"Myślałam jak dziecko, że tata jest nieśmiertelny"
Zapytałam: „mamo, czy tata był w samolocie?”. Słyszałam tylko jej ciężki oddech i krzyk do słuchawki: „nie wiem, nie wiem, oddzwonię do ciebie”. Wtedy wiedziałam już, że jest bardzo źle – opowiada Wirtualnej Polsce Katarzyna Putra, córka tragicznie zmarłego pod Smoleńskiem posła PiS Krzysztofa Putry. Wspomina też, jak dowiedziała się o katastrofie i o czym rozmawiała z tatą po raz ostatni.
10.04.2011 08:06
WP: Anna Kalocińska, Agnieszka Niesłuchowska: Jak zapamiętałaś tatę?
Katarzyna Putra: - Kiedy byłam mała, często pracował poza domem, jednak gdy wracał – był już tylko dla nas. Uwielbialiśmy, gdy wychodził z nami na podwórko, pograć w piłkę; a grał świetnie. Mieliśmy paczkę zgranych przyjaciół, więc braliśmy tatę i wszyscy biegliśmy razem na boisko za blokiem. Niektóre dzieciaki z sąsiedztwa bały się taty. Pewnie przez te sumiaste wąsy wydawał im się groźny, jednak szybko orientowały się, że w rzeczywistości jest ciepły i życzliwy. Zresztą trudno mówić mi o tacie w czasie przeszłym. Dla mnie wciąż jest żywy.
WP: Pamiętasz jakiś szczególny moment z dzieciństwa?
- Jedna historia utkwiła mi w pamięci. Miałam wtedy jakieś sześć lat i z tego, co pamiętam, pokłóciłam się z mamą. Stałam przy oknie, patrzyłam przez szybę i płacząc wielkimi, rzewnymi łzami, krzyczałam: „Tato, kiedy przyjedziesz, dlaczego ciągle cię nie ma? Kiedy w końcu wrócisz?”.
WP: I wracał?
- Gdy byłam dzieckiem, wydawało mi się, że chwile bez niego trwają wiecznie, a ten czas kiedy był z nami, upływa zbyt szybko. Dopiero teraz widzę, że tak naprawdę spędzał go z nami sporo. Potrafił godzić obowiązki zawodowe z życiem prywatnym jak mało który ojciec, mający normalną pracę.
WP: Po narodzinach ósmego dziecka zrezygnował z szansy na awans polityczny, by być bliżej was.
- Polityka była jego wielką pasją, ale nigdy nie przedkładał jej nad rodzinę. Nadal nie pojmuję, jak potrafił pogodzić ze sobą tyle obowiązków.
WP: Byłaś jego pupilką?
- Długo tak. Czułam, że jestem oczkiem w głowie tatusia. Młodsza siostra Agnieszka urodziła się dopiero sześć lat później. Jako dziecko często świadomie to wykorzystywałam. Kiedy mama nie chciała się zgodzić na jakiś mój kaprys, wiedziałam, że płaczem mogę wskórać coś u taty. Traktował mnie jak małą księżniczkę, ale ja zawsze wolałam być taka, jak on i bracia, więc przypominałam raczej chłopczycę.
WP: Życie z sześcioma braćmi pod jednym dachem było chyba trudne.
- Przede wszystkim nauczyłam się ich wyręczać. Rodzice wpajali mi, że rolą kobiety jest posprzątać, pójść z młodszym rodzeństwem na spacer, pomóc w praniu etc. Jako najstarsza córka zawsze miałam trochę żalu do mamy i taty, że mam na głowie najwięcej obowiązków, a przez to i ograniczeń.
WP: Tata często przenosił politykę do domu?
- Bardzo rzadko. Starał się nie mówić o niej w domu, nawet kiedy zadawaliśmy pytania, chcąc dowiedzieć się czegoś z pierwszej ręki. Często jednak podpytywał nas o zdanie, szczególnie przed udziałem w programach telewizyjnych, w którym miał np. konfrontować się z młodzieżą.
WP: Wykorzystywał to, że poszłaś na psychologię?
- Trochę tak. Gdy rozpoczęłam studia dużo częściej rozmawialiśmy o polityce.
WP: Pytał o sylwetki konkretnych polityków?
- Nieraz tak, choćby o Donalda Tuska czy Stefana Niesiołowskiego, bo często spierał się z nimi w telewizji.
WP: Co mu doradzałaś? O Tusku krąży powiedzenie Nelly Rokity, że to człowiek o wilczych oczach.
- Tata miał wyrobione zdanie na temat premiera Tuska. Starałam się mu jednak pokazać, czym premier może przyciągać do siebie młodzież.
WP: Jak żyje się z nazwiskiem znanego polityka?
- Bywało różnie. Zdarzały się oczywiście złośliwości, na przykład podczas jednego z wykładów pewien profesor opowiadał coś o PiS. Stwierdził jednak, że nazwy tej partii nie wymieni, bo na sali siedzi osoba zaangażowana politycznie. Nigdy nie zapomnę też sytuacji z liceum. Dzień po tym, jak tata dostał się do sejmiku wojewódzkiego, nauczycielka od chemii po sprawdzeniu listy obecności, powiedziała: „Miałam dziś nikogo nie brać do odpowiedzi, ale pomyślałam, że skoro pan Putra się wykazał, to niech i jego córka się wykaże”. Dostałam tróję, z czego nie byłam zadowolona.
WP: Tata to komentował?
- Powiedział, żebym się nie przejmowała tym „babskiem”. Tata starał się nie krytykować osób o innych poglądach, dlatego denerwowało go, gdy ktoś bezpodstawnie nas zaczepiał.
WP: Jak tę popularność znosiła wasza mama?
- Nie chciała być na świeczniku i unikała publicznego pojawiania się z tatą. Myślę, że było w niej trochę złości, że miał dla niej mniej czasu, ale wbrew pozorom, spędzali go ze sobą więcej, niż większość pracujących ludzi w dzisiejszych czasach. Pamiętam, jak w każdą niedzielę dzwonili do mnie i wspólnie rozmawialiśmy przez system głośnomówiący. Żyli w bardzo bliskich relacjach. Zdarzało się, że zamykali się przed nami na klucz w sypialni i godzinami rozmawiali.
WP: Jako jedyna z rodzeństwa przed 10 kwietnia mieszkałaś w Warszawie. Zdecydowałaś się przyjechać, żeby być bliżej ojca?
- Do Warszawy przeniosłam się sześć lat temu ze względu na studia i pracę. Mocne wsparcie taty pomogło mi podjąć decyzję o przeprowadzce, ale nie miałam taryfy ulgowej. Od początku mieszkałam i utrzymywałam się sama, ale pomagało mi poczucie, że w razie kłopotów, tata jest gdzieś obok. Czuwa.
WP: Pamiętasz ostatnią rozmowę z tatą?
- Doskonale. To był wtorek. Byliśmy w Białymstoku i mieliśmy wracać następnego dnia do Warszawy. Zapytał, czy mógłby zabrać się ze mną samochodem o 5 rano. Powiedziałam: „O której??? Tato, jestem przecież na urlopie!”. „Jak nie, to nie” – rzucił mi na odchodne i trzasnął drzwiami. Mieliśmy podobne charaktery, więc często się kłóciliśmy. Nie potrafiliśmy się jednak na siebie długo gniewać. Zawsze przepraszaliśmy się i przytulaliśmy. Tylko, że tym razem tego przytulenia zabrakło.
WP: Z kim rozmawiał po raz ostatni?
- W piątek wieczorem obdzwonił całą naszą rodzinę, z wyjątkiem mnie. Może próbował się ze mną skontaktować, ale o tym nie wiem, bo wieczorem byłam w kawiarni ze znajomymi i nie miałam zasięgu.
WP: To dość nietypowe zachowanie. Tym bardziej, że miał do obdzwonienia dziewięć osób.
- Nieraz odwiedzał mnie i Janka w naszym mieszkaniu w Warszawie i jeszcze nie zdążył przekroczyć progu mieszkania, a już dzwonił do mamy, żeby powiedzieć jej, że właśnie jest u nas z wizytą. Potem obdzwaniał pozostałych członków rodziny. To było śmieszne, ale takie akcje w wykonaniu taty były normalne. Dzwonił nie tyle, żeby porozmawiać, ale żeby usłyszeć czyjś głos.
WP: Podobno 10 kwietnia miał nie lecieć do Smoleńska.
- Wahał się. Dzień przed wylotem mówił mamie, że nie jest pewien, czy poleci, bo boli go kręgosłup. Od kilku miesięcy brał silne leki przeciwbólowe i czekał na operację kręgosłupa. Poleciał, bo dostał zaproszenie od Lecha Kaczyńskiego. Nie potrafił mu odmówić. O tym, że leci dowiedziałam się w Wielkanoc. WP: To nie była jego pierwsza wizyta w Katyniu.
- Tak, ale ta była szczególna, przełomowa, chciał w niej uczestniczyć.
WP: Wróćmy do 10 kwietnia. Pamiętasz, jak rozpoczął się dzień?
- Wstałam wcześnie, bo spieszyłam się na zajęcia z angielskiego. Akurat przejeżdżałam tramwajem koło mieszkania taty, gdy zadzwonił mój chłopak Janek. Powiedział, że prezydencki samolot miał wypadek. Nie byłam pewna, czy tata zdecydował się lecieć z prezydentem, więc od razu do niego zadzwoniłam. Włączała się poczta głosowa, dlatego pomyślałam, że pewnie z kimś rozmawia. Przecież gdyby stało się coś złego, w ogóle nie byłoby sygnału. Denerwowałam się, więc po kolei wykręcałam numery członków rodziny. Nikt nie odbierał. Byłam zdezorientowana, czy jechać do szkoły, czy nie. Ostatecznie, stojąc na środku skrzyżowania, zdecydowałam: jadę do Białegostoku.
WP: W końcu dodzwoniłaś się do mamy?
- Tak, ale nie była w stanie rozmawiać. Zapytałam: „mamo, czy tata był w samolocie?”. Słyszałam tylko jej ciężki oddech i krzyk do słuchawki: „nie wiem, nie wiem, oddzwonię do ciebie”. Wtedy wiedziałam już, że jest bardzo źle. Od nikogo nie miałam oficjalnego potwierdzenia, więc zadzwoniłam do MSZ. Potwierdzili, że tata był na liście pasażerów, którzy przeszli odprawę. To było najgorsze, czego można się było spodziewać.
WP: Nie myślałaś o tym, żeby zadzwonić do któregoś z kolegów taty z PiS?
- Miałam kilka numerów, ale nie widziałam, do którego miałabym zadzwonić. Trudno było przewidzieć, który mógłby coś na ten temat wiedzieć.
WP: Pobiegłaś więc bezpośrednio na dworzec.
- Choć odległość była mała, nawet nie pamiętam jak długo tam biegłam. Brakowało mi tchu i kilka razy musiałam się zatrzymać. W międzyczasie dostałam sms-a od koleżanki: „nie mogę w to uwierzyć, wszyscy nie żyją”. To już kompletnie wyprowadziło mnie z równowagi. Byłam zła, że w ogóle coś takiego napisała, tym bardziej, że słabo się znałyśmy. Kiedy dobiegłam na dworzec, zobaczyłam wielki monitor, na którym wyświetlano wiadomości TVN24. Na pasku wyświetlano nazwiska pasażerów. Wśród nich nie było jednak taty. Jak się okazało w ogóle nie było go na głównej liście osób, które miały lecieć.
WP: Były rozbieżności związane z wieloma nazwiskami. Byli też tacy, którzy na liście figurowali, a nie polecieli.
- Ta wizyta, podobnie jak większość lotów międzynarodowych, w których tata towarzyszył prezydentowi, była fatalnie przygotowana. Często mówił o słabej organizacji, ale też nie starał się niczego zmieniać. Mówił, że to kwestia wysokich kosztów. Dziwiłam się, jak to możliwe, przecież zwykły wywiad w telewizji jest zaplanowany co do sekundy, a co dopiero lot, w którym bierze udział głowa państwa.
WP: Miałaś jeszcze nadzieję?
- Mówiono, że jedna osoba zrezygnowała z lotu, bo źle się czuła. Wierzyłam, że chodzi o tatę.
WP: Pojawiła się też informacja, że trzy osoby przeżyły.
- Ten szum medialny był straszny, wykańczał nas. Zresztą nikt do nas nie zadzwonił, o całej tragedii mama dowiedziała się z paska w telewizji. Akurat robiła porządki w salonie, gdy przerwali program.
WP: Koledzy z sejmu kontaktowali się z wami?
- Część posłów dzwoniła. Od początku wspierali nas najbliżsi współpracownicy taty, czyli Dariusz Piątkowski, Rafał Rudnicki i Mariusz Kamiński. Gdyby nie ich pomoc, nie wiem jak byśmy przez to wszystko przeszli.
WP: Powrót pociągiem do Białegostoku był chyba najdłuższą podróżą do domu.
- Na pociąg zdążyliśmy z Jankiem w ostatniej chwili. Na domiar złego okazało się, że nie mamy dość gotówki, żeby zapłacić za bilety, a karty nie są honorowane. Kiedy Janek rozmawiał z konduktorem, ja przez cały czas płakałam. Pewnie pomyślał, że histeryzuję przez te bilety i zlitował się nad nami.
WP: Ludzie z przedziału rozmawiali o Smoleńsku?
- Tak, i to było najgorsze. Szczególnie, że w pewnym momencie zaczęli mówić o moim tacie, jaką był wspaniałą osobą. Nie wytrzymałam i wyszłam.
WP: Wysiadłaś z pociągu. Co potem?
- Przyjechali po nas bracia, Rafał i Kamil. Mocno przytuliliśmy się do siebie, ale przez całą drogę do domu nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Nie mogliśmy uwierzyć w to, co się stało. W domu była już znaczna część rodziny. Z pozoru wyglądało to jak zwykłe spotkanie, ale w oczach każdego widać było przerażenie i smutek. W zasadzie nie poruszaliśmy tematu katastrofy. Doszliśmy do przekonania, że poczekamy na pewne informacje.
WP: Mama też zamknęła się w sobie?
- Nadal ciężko jej rozmawiać o katastrofie. Tamtego dnia ludzie przychodzili pod nasz dom z kwiatami, zapalali znicze. Sąsiedzi, z którymi trzymaliśmy się bliżej, odwiedzali nas. W pewnym momencie zaczęły pojawiać się w mediach nieprawdziwe informacje, że przynoszą nam jedzenie, bo nie mamy pieniędzy. To kompletne bzdury.
WP: Długo zastanawialiście się, kto pojedzie zidentyfikować ciało taty?
- Mama o tym myślała, ale miała opory, bała się tam pojechać. Jej siostra przekonywała ją do tego, tłumaczyła: „jesteś żoną, więc powinnaś lecieć”. Jeden z moich braci, Kamil, powiedział wtedy stanowczo: „nigdzie mamy nie puszczę”. Ja też chciałam jechać, ale bracia odwiedli mnie od tego pomysłu. W końcu podjęliśmy decyzję, że pojadą dwaj najstarsi bracia - Sebastian i Rafał, ponieważ wydawali się bardziej opanowani.
WP: Zagwarantowano wam pomoc?
- Tak, na sygnale przyjechał samochód z urzędu marszałkowskiego. Jechałam w nim razem z braćmi. Oni do Moskwy, ja Warszawy, żeby odwiedzić mieszkanie, z którego wyszedł tata. Kiedy dotarłam na miejsce, zaczęłam przytulać się do wszystkich ubrań. Chciałam być blisko niego.
WP: Co mówili bracia, gdy dojechali na miejsce? Często dzwonili?
- To ja w kółko wydzwaniałam i wysyłałam sms-y. Rafał odpisywał mi co jakiś czas, ale to nie był moment na dłuższą rozmowę. Po powrocie zebraliśmy się wszyscy w domu i wysłuchaliśmy ich relacji. Opowiadali wszystko ze szczegółami, m.in. o sprawnej organizacji na miejscu w Moskwie. WP: Było coś, na co szczególnie zwrócili uwagę? Coś ich zaskoczyło?
- Tak, wspominali, że zatarła się granica między rzeczami normalnymi i nienormalnymi. Nikogo już nie dziwił fakt, że jedni jedzą obiad, a inni – obok nich - oglądają zdjęcia ofiar. Bez wątpienia przeglądanie zdjęć były najtrudniejszym przeżyciem.
WP: Pojawiły się spekulacje, że szczątki pochowane pod nazwiskiem twojego taty, mogą należeć do innych osób. Jak do tego doszło?
- Takie wątpliwości pojawiły się po moim powrocie z prokuratury. Udałam się tam, ponieważ potrzebowałam potwierdzenia, że w trumnie, która przyleciała do Polski, jest właśnie on. Oprócz zdjęć dostałam również protokoły z oględzin miejsca katastrofy i sekcji zwłok. Myślałam jak dziecko, któremu trudno pogodzić się ze śmiercią rodziców, osób, które były w moim przekonaniu nieśmiertelne. Gdy zaczęłam czytać dokumenty okazało się, w podczas oględzin przypisano ciału taty jeden numer, a przy protokole z sekcji pojawił się inny. Nie dawało mi to spokoju. Chciałam zobaczyć zdjęcie, na którym tata leży w otwartej trumnie. Niestety takiego nie było. Były jedynie zdjęcia ciała w czarnym worku, które leży w trumnie.
WP: Miałaś uzasadnione wątpliwości?
- Słyszałam, że ksiądz, który był na miejscu tragedii i widział jak wkładano ciała do trumien, zapobiegł jednej z takich pomyłek. Wciąż mam obawy, czy w grobie taty leży właściwa osoba. Zwróciłam się z tym do samego premiera, ale jeden z ministrów powiedział, że odpowiedź na takie pytanie nie leży w ich gestii. Nie dostałam konkretnej sugestii gdzie i do kogo mam pisać. Po rozmowie z mamą doszłam o wniosku, że nie ma sensu dalej tego ciągnąć. Nie będziemy występować o ekshumację jak inne rodziny. To ponad nasze siły. Na pewno jednak dalej będziemy dochodzić, wyjaśnienia kwestii numeracji.
WP: Rozbieżności przy oględzinach i sekcji dotyczyły tylko numerów identyfikacyjnych?
- W protokole z sekcji zwłok nie zgadzały się też pewne zapisy dotyczące koloru oczu czy budowy ciała. Tata był wychudzony, a w protokole napisano: „dobrze odżywiony”. Mogło to jednak wynikać ze zmian, które zaszły w ciele po śmierci.
WP: Śledztwo ws. katastrofy toczy się już rok. Jesteśmy coraz bliżej poznania całej prawdy o 10 kwietnia?
- Tuż po wypadku w mojej rodzinie pojawiały się głosy, że pewnie nigdy nie uda się tego wyjaśnić. Wtedy w to nie wierzyłam, teraz straciłam nadzieję. Pozwolenie Rosji na przewodzenie śledztwu było kardynalnym błędem. Najlepiej byłoby, gdyby zajmowały się tym niezależne, międzynarodowe instytucje. Tłumaczenie rządu, że gdyby Polska przejęła śledztwo, nie dostalibyśmy żadnych dokumentów od Rosjan, są dla mnie absurdalne. Myślę, że premier oddał śledztwo, bo zwyczajnie nie wiedział, jak należy postąpić. Mam w sobie wiele złości na rząd. Mój tata poleciał do Rosji, by reprezentować kraj, który teraz nie robi nic, by wyjaśnić okoliczności katastrofy.
WP: Do tej pory nie wypowiadałaś się publicznie, nie brałaś udziału w sporach, które pojawiły się między niektórymi rodzinami. Uczestniczyłaś jednak w pielgrzymce do Smoleńska. Jaka atmosfera towarzyszyła tej wyprawie?
- Sama pielgrzymka miała dla mnie wymiar symboliczny i bardzo skupiłam się na swoich emocjach i odczuciach. Czułam, że tata jest gdzieś blisko. Nigdy nie zapomnę też spotkania organizacyjnego tuż przed pielgrzymką. Gdy już się zebraliśmy, liczyłam na jakieś konkrety dotyczące wylotu, planu wyjazdu, etc. Jak się okazało, pierwszą kwestią, która została poruszona było to, czy... zabieramy ze sobą krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego. Awantura o krzyż mało mnie interesowała i całą tę inicjatywę obrońców krzyża postrzegałam jako przedsięwzięcie osób, które nie mają co zrobić z wolnym czasem i starają się walczyć o coś, co tak naprawdę jest bez znaczenia.
Niestety podczas spotkania opinie były podzielone. Pan Melak, który nie wybierał się Smoleńska, ale pojawił się na spotkaniu, powiedział, że powinniśmy się wstydzić tego, że debatujemy nad krzyżem; porównywał nas do Piłata. Jestem osobą wierząca, więc takie komentarze były dla mnie nie do zniesienia.
WP: Wylądowaliście w Witebsku. Jakie było pierwsze wrażenie?
- Gdy już wylądowaliśmy, poczułam się jak w innym świecie. Lotnisko było zapuszczone, toalety w opłakanym stanie, nikt nie mówił nawet trochę po angielsku. To, co zobaczyłam potem w Smoleńsku, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Takiej ruiny, bez oznaczonych wyraźnie pasów startowych i oświetlenia, jeszcze nie widziałam. Nawet stare lotnisko pod Białymstokiem, na którym ćwiczą paralotniarze, jest w lepszym stanie.
WP: Do Smoleńska poleciałaś sama?
- Był ze mną mój narzeczony. Nikt z naszej rodziny nie chciał lecieć. Ja jednak zdecydowałam się, bo musiałam zobaczyć to miejsce, poczuć tę granicę życia i śmierci.
WP: Gdzie będziesz 10 kwietnia?
- Cała nasza rodzina spotka się przy grobie taty w Białymstoku, ale ja, Janek i najstarszy brat Rafał, chcemy być również na lotnisku wojskowym razem z innymi rodzinami ofiar, aby upamiętnić ten lot i znaleźć się w tym samym miejscu, w którym rok temu był nasz tata.
WP: Niektóre rodziny uważają, że najlepszym miejscem na upamiętnienie ofiar byłby Plac Piłsudskiego, a nie Powązki.
- Zgadzam się. Z drugiej strony, na Powązkach jest przecież pochowana większość ofiar i powstał pomnik, więc rozumiem argumenty organizatorów.
WP: Myślisz o tym, by zaangażować się w politykę, tak jak twój brat, który jesienią został radnym?
- Myślę, że na razie nie jestem w stanie. Nie chciałabym w żaden sposób zepsuć tego, co dokonał tata, ale może w przyszłości, gdy zmienię nazwisko? Natomiast mój brat – Sebastian odwrotnie to pojmuje, chciałby kontynuować dzieło taty, a poza tym ma smykałkę do polityki. Myślę, że takie predyspozycje ma również Krzysiek, jeden z młodszych braci.
WP: Tata nigdy nie namawiał cię do spróbowania swoich sił w tej dziedzinie?
- Namawiał i mówił, że się nadaje.
WP: Podobno sam nigdy nie marzył o wielkiej polityce.
- Myślę, że miał takie plany, ale nie przyznawał się do nich otwarcie. Oprócz polityki miał zmysł do innych rzeczy. Świetnie sobie radził w zarządzaniu ludźmi, był prezesem spółki i klubu sportowego. Lubił też pracę fizyczną i przebąkiwał, że najchętniej uprawiałby ziemię w rodzinnym Józefowie. Myślę jednak, że mówił to tylko dlatego, że tęsknił za beztroskim życiem. Gdy wracał do domu, brał się za porządki w ogródku, kosił trawę.
WP: Śmierć ojca zmieniła twoje podejście do życia? Chciałaś mu coś udowodnić?
- Nie odczuwam presji, że muszę teraz być lepsza, by coś mu udowadniać, bo zawsze czułam się akceptowana. Wiem, że był z nas wszystkich dumny, o czym zresztą zawsze wiele mówił. Trochę inaczej podchodzi do tego młodsze rodzeństwo, które czuje, że nie zdążyło się przed nim wykazać. Agnieszka, moja młodsza siostra, była tuż przed maturą, gdy tata zginął. Po jego śmierci poświęciła się nauce i byliśmy zaskoczeni, że w tak trudnych chwilach, potrafiła się skupić i poradzić sobie z egzaminami. Mówiła, że na pewno tacie zależałoby, aby zdała jak najlepiej. Największe pretensje miał Kamil, który uzewnętrzniał swoją złość, Karol zamknął się w sobie a Paweł, który na początku mówił, że tata będzie się nami opiekował w niebie, zaczął zachowywać się podobnie - przestał o tym mówić.
Rozmawiała Anna Kalocińska, Agnieszka Niesłuchowska Wirtualna Polska