadzonych" próbowała przebić się nielegalnie do USA. Liczyli, że dotrą do któregoś z graniczących z Meksykiem miast zanim zainteresują się nimi służby graniczne. Przeważnie byli w błędzie.

Uchodźcy o tysiącu twarzy

- Dostać się do Jankesów udaje się nielicznym – mówi mi Clemente Sanchez, były prezenter meksykańskiej telewizji, który obecnie zajmuje się głównie oprowadzaniem przyjezdnych po "mieście duchów".

Ostatnio wziął nawet pod skrzydła ekipę Disneya, która kręciła w Juárez serial ,,Kenobi" w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Hollywoodzki blichtr w tym miejscu to jednak tylko pozory.

Ratownicy niosą ciało migranta odnalezione w stanie rozkładu przy ścianie odgradzającej Meksyk od USA. Juárez, listopad 2021 roku
Ratownicy niosą ciało migranta odnalezione w stanie rozkładu przy ścianie odgradzającej Meksyk od USA. Juárez, listopad 2021 roku© PAP | Christian Chave

Clemente podjeżdża pod mój hotel z samego rana. Ze starego pickupa wysiada pogodny mężczyzna w średnim wieku i już po chwili wita mnie serdecznym uściskiem dłoni.

- Kiedy jeżdżę po mieście i widzę obcokrajowców z Południa na jego obrzeżach, wtedy wiem, że znowu przybyła ,,fala". Na granicy zawsze jest ruch w biznesie, a przemyt ludzi przynosi takie same zyski jak narkotyki – mówi mi, gdy wsiadamy do auta.

Jeździmy po okolicy. Opisując, jak niebezpiecznie jest w Juárez, Clemente opowiada mi o amerykańskim reporterze, który został zastrzelony przecznicę dalej przez jeden z miejscowych gangów. Komuś nie spodobało się, że materiał zaczyna od rozmowy z ich konkurencją.

Chwilę potem płynnie przechodzi do historii słynnej morderczyni, która zabijała w Juárez na zlecenie. Amerykańska telewizja zrobiła nawet o niej reportaż. ,,Sicaria" (zabójca w formie żeńskiej) w wieku 22 lat miała na koncie ponad tuzin trupów.

- Tak tu jest – mówi mi, gdy zatrzymujemy się przed przejściem dla pieszych. - Rozejrzyj się. Wszędzie migranci. Kobiety z dziećmi, faceci snujący się bez celu. Jeśli nie wyciągnie się do nich ręki, nic więcej w życiu ich nie czeka. Są bez przyszłości.

Uchodźcy radzą sobie tak, jak tylko potrafią. Część z nich zmuszona jest żebrać, inni przebierają się w kolorowe stroje, żonglują i wygłupiają się na środku ulicy. Absurdalne, ilu klaunów można zobaczyć w jednym miejscu. Większość z nich, podobnie jak Maria, została zawrócona na samej granicy.

Clemente uważa, że liczyli na cud, a tutaj cuda się nie zdarzają.

- Jeśli próbujesz przedostać się przez granicę i nie znasz języka lub nie masz pewnego zatrudnienia po drugiej stronie, to szanse na to, że zostaniesz wpuszczony do "lepszego świata" są równe zeru – tłumaczy mój przewodnik. - Dla Jankesów ktoś taki staje się ryzykiem, a ryzyko się nie opłaca.

Migranci pochodzą głównie z Gwatemali, Hondurasu i Salwadoru. Są też Kubańczycy. Wszyscy pragną lepszego życia, a ich podróż do Stanów kończy się zazwyczaj w Juárez.

Kiedy stoimy w korku, pomiędzy samochodami przechodzi kobieta z dzieckiem na rękach. Clemente uchyla szybę i wręcza jej sto pesos, równowartość dwudziestu złotych.

- Była chyba z Salwadoru – ocenia Meksykanin. - Skoro jest tu, to znaczy, że na granicy odprawili ją z kwitkiem. Teraz, jeśli nie uda jej się uzyskać azylu, wróci tam, skąd przyszła, a Bóg mi świadkiem, wątpię, żeby tam było lepiej.

Daleko od domu

Każdego roku dziesiątki tysięcy osób próbuje przekroczyć granicę Stanów Zjednoczonych z Meksykiem. Dla migrantów to walka o lepszy świat, szkoły dla ich dzieci i opiekę medyczną. Ale przede wszystkim pracę i spokój.

Schronisko dla uchodźców w Juárez, w którym spotkałem Marię, prowadzone jest przez miejscowego proboszcza. Obowiązują tu pewne sztywne reguły i samoorganizacja. Do dzieci zaglądają nauczyciele, jeśli potrzebny jest lekarz, on też się znajdzie.

Juan i jego syn Sebastian. Rodzinne Michoacán opuścili, gdy miejscowy gang zażądał od nich haraczu
Juan i jego syn Sebastian. Rodzinne Michoacán opuścili, gdy miejscowy gang zażądał od nich haraczu© WP | Jakub Stasiak

Każdy otrzymuje trzy posiłki dziennie. Na miejscu jest też ręczna pralnia i stołówka z olbrzymią choinką, taką sama jak te, którymi przystraja się wiele meksykańskich domów jeszcze na długo przed świętami.

- Jeżeli chodzi o amerykańską modę, to celebrowanie Bożego Narodzenia wychodzi nam najlepiej – uśmiecha się Clemente. W samym ośrodku nad wszystkim pieczę sprawuje dwójka opiekunów, która pomaga na co dzień proboszczowi.

W środku panują surowe warunki, a na dwupiętrowych pryczach sypiają nieraz całe rodziny. W ciasnym pomieszczeniu porozwieszane są ubrania, buty i kosmetyki. We wnętrzach panuje półmrok, dlatego za dnia prawie nikt tu nie zagląda.

Dłużące się tygodnie mijają na rozmowach i przechadzkach po betonowym podwórku tam i z powrotem. Rytuał do złudzenia przypomina więzienne spacery, które większość z nas kojarzy jedynie z filmów. Tyle że tym ludziom nikt nie zakazuje wychodzić na zewnątrz. Dobrowolnie skazali się na przebywanie w ośrodku. Pewnie dlatego, że o Juárez to dla nich obce miejsce, do tego niebezpieczne. Poza tym i tak nie mają swoich pieniędzy.

Okres spędzony w schronisku mija w oczekiwaniu na azyl, który zagwarantuje przybyszom ze wszystkich stron Ameryki pozostanie w Meksyku i szansę na względną normalność, nawet jeśli miałaby ona przebiegać w Juárez po ,,złej stronie" muru.

Juan i Sebastian zabrali ze sobą całą rodzinę. Na decyzję amerykańskich urzędników czekają już dziewięć miesięcy
Juan i Sebastian zabrali ze sobą całą rodzinę. Na decyzję amerykańskich urzędników czekają już dziewięć miesięcy© WP | Jakub Stasiak

- Mogą nie chcieć zdjęć, bo nie lubią, gdy traktuje się ich jak jakieś zjawisko. To nie cyrk, a większość z tych osób ma za sobą historie, których ty czy ja nawet nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić – przestrzegał Clemente, kiedy wchodziliśmy do środka.

Placówka jest nieduża, choć mieści blisko 50 osób w różnym wieku, z każdego zakątka kontynentu. W środku znajduje się betonowe podwórko z boiskiem do koszykówki.

Bardziej czuję, niż widzę, że miejscowi wlepiają we mnie wzrok. Ewidentnie jestem jakąś atrakcją, potencjalną rozrywką, która ich zaciekawia. Pierwszy podchodzi do mnie Jose Mario Perez, uciekinier z Hondurasu. U siebie był kierowcą, teraz wraz z synem, jak większość osób tutaj, czeka na azyl.

Kraj, w którym spędził większość życia, słynie z bezprawia i karteli równie bezwzględnych co te w Meksyku. Pewnego słonecznego dnia po pracy gangsterzy odwiedzili Jose. Usłyszał, że od teraz będzie pracował dla nich. Odmówił raz, drugi, trzeci. Wtedy zaczęły się groźby, później ktoś wybił szybę, kiedy kładł dzieci do łóżek. Wiedział, że koniec tej drogi jest tylko jeden.

- Wtedy postanowiłem ruszyć do Stanów. W Phoenix mam kuzyna i siostrzeńca. Obaj robią w budowlance, więc chciałem spróbować – mówi Jose.

Kiedy rozmawiamy, do mężczyzny podbiega chłopiec. Antonio ma 5 lat i nie zna hiszpańskiego. Choć w Hondurasie to język urzędowy, w ich regionie używa się specyficznego dialektu, którego w pozostałych częściach Ameryki Łacińskiej nikt nie rozumie.

- Dlatego odkąd tu jesteśmy, a minęło już dziewięć miesięcy, młody nie chodzi na lekcje z innymi dziećmi. Sam bym go uczył, gdybym wiedział jak. W Hondurasie została moja żona, ale kontaktujemy się rzadko.

Tu Jose musi przerwać, bo synek ciągnie go za rękaw, dając znać, że chce iść się pobawić.

Następny podchodzi do mnie Fernando, szczupły mężczyzna przed czterdziestką. Niczym cień skrada się za nim Anna Lucia. Dziewczynka ma sześć lat i niedawno straciła brata.

Fernando i Anna Lucia. Uciekli z Gwatemali, gdy miejscowy gang zastrzelił 11-letniego Alexa, syna Fernando
Fernando i Anna Lucia. Uciekli z Gwatemali, gdy miejscowy gang zastrzelił 11-letniego Alexa, syna Fernando© WP | Jakub Stasiak

- Jesteśmy z Gwatemali. Uciekliśmy, gdy zastrzelono mojego syna. Alex miał 11 lat i odmówił osiedlowym gangsterom wejścia w jakiś narkotykowy biznes. Wcześniej w podobnych okolicznościach zginął jego kuzyn, mój siostrzeniec.

Fernando jest spokojny, ma smutny wyraz twarzy, ale kiedy zwraca się do mnie, czuję bijącą od niego determinację i pewność siebie.

- Siły dodaje mi córka – tłumaczy, patrząc mi głęboko w oczy. Kiedy opuszczał Gwatemalę, na miejscu zostawił żonę i młodszą siostrę Lucii.

- Usłyszałem, że jeśli nie znajdę nam nowego domu, prędzej czy później wszyscy tutaj zginiemy. Jesteśmy tu już pół roku, co będzie jutro? Jeśli przydzielą nam azyl, znajdę jakąś pracę, córkę poślę do szkoły i być może za jakiś czas sprowadzę resztę rodziny.

Rozmawiamy jeszcze chwilę. Dziewczyna wtula się w ojca, kiedy ten tłumaczy mi, że migracji nie powstrzyma się żadnym dekretem.

- Cierpimy nie tylko my, bo krwawi właściwie cały kontynent. Trudno jest obwiniać za wszystko Amerykę, ale myślę, że imperia narkotykowe nie mogły powstawać bez ich udziału. Jankesi oddzielają się od nas szczelnymi granicami i mówią: bawcie się teraz sami, my mamy swoje problemy.

Moją uwagę zwraca dwóch mężczyzn, ojciec i syn. Starszy z nich, Juan, był rolnikiem w Michoacán. Jego syn Sebastian prowadził natomiast smażalnię ryb. Zdziwiłem się, gdy powiedzieli, że są Meksykanami. Okazuje się jednak, że do ośrodka mogą trafić również obywatele tego kraju. Prowadzone przez nich biznesy dawały wyżywienie trzypokoleniowej rodzinie. Wystarczyło na skromne życie. Tak było do czasu.

- Pewnego dnia miejscowy gang zaczął grozić ojcu – opowiada Sebastian. - Zazwyczaj zawsze zaczyna się tak samo. Przychodzą, zniszczą część upraw, później szantaż, groźby, że jeśli nie zapłacisz, to cię zabiją. Kartele czerpią olbrzymie zyski z rolnictwa, o tym się nie mówi, bo to nie tak ciekawe, jak narkotyki czy porwania – tłumaczy.

Jak mówi, żeby zyskać na czasie, zapłacił haracz za ojca. Pieniędzy szybko jednak zabrakło. Wtedy bandyci przejęli uprawy Juana i zaczęli się interesować biznesem Sebastiana.

Jose z synem Antonio, uciekinierzy z Hondurasu
Jose z synem Antonio, uciekinierzy z Hondurasu © WP | Jakub Stasiak

- Musieliśmy uciekać, bo w przeciwnym razie zostalibyśmy z niczym. Cichcem sprzedałem to, co miałem i zabraliśmy rodziny w podróż. Wylądowaliśmy tutaj i czekamy od dziewięciu miesięcy, a razem ze mną moje dzieci, wnuki Juana. W Michoacán nie mielibyśmy życia. Dosłownie.

- Do Stanów się nie dostaliśmy, do siebie też nie wrócimy. Co będzie dalej? Trzeba spytać urzędników – kończy, gdy rodzina zbiera się wokół mężczyzn do wspólnego zdjęcia.

Wędrówka ludów

W 2021 roku na granicy Stanów Zjednoczonych z Meksykiem zginęło 650 osób. To największa liczba od siedmiu lat. Według szacunków Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji w sumie od 2014 r. podczas marszów przez Amerykę Środkową, Amerykę Północną i Karaiby, zginęło 5775 osób.

Ponieważ organizacje przemytnicze wyrastają jak grzyby po deszczu, oferta jest naprawdę bogata, a ceny za przerzut wynoszą od kilku do kilkunastu tysięcy dolarów. Wydawać by się mogło, że na całym świecie przemytnicy ludzi ustalili takie widełki – ludzie, którzy próbowali przedostać się z Białorusi do Polski, płacili tyle samo.

W tym domu w Juárez przemytnicy przez miesiąc przetrzymywali 140 migrantów. Prawdopodobnie ci ludzie mieli zostać zmuszeni do niewolniczej pracy
W tym domu w Juárez przemytnicy przez miesiąc przetrzymywali 140 migrantów. Prawdopodobnie ci ludzie mieli zostać zmuszeni do niewolniczej pracy© PAP/EPA | Luis Torres

Sytuacja zaczyna się komplikować wtedy, gdy siatki przemytnicze porzucają migrantów w odległych i niebezpiecznych okolicach, daleko poza zasięgiem straży granicznej lub na oceanie. Już w połowie ubiegłego roku amerykańskie służby zaczęły obserwować gwałtowny wzrost liczby akcji ratunkowych, a wraz z nim także więcej ofiar śmiertelnych.

W minionym roku miało miejsce 12 854 akcji ratunkowych Straży Granicznej, co znacznie przewyższa statystyki z ostatnich lat. Dla porównania - w 2019 r. było ich ponad dwa razy mniej, bo 5335.

Funkcjonariusz policji z Juárez, z którym rozmawiam, tłumaczy, że migranci to osoby "spoza systemu", których losami przejmują się nieliczni.

- W różnych okresach roku jest ich więcej lub mniej. Wiele zależy od pogody, cen benzyny, ale też sytuacji w krajach, gdzie tym ludziom pali się grunt pod nogami. Większość dociera do samej granicy busami, a potem zaczyna się zabawa: złapią mnie, czy nie złapią.

W tym miejscu pokazuje mi zdjęcia z "łapanki". Dziesiątki, czasem setki osób zbitych w jedną ludzką masę. Wśród nich starcy i dzieci. Dookoła funkcjonariusze. Są też obrazki z nocnych akcji. W noktowizorze odbija się niezliczona liczba spojrzeń przerażonych ludzi.

- Procedura azylowa jest skomplikowana i wymaga czasu, więc jeśli Jankesi kogoś nam odsyłają, zanim my go wydalimy, taka osoba musi znaleźć miejsce u nas – mówi dalej policjant.

- Mówi się, że tu panuje ,,dziki zachód", ale część osób znajduje pracę w Juárez. Niektórzy zakładają rodziny i jakoś to życie im płynie. Może nie opływamy w luksusy, ale im dalej na Południe kontynentu, tym ludziom wiedzie się gorzej.

- Utrzymanie się za kilka dolarów miesięcznie to codzienność dla kogoś np. w Nicaragui, tutaj im to nie grozi. Nawet jeśli taka osoba nie dotrze do Stanów, u nas przynajmniej jest w stanie wreszcie poczuć się jak człowiek – kończy, kiedy w tle odzywa się jego policyjne radio.

Po drugiej stronie

Główna droga, która prowadzi z Juárez do El Paso, biegnie przez Most Ameryk. Betonowa konstrukcja ciągnie się przez blisko kilometr.

Na środku mostu powiewają flagi Meksyku i Stanów, a pomiędzy nimi znajduje się linia, która symbolicznie rozdziela świat bogatych od świata biednych.

Rozpoznanie uchodźcy w tłumie nie stanowi dla miejscowych problemu. Wielu z nich nie ma w butach sznurowadeł – zostały zabrane przez amerykańskich pograniczników. Inni noszą jaskrawopomarańczowe sandały – to też "prezent" od Amerykanów.

- Jako jedyny z rodziny nie mam amerykańskiego obywatelstwa – mówi mi Clemente, kiedy jedziemy wzdłuż muru na granicy. – Wszyscy mi się dziwią, a ja po prostu odpowiadam, że dawno minęła mi fascynacja Jankesami. Nikt nie robi mi problemu, kiedy przekraczam granicę, ale nawet jeśli by tak było, cóż, moje miejsce jest w Juárez – kontynuuje.

Kiedy pytam o prezydenta Bidena, który zastąpił na stanowisku Donalda Trumpa, słynącego z niechęci do migrantów i Meksykan, Clemente wzrusza ramionami. Dla nich to bez różnicy.

Następca Trumpa miał zapewnić przybyszom lepsze traktowanie, tymczasem wprowadzony w marcu 2020 r. w USA nakaz natychmiastowego wydalenia migrantów obowiązuje nadal.

We wrześniu ubiegłego roku władze Stanów Zjednoczonych przeprowadziły szeroką akcję wydalenia haitańskich migrantów, którzy masowo przybyli do przygranicznego miasta Del Rio w Teksasie. Nowy prezydent nie był w stanie przeciwdziałać prawu, które do życia powołał jego poprzednik.

- Sam więc widzisz, że pod tym względem nie zmienia się wiele – puentuje Clemente.

Jak tłumaczy, kiedy człowiek przyzwyczai się do wahań pogody i drastycznych obrazków w gazetach, to ,,najniebezpieczniejsze miasto świata" może okazać się przytulnym domem dla tych, którzy potrzebują schronienia.

- Sam widziałeś, jest ich wielu – kończy, gdy stajemy naprzeciw muru. U jego podnóża ciągnie się drut kolczasty, tak samo, jak u jego góry.

- Widzisz tam? – pyta mnie, pokazując palcem na fragment ogrodzenia. – W tym miejscu mur się kończy, a każdy, kto chce, może go sobie po prostu obejść. Najlepiej robić to w nocy, bo to większa szansa, że nikt cię nie zauważy.

Rzeka Rio Grande, która biegnie pod mostem wzdłuż ogrodzenia, na tym odcinku w rzeczywistości wygląda jak ściek z wybetonowanymi brzegami.

Dla większości przybyszów właśnie tu kończą się marzenia o lepszym życiu.

Źródło artykułu:WP magazyn
Donald Trumpnielegalni migrancinarkotyki
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (197)