Moje na wierzchu
- Cztery lata temu otrzymałem z IPN 15 metrów bieżących materiałów, które gromadziła na mnie SB. Dopiero teraz miałem czas, by je przejrzeć. I dziś chcę powiedzieć moim prześladowcom: 418 panom z bezpieki oraz 56 konfidentom, których nazwiska już znam: To ja jestem górą. Warto być przyzwoitym. O tym, co znalazł w swoich teczkach, opowiada czytelnikom „Ozonu” Władysław Bartoszewski.
28.07.2005 | aktual.: 28.07.2005 13:05
Gdy w lecie 2001 roku Instytut Pamięci Narodowej, rozpoczynając swoją działalność, udostępnił pierwszym pokrzywdzonym osobom dotyczące ich akta – byłem (obok Jana Nowaka-Jeziorańskiego i rodziny zmarłego Wojciecha Ziembińskiego) jedną z trzech osób, która je dostała. Po otrzymaniu tych dokumentów złożyłem je w wielkie piramidy i przez wiele miesięcy nie miałem czasu do nich zajrzeć. Nie, żebym nie był ciekawy, ale po prostu jako urzędujący minister spraw zagranicznych nie miałem na to czasu. A jako człowiek już niemłody nie byłem w stanie fizycznie zarywać nocy na studiowanie wielu metrów bieżących akt. I dlatego z opóźnieniem zabrałem się do ich porządkowania. Nie zdawałem sobie wówczas jeszcze sprawy, w jakim stopniu rozległe było orwellowskie oko, które śledziło każdy mój ruch. W moim przypadku nietypowa była systematyczność i celowość represji, które mnie dotykały. Ale sprawa nie dotyczy tylko mnie. Dotyczy tysięcy osób i ich rodzin w całej Polsce.
Pierwsza notatka dotycząca mojej bardzo skromnej, bo zaledwie 23-letniej, nic wtedy nieznaczącej osoby, pochodzi z początku września roku 1945 roku. Jej autorem był lokalny funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa z Żoliborza Józef Wietrzny. Od tego meldunku zaczyna kilka dziesiątków lat prześladowań zakończonych dopiero w 1989 roku. W 1946 roku zostaję aresztowany po raz pierwszy. Przez szereg miesięcy przesłuchuje mnie oficer Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego podporucznik Zygmunt Jankun. Po półtorarocznym śledztwie – w kwietniu 1948 – zostaję zwolniony. Jak wynika z akt, od tego czasu do końca PRL-u zajmowało się mną – nie licząc konfidentów – 418 różnych ludzi, których znam z nazwiska. Ludzi, którzy mieli przecież swoich szefów, współpracowników itp. To ukazuje rozmiar orwellizmu, w którym my, Polacy, żyliśmy.
W grudniu 1949 roku ponownie jestem więźniem. Tym razem przesłuchuje mnie kapitan Tymiński, naczelnik wydziału II w departamencie V MBP, oraz porucznik Bogdan Karlicki, rzekomo uczestnik powstania warszawskiego w szeregach Armii Ludowej, jak sam o sobie opowiadał. Ten rozdział zaczęty w grudniu 1949 roku miał w moim życiu trwać długo, bo prawie pięć lat – do 16 sierpnia 1954.
Spędzam półtora roku w piwnicy pod Ministerstwem Bezpieczeństwa, kolejny rok na oddziale śledczym Humera i Różańskiego przy ul. Rakowieckiej. W tym czasie przygotowywano przeciwko mnie tajny proces; najaktywniejszym moim oficerem śledczym był por. Jan Dyduch. Ten proces, nazywany wtedy przez więźniów kiblowym, był procesem w więzieniu, bez udziału rodziny, dziennikarzy, z adwokatem z urzędu. Proces odbył się w maju 1951 roku. Akt oskarżenia, zatwierdzony uprzednio pisemnie przez prokurator płk Helenę Wolińską z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, przedstawiał major Bogucki, wiceprokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Zostałem oskarżony o szpiegostwo. Nie było co prawda dokładnie sprecyzowane, na czyją było ono rzecz, wspominano coś o WIN, AK, ale to było całkowicie nieważne.
Najważniejsze było, że od tej pory zostałem zaliczony do szeregu szpiegów, najbardziej zagrożonej – w sensie bytowym – kategorii osób pozbawionych wolności. Uznanie za szpiega miało wpływ na całe życie – odbijało się na rodzinie, na pracy, na prawie do mieszkania. Trzeba sobie uświadomić, że to dotyczyło dziesiątek tysięcy rodzin. Bo w tych czasach nie trzeba było być człowiekiem walczącym, żeby tego doświadczyć, czasami wystarczało być po prostu uczciwym. Człowiek, który chciał zachować godność, stawał się automatycznie wrogiem.
W procesie o szpiegostwo sądził mnie (znany dziś z badań historycznych) major Piotr Adamowski, przewodniczący Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie, przedwojenny magister prawa, inteligent i współautor wielu wyroków śmierci. Za niepopełnione czyny skazał mnie na osiem lat więzienia. Podpułkownik Zdzisław Gołębiowski z Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie wyrok ten w drugiej instancji zatwierdził, z litości nie wymienię już nazwisk ławników, podoficerów, oficerów, Polaków, którzy ten wyrok podpisywali. Ale oto wychodzę z tych więzień i w ciągu kilkunastu miesięcy, na fali wstępnej odwilży, uzyskuję pełną – jak to się wtedy mówiło – rehabilitację (ale niby kto miałby moralne prawo mnie wtedy „rehabilitować”?), orzeczeniem Najwyższego Sądu Wojskowego z 2 marca 1955 roku zostaję uznany za niesłusznie skazanego w pierwszej i drugiej instancji. Następuje anulowanie aktu oskarżenia. Na swoje przeżycia mogę dziś patrzeć z przymrużeniem oka. Ale nikt nie może mi zabronić pamięci o losach tych, których jestem
świadkiem. A jestem świadkiem tych, którzy bronić się nie mogą, jestem świadkiem tych, którzy nie dożyli III Rzeczypospolitej, świadkiem wielu, wielu ludzi, którzy zostali straceni. Nikt mnie nie zwolnił z tego, abym pamiętał, co oni przechodzili, jak byli traktowani, jakim operacjom byli poddawani. I ja tego nigdy nie zapomnę.
Po wyjściu z więzienia zaczyna się – już w połowie lat 50. – nowa obłąkańcza akcja. Jednym z konsekwentnie ją prowadzących jest major Łabędzki – potem w latach 70. zastępca naczelnika wydziału II w departamencie III Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Prowadzi dalszą działalność przeciwko mnie jako szpiegowi syjonistycznemu, szpiegowi Wolnej Europy i jakiś nieistniejących organizacji podziemnych. I są dalsze już nie setki, ale tysiące stron nasłuchów telefonicznych spisywanych w latach 50. i 60. W tym dobrotliwym okresie „wczesnego” Gomułki, kiedy polskie więzienia nie były pełne więźniów politycznych, ja jestem przedmiotem bezustannej inwigilacji. Szantażuje się moich znajomych, próbuje się werbować tajnych współpracowników, którzy fotografują, śledzą, podsłuchują mnie, czytają moją korespondencję. Dzisiaj czytam, nie bez rozrzewnienia, protokoły, nagrania rozmów telefonicznych, odnajduję w aktach zaproszenia przysyłane do mnie na koncert, do teatru, do kina. To wszystko było kopiowane i ewidencjonowane.
W roku 2005 otrzymałem dane identyfikacyjne wspomnianych już 418 funkcjonariuszy i 56 tajnych współpracowników. O ile tych 418 mundurowych to jawni funkcjonariusze terroru, o tyle tych 56 tajnych współpracowników to 56 nazwisk prawdziwych, żywych ludzi, w wielu przypadkach mi znanych – od W „Adama”, „Alicji”, „Artura”, „Andrzeja” po „Zbigniewa”, „ZŁ”, „Żelazowskiego”, czyli od A do Ż. Część z tych ludzi, jak wynika z akt, donosiła gorliwie, inni ogólnikowo. To ludzie z wykształceniem na ogół średnim lub wyższym, ludzie w pełni świadomi tego, co robią. Są to niekiedy ofiary szantażu, ludzie złamani, zastraszeni. Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach bardzo sprawnie funkcjonuje system fałszywek i prowokacji. Taki sposób działania zastosowano też w moim przypadku.
I tak: we wrześniu 1970 zostają aresztowane w Warszawie trzy osoby, w tym S. S. – profesor wyższej uczelni. Osoby te osadzone w więzieniu mokotowskim poddane są intensywnemu śledztwu, ale bez represji fizycznych. Są oni skłaniani do zeznań, że byli uczestnikami zorganizowanej siatki wywiadowczej Wolnej Europy w Polsce prowadzonej przez Władysława Bartoszewskiego. Chcę powiedzieć, co już wielokrotnie było publicznie mówione, m.in. przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego, że od 1963 roku byłem dobrowolnym, tajnym współpracownikiem Radia Wolna Europa. Byłem nim 18 lat. Po czterech pierwszych latach działalności zorientowałem się, że coś jest nie w porządku, i odpowiednio się zachowywałem: oni testowali mnie, ja ich, oni stwarzali fakty i ja stwarzałem, oni nasyłali na mnie współpracowników, a ja rozmawiałem z nimi, jakbym im ufał. Miałem nad nimi tę przewagę, że oni nie wiedzieli, że ja wiem. I prowadziłem z nimi grę, cały czas wykonując swoje zadania i przekazując informacje do Wolnej Europy. Nie istniała jednak
żadna siatka wywiadowcza Wolnej Europy kierowana przeze mnie, a żadna z osób wtedy represjonowanych nie miała pojęcia o moim zaangażowaniu na rzecz RWE.
Z dokumentów, które mam przed sobą, wynika, że byłem uznawany przez bezpiekę za jednego z najbardziej perfidnych, wyrafinowanych i niebezpiecznych ludzi. Mam przed sobą notatkę majora Łabędzkiego z 6 sierpnia 1970 roku, charakteryzującą moją osobę. Pisze w niej, że jestem zażartym, wojującym antykomunistą, który w gronie osób zaufanych określa ustrój komunistyczny mianem chamskiego kierunku, a o sobie mówi, że jest antykomunistą od kolebki, bo już niania straszyła go bolszewikami. Pisze, że na podstawie życiorysu Bartoszewskiego w ostatnim 25-leciu stwierdzić należy, iż konsekwentnie wykorzystuje on każdą możliwość do działań antykomunistycznych, dostosowując jej metody do aktualnej sytuacji w kraju. W działalności antykomunistycznej kieruje się zasadą „fortelem, a nie szabelką”. To akurat prawda, bo byłem człowiekiem zdecydowanym i upartym, ale nie szalonym.
Jesienią 1970 roku nie zostałem aresztowany, ale przesłuchiwano mnie po kilka godzin dziennie. Do niczego się nie przyznałem. Tamte trzy osoby częściowo przyznały się do win niepopełnionych. Po trzech miesiącach zostały zwolnione, bo z powodu mojego konsekwentnego zaprzeczania wszystkiemu komuniści nie byli w stanie przeprowadzić pokazowego procesu (a inny nie miał sensu). Po wymianie dziesiątków listów między prokuraturą naczelną, wojskową, KC PZPR władze decydują się, by oficjalnie ukręcić łeb sprawie. Ale to wcale nie oznaczało, że zostawili mnie w spokoju. Wręcz przeciwnie.
Do władzy dochodzi Edward Gierek, Polska jest po to, by żyć w niej dostatnio, więc nie można już wyrywać ludziom paznokci ani odbijać nerek. Ponieważ w moim przypadku nie mają żadnych dowodów, decydują się na rzecz, którą można zaliczyć do majstersztyków sztuki prawnej, powiedziałbym nawet – cyrkowej.
Wygląda to tak: zamyka się człowieka prawego w celi i podsuwa agenta. Człowiek podczas śledztwa nie przyznaje się do niczego, ale opowiada swojemu koledze z celi o mnie i moich działaniach. On przekazuje to oficerowi śledczemu. Przy następnym przesłuchaniu więzień jest informowany, że Bartoszewski sypie. I cytuje jego własne słowa. Więzień myśli: jeśli o tym wiem tylko ja i Bartoszewski, to znaczy, że on rzeczywiście sypie.
Wychodząc po trzech miesiącach, byli sfrustrowani. Oni siedzieli, ja nie. To początek wielkiej akcji majora Łabędzkiego. Akcji prowadzonej w imię zasady: jeśli nie można człowieka dopaść, to można go uśmiercić cywilnie. O Nowaku-Jeziorańskim puszczano plotkę, że w podchorążówce zgwałcił klacz. Dlaczego nie? Wszystko można powiedzieć. I oto mam przed sobą dokument (tajne specjalnego znaczenia) z 12 lutego 1971 roku, zatwierdzony przez naczelnika wydziału II departamentu III MSW. Plan przewiduje przedsięwzięcia operacyjne i pokazuje sposób działania nie tylko wobec Bartoszewskiego, lecz także wobec setek innych ludzi nieuległych. „W wyniku rozpracowania operacyjnego Władysława Bartoszewskiego zostało wszczęte przeciwko niemu śledztwo. Śledztwo to jednak z uwagi na aktualną sytuację polityczną zostanie warunkowo umorzone. Wobec aresztowanych tymczasowo zostanie uchylony środek zapobiegawczy. Przeprowadzone z Bartoszewskim rozmowy operacyjne pod kątem możliwości pozyskania go do współpracy ze Służbą
Bezpieczeństwa pozwalają na wyciągnięcie wniosków, że nie można liczyć na pozyskanie go do współpracy z nami. W tej sytuacji celowym jest podjęcie czynności zmierzających do izolowania Bartoszewskiego z jego środowiska i uniemożliwienie mu publikowania jakichkolwiek prac i artykułów. Fakt, że Bartoszewski przebywał na wolności, podczas gdy jego współpracownicy byli aresztowani, oraz pewne nasze przedsięwzięcia operacyjne doprowadziły do tego, że niektóre osoby podejrzewają, że Bartoszewski może współpracować ze Służbą Bezpieczeństwa. Wobec tego celem izolowania Bartoszewskiego w jego środowisku należy wykorzystać i pogłębić powyższe wątpliwości”.
Dalej czytamy: „Wykorzystując powiązania kontaktu operacyjnego z prokuraturą, spowodować, aby w procesie sądowym rozpowszechnić wśród adwokatów sądowych wersję, że według opinii prokuratora zakończenie sprawy Bartoszewskiego jest co najmniej niejasne i dwuznaczne, ponieważ w początkowej fazie śledztwa SB naciskała na aresztowanie, a ostatnio sytuacja się zmieniła i SB spowodowała ich zwolnienie. W planowanych przez wydział IV departamentu III rozmowach operacyjnych z dwoma osobami ze środowiska historycznego mimochodem wspomnieć należy przychylnie o Bartoszewskim i to tak, by zostało to odczytane przez rozmówcę jako niezręczność z naszej strony i wzbudziło podejrzenie, że Bartoszewski jest związany ze Służbą Bezpieczeństwa”. I tak dalej, i tak dalej. Oto model działania bezpieki. Działania w pewnym sensie skutecznego.
Oto np. do zwolnionego z aresztu pana S. S. przyjeżdża do prowincjonalnego miasta wybitny działacz niepodległościowy, którego nazwiska z szacunku dla jego wielkich zasług nie wymienię: człowiek na wysokim poziomie intelektualnym, wszakże – jak się okazało – uległy na działanie manipulacji. Dysponuję zapisem godzinnej rozmowy między oboma panami z 2 grudnia 1971 roku, od godziny 16.55 do mniej więcej 17.45, i zapisem dalszego nasłuchu tego, co się działo w mieszkaniu już po wyjściu działacza. To jest literatura typu szambo. Bo ten pan przyjeżdża do człowieka zwolnionego, (głównie z powodu mojego zachowania), który chyba wie, co sam mówił agenturze celnej, wie, co zeznawał, i wie, co ja zeznawałem, bo akta są do wglądu. I dyskutują ze sobą o tym, jakim to ja jestem łajdakiem, że jestem faktycznie agentem UB, że wszelkie dochodzące teraz wiadomości to potwierdzają. Człowiek doświadczony, wykształcony, zasłużony, uległ dywersji UB. Czyli bywała ona skuteczna.
Trwam do stanu wojennego, robię swoją robotę, działam w Towarzystwie Kursów Naukowych, którego jestem współzałożycielem, wykładam na uniwersytecie latającym. W latach 70. jestem nadal obserwowany, osaczany przez prowokatorów i konfidentów w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, a nawet w Zakopanem. Podlegam represjom, w pierwszej godzinie stanu wojennego w nocy z 13 na 14 grudnia jestem internowany i trzymany w obozie. Po uwolnieniu wyjeżdżam na profesurę gościnną za granicę, tam jestem przedmiotem dalszej, systematycznej obróbki departamentu wywiadu MSW. Przez siedem lat pracy w Niemczech miałem szereg odczytów, nagrywanych przez oficerów wywiadu PRL. Ponieważ te odczyty były z reguły wygłaszane po niemiecku, wszystkie są tłumaczone na polski i przekazane do kraju. Dzięki temu mam niemal cały zbiór dzieł Władysława Bartoszewskiego – nawet tych mówionych z głowy, bez manuskryptu, spisany przez departament I MSW. To coś jakby późny uśmiech PRL.
Przez te wszystkie lata trzy do czterech departamentów nieustannie pracowało nade mną: czasem współpracując, czasem równolegle, czasem konkurując ze sobą. Na zakończenie chcę im wszystkim powiedzieć: Panowie z bezpieki, nie cieszcie się ze swoich sukcesów, bo w sumie to ja jestem górą. Bo ja wiedziałem, że wy chodzicie wokół mnie, a wy nie wiedzieliście, że ja wiem. I ja wiedziałem, że wy jesteście bandą sprzedawczyków na rzecz obcego systemu, a wy nie mogliście zrobić nic innego, jak przez kłamstwa, fałszywki, przez dywersję i prowokację szczuć przeciwko mnie. Jednym słowem: warto być przyzwoitym. Moje na wierzchu.
Ale pozostaje gorzka refleksja: jak to możliwe, że spośród owych 418 + 56 osób – założywszy nawet, że część z nich umarła, pozostało jednak przy życiu dziesiątki (jeśli nie setki) – nikt, dosłownie nikt, nie doszedł w ciągu ostatnich 15 lat do przekonania, że można odezwać się, choćby korespondencyjnie, do człowieka prześladowanego konsekwentnie i wytrwale, i powiedzieć: żałuję, przepraszam...
Wśród kogo żyjemy w naszym kraju, jaką przyszłość budować chcemy na niepamięci? Oto ważne pytania, jakie stawia orwellowska historia z „teczkami” dotyczącymi jednego tylko z Polaków, autora tego tekstu. Czy mogę ufnie patrzeć w to, jaką przyszłość wybiorą moi rodacy? Czy i tu moje będzie na wierzchu?