Monika Witkowska o Mount Everest: obok wspinacza przeszło około 40 osób, nikt nie pomógł
Na całym Evereście jest około 150-200 ciał. Nie wiadomo dokładnie ile, bo nikt ich nie liczy - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Monika Witkowska, tegoroczna zdobywczyni Mount Everestu. Po stronie tybetańskiej znajdują się zwłoki, traktowane jako znak orientacyjny. Nazwa wynika z zielonych, plastikowych butów, które tkwią cały czas na nogach właściciela, zmarłego tam w 1996 roku. W tym samym miejscu, 10 lat później, usiadł na chwilę Brytyjczyk, David Sharp. Jego śmierć wywołała burzę. Obok żyjącego wspinacza przeszło około 40 osób i żadna z nich nie udzieliła mu pomocy - opowiada. Niedawno ukazała się książka z jej wyprawy "Everest. Góra gór".
17.12.2013 | aktual.: 17.12.2013 16:24
Zobacz:**
WP:
Ewa Koszowska: Ile kosztuje wyprawa na Mount Everest?
Monika Witkowska: Aż mi się słabo robi, jak sobie o tym przypominam. Od strony nepalskiej trzeba liczyć 30 tysięcy dolarów, i to w wersji niskobudżetowej, czyli bez prywatnego Szerpy, który o nas dba i pomaga we wnoszeniu rzeczy, przy ograniczonym tlenie i samodzielnym przygotowywaniu posiłków powyżej bazy. Oczywiście im więcej zapłacimy, tym będzie nam łatwiej, a w rozstawionym w bazie namiocie-świetlicy będziemy mogli liczyć na sztuczne kwiatki i dywan, żebyśmy nie czuli zimna od lodowego podłoża (u nas takich luksusów nie było). Trzeba mieć jednak świadomość, że Everest nie jest górą, którą sobie "kupimy", jak niektórzy myślą.
WP:
Jest taka opinia o Evereście, że "jak sobie zapłacę, to mnie wniosą".
- Nawet jeśli ktoś ma prywatnego Szerpę, też musi sam wejść i pokonać przeróżne bariery, zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Co do psychicznych, to znamienny jest przykład Irańczyka, który bał się przejść Icefall (owiany złą sławą odcinek lodowca pomiędzy bazą a obozem I). To trudny odcinek drogi, prawdziwy śnieżno-lodowy labirynt, pełen głębokich szczelin i seraków, które się mogą nam zwalić na głowę, niezależnie od tego, czy jesteśmy najlepszymi wspinaczami świata, czy mamy mniej doświadczenia. Irańczyk wymyślił sobie, że zapłaci za helikopter, który go przerzuci od razu do obozu II. No ale lider jego wyprawy (każdy zespół ma tzw. lidera) powiedział mu: "Jeśli nie jesteś w stanie przejść przez Icefall i przy tej okazji odpowiednio się aklimatyzować, jak też pokonać pewnych trudności, to nie możesz wejść na Everest, bo na to nie zasługujesz. Tak się Everestu nie zdobywa". No i facet musiał z wyprawy zrezygnować. Jednak nie ulega wątpliwości, że jak ma się więcej funduszy, to jest łatwiej.
WP:
Icefall to najtrudniejszy odcinek na Evereście?
- To taka rosyjska ruletka - uda się przejść albo nie. Aby zmniejszyć ryzyko, lepiej jest wychodzić w nocy, kiedy wszystko jest zmrożone. Ja musiałam czterokrotnie przejść Icefall. Wiedziałam, że jest niebezpieczny, ale był też jednym z powodów, dlaczego wybrałam stronę nepalską (od strony tybetańskiej takiego lodowca nie ma). Wiedziałam, że ryzykuję, ale ciekawość wygrała. I dobrze, bo to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałam w swoich licznych podróżach. Niesamowite, co może stworzyć natura z lodu i śniegu. Ale psychicznie przejście Icefallu rzeczywiście jest obciążające.
WP:
U góry dochodzą inne obciążenia?
- Ryzyko jest wszechstronne. O lawinach i szczelinach wspomniałam, ale można też po prostu spaść. Największym niebezpieczeństwem jest jednak wysokość, powodująca m.in. grożącą śmiercią chorobę wysokościową.
WP:
Której wszyscy się boją?
- Tak, ale choroba wysokościowa jest jednak rozpoznawalna. Trudno zauważyć ją u siebie, bo do końca wydaje nam się, że jeszcze mamy siłę. To jest zdradzieckie, bo ciężko wyczuć moment, kiedy trzeba zawrócić. Ale ktoś, kto idzie z nami, może to zauważyć i w odpowiednim momencie namówić nas do "wycofu", może nas nawet sprowadzić, w efekcie - uratować. Gorzej z innymi przypadkami, na które też ma wpływ wysokość, a które stają się "cichymi zabójcami", bez jakichś wyraźnych symptomów. Mam tu na myśli zawały, zakrzepicę, udary. W tym roku na Evereście zginęło dziewięć osób, z czego część z takich niewyjaśnionych powodów. Ktoś się kładł spać i się nie budził, albo siadał na chwilę i już nie wstawał. W obozie IV, czyli w ostatnim, z którego wychodzi się na szczyt, w namiocie sąsiadującym z moim, zmarł chłopak, który zszedł ze szczytu. To był jego 12. ośmiotysięcznik. Zrobił wejście beztlenowe, wrócił do namiotu, położył się spać. Zaproponowano mu tlen, bo był rzeczywiście w kiepskim stanie, ale odmówił, bo chciał
"tak bardzo sportowo". Po jakimś czasie okazało się, że chłopak nie żyje.
WP:
Sama też miałaś problemy.
- Męczył mnie straszny kaszel. Ale z tym mają wszyscy problemy, bo to jest częsta przypadłość w górach wysokich. Na kaszel na Evereście mówi się Khumbu cough - kaszel doliny Khumbu. U mnie był on w bardzo nasilonej formie i było tak, że się wręcz dusiłam. Bałam się, że przez ten kaszel nie wejdę na szczyt. Wchodziłam sama i po drodze spotkałam odpoczywających kolegów, którzy byli trochę przede mną. Jeden z nich - Amerykanin - przyznał się potem, że widząc w jakim jestem stanie obstawiał, że nie dam rady wejść na szczyt. Poza tym kaszlem, to kondycyjnie czułam się w miarę dobrze.
WP:
Reszta zespołu jak sobie radziła?
- Najbardziej sprawny w dole chłopak (obstawialiśmy że bardzo szybko wejdzie i zejdzie) miał u góry największe problemy. I tak jak mnie atak szczytowy zajął 13 godzin, tak jemu zajął 27 godzin. W naszej ekipie nie mieliśmy łączności radiowej, bo na Evereście za wszystko się płaci. Za sam fakt posiadania telefonu satelitarnego trzeba zapłacić 1000 dolarów, za radiotelefon 250 dolarów od sztuki. Nasza wyprawa w wersji niskobudżetowej oznaczała, że z radia nie korzystaliśmy. Jeżeli ktoś wychodził w góry, robił to na własną odpowiedzialność. W przypadku tego chłopaka wyjątkowo się denerwowałam - byłam wtedy w obozie 2000 metrów niżej i nie mogłam zrobić absolutnie nic, żeby mu pomóc. Niestety, w górach wysokich tak jest - nawet jeśli chodzi o akcję ratunkową - nikt nie zamierza ryzykować swojego życia. To jest bardzo przykre, ale jeśli ktoś kto się decyduje na ośmiotysięcznik, musi zakładać, że jest zdany sam na siebie. Dobrze, jest jeśli trafimy na partnerów, którzy zechcą w razie czego pomóc, ale lepiej na to
nie liczyć.
WP:
Ty miałaś takich partnerów, którzy by ci pomogli, gdyby coś się stało?
- Nie. Na wyprawę pojechałam sama. Z resztą ekipy poznałam się dopiero na miejscu. Na ośmiotysięczniku ludzie są skupieni na sobie. Ja nie nazywałabym tego egoizmem. Ludzie mają tak dużą motywację, bo zapłacili tyle pieniędzy, przygotowywali się do tej wyprawy często latami, że nie fair byłoby obciążanie kogoś swoją osobą. Dobrze wiedziałam, że najprawdopodobniej nie mogę liczyć na innych. W momencie, kiedy działają instynkty przetrwania i gdy sytuacja jest naprawdę trudna, każdy przede wszystkim chce przeżyć. Poza tym na takich wysokościach organizm działa inaczej niż w dole. Człowiek jest spowolniony, obojętnieje na pewne rzeczy, ma problemy z oddychaniem, mózg przestaje racjonalnie pracować.
Ale oczywiście nie wszyscy są skupieni wyłącznie na sobie. Ja sama mam inne nawyki. Byłam wyszkolona w harcerstwie, a potem w Studenckim Kole Przewodników Beskidzkich, gdzie kładziony był duży nacisk na empatię i współpracę w górach, więc mam inne do tego podejście. Mam nadzieję, że osoby, które są ze mną w górach, mogą na mnie liczyć. Chociaż to łatwo mówić w tej chwili, w ciepłym pokoju, przy gorącej herbacie. Byłam jednak psychicznie przygotowana na to, że jestem w stanie odpuścić atak szczytowy, by komuś pomóc. Na szczęście nie było okazji, żeby to sprawdzić.
WP:
Ile osób próbowało zdobyć Everest w tym samym czasie, co ty?
- W tym roku zezwolenia na wejścia od strony nepalskiej dostało 320 osób. Ile wystartowało do ataku szczytowego, trudno powiedzieć. Nikt takich statystyk nie robi. W międzyczasie, jeszcze w czasie aklimatyzacji, ludzie się wykruszają, rezygnują. Nagle dociera do nich, że jest ciężko, tęsknią do rodzin, mają dosyć. W dniu, kiedy wchodziłam na szczyt, spotkałam kilkanaście osób, nie więcej. Z naszego obozu wyszliśmy w piątkę, a po pół godzinie każdy szedł swoim tempem. Spotykaliśmy się przypadkowo, gdy ktoś odpoczywał. Myślałam, że koledzy dużo szybciej weszli. Okazało się, że odległości nie były jednak tak duże i na szczycie się z nimi spotkałam.
Mało kto zdaje sobie sprawę, że okres wejść na Everest to właściwie tylko kwiecień - maj. W innych miesiącach jest albo monsun, albo zima, albo jakieś inne niesprzyjające warunki. Można próbować jeszcze jesienią, ale praktycznie nikt tego nie robi, bo jest bardzo mała szansa na wejście. W kwietniu nie atakuje się szczytu, tylko wszyscy się aklimatyzują. Na początku maja jest tzw. rest, czyli okres wypoczynku, regeneracji. Potem, kiedy otwiera się okno pogodowe, śledzone w komunikatach meteorologicznych, wiadomo, że to właśnie te kilka dni, na które wszyscy czekają. Wtedy rzeczywiście tworzy się zbitka tych, którzy chcą atakować szczyt. Natomiast w naszej ekipie nie poszliśmy na początku okna pogodowego, tylko na sam jego koniec. Denerwowaliśmy się, że może przeholowaliśmy, bo jak się zamknie, czyli zacznie wiać i padać, to nie będzie już drugiej szansy. Okazało się, że nasza cierpliwość jednak się opłaciła, bo dzięki temu mieliśmy Everest prawie wyłącznie dla siebie.
WP:
Nie obyło się bez ofiar.
- Wspominałam już o zmarłym chłopaku, który robił wejście beztlenowe. Inny, wspinacz z Bangladeszu, zmarł przy ataku szczytowym przede mną. Wiedziałam, że był jakiś wypadek, ale nie znałam szczegółów. W momencie, kiedy wchodziłam na szczyt, natknęłam się na "coś", co na początku wzięłam za namiot. Czasami jest tak, że wspinacze zostawiają tzw. depozyty. Jeżeli nie chce im się czegoś wnosić do góry np. butli z tlenem, to zostawiają w jakimś miejscu, żeby przy zejściu to wykorzystać czy zabrać. I myślałam, że ktoś sobie właśnie coś takiego zostawił. Poświeciłam latarką, bo to było w nocy. Byłam wtedy sama i okazało się, że to jest człowiek. Pierwsza myśl była taka, że trzeba sprawdzić, czy nie można mu jakoś pomóc. Myślałam, że odpoczywa, ale w momencie, kiedy go chciałam przewrócić, bo nie widziałam jego twarzy, jakiś Szerpa mnie dogonił i mówi: "On nie żyje. Zmarł dzień wcześniej". Bardzo przykro o tym mówić, człowiek szybko zapomina i wspina się dalej. Teraz, z pozycji dolin, mam do tego inne podejście.
Niestety, na Evereście ludzie bardzo obojętnieją na takie przypadki.
WP:
Na Evereście od strony nepalskiej tych zwłok jest i tak stosunkowo mało.
- Na całym Evereście jest około 150-200 zwłok. Nie wiadomo dokładnie ile, bo nikt ich nie liczy. Jeżeli ktoś ginie nisko, to się zabiera zwłoki, ale jeżeli coś się dzieje u góry, to rzeczywiście tam zostają (w miarę możliwości w jakiejś szczelinie). Zazwyczaj o tym, co zrobić z ciałem, decyduje rodzina. Ściągnięcie ciała jest niesamowicie kosztowne. Rzadko kiedy rodzinę na to stać. Drugi argument jest taki, że większość wspinaczy chciałby po śmierci zostać w tym miejscu, które kocha.
WP:
Od strony tybetańskiej ciał jest więcej.
Nawet w tym roku był jeden przypadek, o którym mówił mi lider ekspedycji chińskiej. Jeden z Chińczyków (którzy są bardzo zabobonni) minął po drodze chyba sześć różnych ciał. Był już prawie pod samym szczytem i odpuścił. Powiedział, że nie będzie wchodził na szczyt, bo tam zamieszkują duchy tych zmarłych osób i jeśli wejdzie na górę, to wtedy obróci się to przeciwko jego rodzinie i ściągnie na nią nieszczęście. Będąc pod szczytem, w pełni sił, nie wszedł na niego, godząc się, że formalnie Everest ma "nie zaliczony".
WP:
Po stronie tybetańskiej znajdują się słynne Zielone Buty.
- To zwłoki traktowane jako znak orientacyjny. Nazwa wynika z zielonych, plastikowych butów, które tkwią cały czas na nogach właściciela, zmarłego tam w 1996 roku. W tym samym miejscu, 10 lat później, w sąsiedztwie Zielonych Butów usiadł na chwilę Brytyjczyk, David Sharp. Jego śmierć wywołała burzę. Koło żyjącego wspinacza przeszło około 40 osób i żadna z nich nie udzieliła mu pomocy. Sytuacja była tym bardziej przykra, że osoby, które idąc na szczyt widziały, że ten człowiek żyje, nie zatrzymały się także w drodze powrotnej. Nikogo nie zastanowiło, że cały czas siedzi w tym samym miejscu. To wygląda w ten sposób, że wielu wspinaczy myśli: "Ja mu nie pomogę, bo nie dam rady, ale przecież idą za mną inni, to ktoś bardziej doświadczony się nim zajmie". Na początku wyprawy, jeszcze w czasie aklimatyzacji, zapytaliśmy naszego lidera, co zrobić, gdy widzimy takiego wspinacza, czy mamy pomagać. Lider powiedział wprost: "Decyzję zostawiam wam, ale pamiętajcie, że każdy podlega jakiejś agencji i nawet, jak ktoś jest
sam, to ludzie z jego agencji są formalnie od tego, żeby jego wejście nadzorować". Z perspektywy czasu wiem, że ja na swoją agencję też nie mogłabym liczyć, bo nasz lider nie był z nami na górze. Został w obozie i nie wiedział, co się z nami dzieje, bo nie mieliśmy żadnych radiotelefonów.
WP:
Najbardziej dotknęła cię śmierć Aleksieja Bołotowa.
- To był dla mnie rzeczywiście trudny moment. Dwa tygodnie wcześniej razem siedzieliśmy w namiocie, piliśmy herbatę i robiliśmy wspólne zdjęcie. Na początku nie było wiadomo, kto zginął. W bazie mówiło się, że widziano spadające z 300 metrów ciało. Kiedy ginie ktoś obcy, oczywiście żal jest tej osoby, ale szybko zapominamy, bo jest anonimowa. Inaczej jest, gdy to ktoś, kogo znamy, wtedy dotyka nas to emocjonalnie. Poza tym Aleksiej była bardzo dobrym wspinaczem, w związku z tym zapala się czerwona lampka: "Jeśli giną wytrawni himalaiści, oznacza to, że ludzie mniej doświadczeni są jeszcze bardziej narażeni". To mnie nakręcało do tego, żeby się kontrolować i wyostrzyć zmysły, by zauważyć moment, gdy trzeba odpuścić.
WP:
Apetyt w górach dopisywał?
- Jadłam więcej, niż koledzy. Tyle że na takich wysokościach szybko gubi się kilogramy, bo organizm zjada sam siebie, zanikają mięśnie. Ja zgubiłam 10 kg. Chłopcy zrzucali nawet do 20 kg. Powinno się dużo jeść, żeby dostarczyć sobie energii.
WP:
Jedzenie nie było jednak za dobre.
- Nie jestem wymagająca (śmiech). Nie mieliśmy chleba, jedliśmy placki, na które już nie mogliśmy patrzeć. Mówię o jedzeniu w bazie, gdzie jest kucharz. W obozach powyżej bazy samemu trzeba sobie już pichcić. Wtedy jedzie się na liofizatach (pożywne dania gotowe), które są coraz lepsze. Problem jednak stanowi to, że na dużych wysokościach obniża się temperatura wrzenia wody - nie jest to 100 stopni, tylko dużo mniej. Będąc w Tatrach czy Alpach zalewamy torebkę i po 5 minutach mamy dobre, fajne jedzenie. Ale już w obozie IV na Evereście, na prawie 8000 m, nawet jak poczekamy 20 minut, to może się okazać, że ta żywność w ogóle nie dojdzie do siebie, będzie niedogotowana. Z kolei przy atakach szczytowych prawie każdy jedzie na żelach energetycznych. W tym przypadku trzeba uważać, żeby zabrać takie, które nie zamarzają. Wielu z tych batonów, które mamy w sklepach, jak u góry zamarzną, to ich nie ugryziemy. Mnie świetnie sprawdzała się chałwa - nawet przy największym mrozie dawała się przegryźć, była
wysokoenergetyczna. A co do jedzenia w bazie, to ja próbowałam być cierpliwa, ale chłopcy mieli ochotę pobić kucharza. Zwłaszcza w momencie, kiedy dostaliśmy ryż z makaronem, bez żadnego sosu i jakichkolwiek dodatków. Kucharz chciał dobrze. Myślał, że ludzie z Zachodu tak jedzą i chciał nam zrobić przyjemność. Oczywiście brakowało świeżych owoców, warzyw. Nie mam nic przeciwko omletom co jakiś czas, ale w momencie kiedy codziennie, na każde bazowe śniadanie dostaje się omlet, i tak przez kilka tygodni, to każdemu może się znudzić.
WP:
Ale to właśnie specjalnie dla ciebie kucharz gotował jajka.
- Była rzeczywiście taka sytuacja. Trochę nieświadomie wystrzeliłam, że marzy mi się jajko na miękko. Nasz lider miał wobec mnie dług wdzięczności i gdy to usłyszał, zarządził, że kucharz ma ugotować takie jajko. Okazało się, że nie jest to proste. To nie jest tak, że włożymy sobie je na trzy i pół minuty i wychodzi super ugotowane jajko. W górach się to zmienia w zależności od wysokości i temperatury otoczenia. Na początku okazało się, że wszystkie przyniesione jaja są na twardo, czyli kucharz przeholował. Potem były na surowo. Trudno mu się było wstrzelić. Odpuściłam temat, tym bardziej, że pomysł z tym jajkiem na miękko traktowałam w formie żartu. Nasz lider wziął to jednak bardzo ambicjonalnie. Uparł się, że kucharz musi się nauczyć gotować jajko na miękko. W końcu, po długim czasie, udało się. Już po powrocie do domu sama zainteresowałam się tematem. Znalazłam informację naukową, że jajko na Evereście w temperaturze -10 stopni musi się gotować 20 minut.
WP:
Jakie masz zdanie o Szerpach?
- Mam bardzo dobre doświadczenia związane z Szerpami. Zależy od tego, jak ich traktujemy. Mimo, że nie miałam swoich prywatnych Szerpów, to dużo czasu z nimi spędzałam. Rozmawiałam z Szerpami z różnych agencji, przesiadywałam z nimi w namiotach. Tych, którzy byli związani z naszą agencją, wszystkich znałam po imieniu. To nie był dla mnie jakiś tam tragarz, który nosi ładunki do góry i śmieci z góry. To był człowiek, który ma rodzinę i w ten sposób na nią zarabia. Szerpowie, z którymi przebywałam, darzyli mnie sympatią. Wiedziałam, że mimo iż nie zapłaciłam za prywatnego Szerpę, jeżeli się coś wydarzy, na pewno mogę na nich liczyć. Przy ataku szczytowym jeden z nich oddał mi swoje rękawice. Widział, że moje są bardzo dobre, ale miałam problem z wpinaniem się w nich do poręczówki. I oddał mi swoje, które były pod tym względem lepsze. A jemu też były przecież potrzebne. Zdarzyło się też, że zgubiłam czekan. Powinnam sama po niego drałować, ale nie było problemu, Szerpa mi go przyniósł. Jakoś tak naturalnie
wychodziło, że mimo, że Szerpowie nie musieli mi pomagać, nie mieli z tego żadnych korzyści finansowych, robili to za zwykłe "dziękuję". Jednak obserwując innych wspinaczy miałam wrażenie, że traktują Szerpów niczym służących, od których się wyłącznie wymaga.
WP:
Mówi się o tym, że Szerpowie zachowują się coraz gorzej.
Jak w każdym środowisku zawodowym tam, gdzie coś się rozwija na większą skalę, ludzie chcą zarobić coraz więcej. Natomiast ja bym tego nie uogólniała. Kilka razy byłam pod Everestem prowadząc grupy trekkingowe i korzystałam z pomocy Szerpów jako przewodników czy tragarzy. Po pierwsze, dużo osób myli pojęcie Szerpów. Nazywa się Szerpami wszystkich tragarzy, którzy tam funkcjonują, a to jest tylko pewna wydzielona grupa, należącą do grupy etnicznej Szerpów (można ich trochę porównać do naszych górali). Z drugiej strony wiadomo, że możliwość zarobienia napędza niewłaściwe zachowania. Pozostaje także pytanie do wspinaczy, czy my jesteśmy w porządku w stosunku do tych ludzi? Jest przyjęte na Evereście, że na koniec wyprawy zostawia się napiwki za obsługę bazy. W naszym przypadku miało to być 250 dolarów od osoby. Wiedzieliśmy o tym już przed wyprawą. Okazało się, że na osiem osób, z których składał się nasz zespół, zapłaciły tylko trzy. Szerpowie z bazy i tak nie dostawali dużych pieniędzy. Należało im się to,
dwa miesiące na nas pracowali. Powiedzmy sobie szczerze, ci ludzie tym żyją, dla nich ten Everest jest raz w roku i każdy z nich ma na utrzymaniu wieloosobowe rodziny. Idą na wyprawę po to, żeby zarobić. Ktoś, kto krytykuje Szerpów powinien się zastanowić, czy sam jest w stosunku do nich w porządku.
WP:
Ale jest coś, co nawet Tobie w Szerpach przeszkadzało.
- (Śmiech). Już wiem, o czym mówisz - podejście do higieny. Idąc w góry wysokie trzeba zakładać, że nawet przez kilkanaście dni nie będzie się można myć. Z higieną jest trochę na bakier. Jednak w momencie, kiedy schodzi się do bazy, która jest naszym domem i można się odświeżyć, to trochę nam przeszkadzało, że Szerpowie się nie myją. Nie mają takiej potrzeby i to czuć. Mało tego, chodzą ciągle w tych samych ciuchach. Są oczywiście wyjątki - zwykle młodzi Szerpowie, którzy myją się częściej. Starsi - których ja bardzo cenię za lojalność, ideowe podejście do partnerstwa w górach i oddanie - jak wchodzą na górę w puchowym kombinezonie, tak samo chodzą w nim w bazie. Mimo, że mocno świeci słońce i można się przebrać w T-shirt i zrobić jakieś pranie, nie korzystają z tego. Oczywiście dawaliśmy im do zrozumienia, że przydałoby się doprowadzić do porządku. Pytaliśmy: "To co, ładna pogoda, kąpiecie się?", a oni na to, że "fakt, ładna pogoda, więc sobie na słoneczku pośpią".
WP:
A Ty sama jak dawałaś sobie radę z higieną w górach?
Poza chusteczkami nawilżającymi to można zapomnieć o myciu. Tam u góry, gdzie jest zimno i każda czynność jest problemem, człowiek obojętnieje na zapachy i szczegóły estetyczne. Lusterko schowałam już na początku wyprawy - stwierdziłam, że nie chcę się denerwować. Na pewno nie są to warunki dla kogoś, kto jest uczulony na punkcie swojego wyglądu. Poza tym człowiek na Evereście puchnie. Faceci mniej, kobiety bardziej. Atrakcyjność wizualna, powiedzmy sobie szczerze, spada. Do tego nie myte przez dłuższy czas włosy. Śpi się w czapce, chodzi się w czapce, bo zimno. A nawet jak można ją zdjąć, to włosy są w takim stanie, że lepiej tego nie robić. Cały czas są tłuste. Nawet jeśli już można je umyć, to trzeba sobie skalkulować, czy opłaca się zaryzykować przeziębienie, by mieć czystą głowę.
WP:
Ciało się wysusza?
- Pękają usta, skóra łuszczy się i przy każdym dotyku choćby ręki sypie się coś w rodzaju łupieżu. Łamią się bardzo paznokcie. Wielu osobom, mnie również, pękały opuszki palców - od wysuszenia i braku minerałów. Zaklejałam je przy użyciu Super Glue - taki sposób wspinaczy, który rzeczywiście świetnie działa. Jak by tego było mało, wszyscy chodzą zakatarzeni, zakasłani, no i dochodzą problemy fizjologiczne. W pewnym momencie człowiek się uzewnętrznia i rozmowa o tym staje się normalna. W naszej bazie podczas kolacji jeden z Amerykanów robił dochodzenie, czy też mamy hemoroidy, bo on ma i sprawia mu to duży problem. Ludzie mają też wymioty i biegunki. Jednemu z moich kolegów przydarzyła się w trakcie ataku szczytowego. Potem, jak już zeszliśmy, opowiadał nam, że dzięki tej biegunce miał motywację, żeby iść szybciej, by nie mieć nikogo za sobą. Na szczęście każdy wchodził oddzielnie. Normalnie mamy założoną uprząż, więc zdjęcie spodni byłoby bardzo kłopotliwe, ale on miał na wysokości pośladków klapkę na suwak,
którą mógł w każdej chwili odpiąć i załatwić swoje potrzeby. Ale biegunki to na Evereście powszechny problem, poważny, bo człowiek szybko słabnie i się odwadnia. Niektórzy radzą sobie zakładając pampersy. Są różne sposoby. Natomiast jeśli chodzi o sikanie, to załatwia się to często nie wychodząc z namiotu, sikając do butelki. Nawet jak w namiocie śpi kobieta z mężczyzną, to musi się przemóc i nauczyć załatwiać do butelki, nie przejmując czyjąś obecnością. Tym bardziej, że tam nikogo kompletnie nie obchodzi, co inny robi. Poczucie wstydu totalnie zanika.
WP:
Co ze wspomaganiem farmakologicznym?
- Są pewne leki, które się stosuje w górach wysokich, żeby ułatwić aklimatyzację. Najpopularniejszy to Diuramid, na Zachodzie znany jako Diamox. Są różne szkoły. Amerykanie jadą na nich cały czas, większość polskich wspinaczy, w tym i ja, jesteśmy raczej za naturalnym przystosowaniem się organizmu do wysokości, bez wspomagania medykamentami. Co do mnie, to miałam też przy sobie Deksametazon w zastrzyku, czyli mocny steryd. Tak na wszelki wypadek, w razie potrzeby ratowania życia. Na przykład kiedy złamie się nogę, po wstrzyknięciu takiego sterydu można zmobilizować się, wstać i zejść do obozu. Na szczęście zastrzyk ten nie był potrzebny. Dyskusyjne jest natomiast branie sterydów na zasadzie dopingu. W gronie wspinaczy coraz częściej mówi się, że wiele osób, m.in. także tych ze światowej czołówki, idąc na nowe drogi, kiedy trzeba rzeczywiście szybko działać, używa tego typu środków. Jak na razie unika się nagłaśniania tego typu dyskusji, ale to jest taka sama dyskusja, jak środki dopingujące w innych
dziedzinach sportu.
WP:
A tlen? Prawie każdy go używa.
- Ja bym nie traktowała dodatkowego tlenu z butli jako doping, choć fakt, na pewno jest z nim łatwiej niż bez. I nie chodzi tylko o ułatwienie oddychania, ale też o to, że bez tlenu jesteśmy dużo bardziej narażeni na odmrożenia, bo jest gorsza cyrkulacja krwi.
Kluczowe jest jednak pytanie, z ilu butli z tlenem dana osoba korzystała? Czy używała go tylko przy ataku szczytowym i w niektórych momentach, czy cały czas wchodziła na tlenie, spała z tlenem itd. Każda butla z tlenem kosztuje około 500 dolarów. Nie każdego stać na to, żeby nakupić sobie dużo tych butli. Mnie nie było stać. Miałam obliczone, że mogę sobie pozwolić na dodatkowy tlen właściwie tylko na atak szczytowy, plus założyć niewielką rezerwę. Ale są osoby, które już od obozu II, czyli wysokości 6400 m, idą na tlenie, co z kolei ja uważam za jakąś pomyłkę (w sensie, że za wcześnie).
Oczywiście jeżeli ktoś mi powie, ze był na Evereście bez dodatkowego tlenu, to ma z mojej strony wielki szacunek i uznanie. Z drugiej strony większym sukcesem jest wejść na szczyt z butlą, niż nie korzystać z niej, ale w efekcie nie wejść.
WP:
Himalaiści często wracają na Everest. Zdobywają "Dach świata" po kilka razy.
- Ci, którzy wchodzą, robią to z różnych przyczyn. Wracają przede wszystkim ci, którym wcześniej się nie udało, ale wciąż marzą o zdobyciu szczytu. Niektórzy wchodzą ponownie w charakterze przewodników, traktując to jako pracę (rekordzista - Szerpa ma na koncie 21 wejść). Ja drugiego wejścia nie planuję, z prostego powodu - braku funduszy, ale jak ktoś nie ma takich ograniczeń, to jego sprawa. Gdybym miała zapłacić znowu tyle pieniędzy, tylko po to, żeby pochwalić się, że byłam tam drugi. czy trzeci raz, to nie widzę w tym sensu, tym bardziej, że nic to w historii Everestu nie zmieni. Oczywiście ważne są przeżycia, ale tutaj pocieszę tych którzy na Everest z różnych przyczyn nie mają szansy wejść.Owszem, Everest jest najwyższy, co ma znaczenie, ale przeżycia jakie mamy w niższych górach, choćby w Sudetach czy Bieszczadach, są wcale nie mniej cenne.
Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska
Książka "Everest. Góra Gór" ukazała się nakładem wydawnictwa Bezdroża.
Monika Witkowska - podróżniczka (odwiedziła ponad 160 krajów świata), żeglarka (w rejsach morskich i oceanicznych przepłynęła ponad 30 tys. mil morskich), a także wielka miłośniczka gór.23 maja o godzinie 5.45 czasu nepalskiego Monika Witkowska stanęła na wierzchołku Mount Everestu.