Moja ewangelia według Lucasa
No i stało się. Saga, która zmieniła losy świata, cywilizacji, a przynajmniej kultury popularnej i kina hollywoodzkiego, dobiegła końca. Taka jest przynajmniej bieżąca wersja przyjęta przez wielkiego George’a i dopóki nie przypomni sobie, że naprawdę chciał nakręcić trzecią trylogię, albo nie zacznie wymyślać epizodów z numeracją wsteczną (-1, -2), sprawa jest zamknięta. I coś pękło, coś się skończyło.
27.06.2005 | aktual.: 01.09.2005 14:20
My z pokolenia „Star Wars” możemy sobie wspominać – zupełnie jak Amerykanie starszego pokolenia wspominają wiadomość o śmierci JFK – w jakich okolicznościach oglądaliśmy po raz pierwszy kolejne części sagi. Ja przy „Nowej nadziei” byłem w pierwszej klasie podstawówki i właśnie wtedy pierwszy raz samodzielnie przeczytałem film w kinie. Pamiętam, jak z radością opowiadałem o tym rodzicom po powrocie do domu. Wcześniej starszy brat zabierał mnie na kolejne „Godzille”, ale nie czytał, więc siedziałem, patrzyłem na gadających w dziwnym języku skośnookich gości i czekałem, kiedy pojawią się potwory i zaczną naparzać.
„Gwiezdne wojny” były moim początkiem życia w kinie. Nie przełomem, czymś nowym, odkryciem – po prostu pakietem startowym. Przy „Imperium kontratakuje” było mroczniej i dziwniej, ale do dziś pamiętam te rozmowy na podwórku: Bo to jest epizod piąty, a tamten był czwarty. A mój kuzyn ma kolegę, co był w Stanach i widział też te trzy pierwsze... Jeszcze „Powrót Jedi”, obejrzany gdzieś na zimowisku w Sopocie w siódmej klasie, i późniejsze szpanowanie przed wszystkimi kolegami w szkole – na głębokie Mazury, gdzie mieszkałem, filmowe nowości docierały z kilkumiesięcznym opóźnieniem.
Potem „Gwiezdne wojny” wracały głównie jako legenda. Do rozkręcenia rynku wideo były raczej zamazanym widmem niż konkretnym obrazem. A kiedy pojawiły się na kasetach... natychmiastowy zakup i przynajmniej raz w miesiącu wspólne seanse z kolegami, często całej trylogii z rzędu. Do tego doszedł zachwyt nad „Expanded Universe” – książkami, komiksami, grami itp., choć to temat na zupełnie inną opowieść.
Kiedy w kinach osiem lat temu pojawiły się odnowione stare filmy, natychmiast zabrałem na „Nową nadzieję” swoją przyszłą żonę, żeby wiedziała, o czym będę w przyszłości rozmawiać z dziećmi. Ta cały seans układała listę gości na nasz zbliżający się ślub, a dziś widzi, że wyszło na moje (pięcioletnia Majka zna imiona większości postaci z kantyny, a niespełna roczny Hubert ma kolegę – trzydziestocentymetrowego pluszowego Vadera, który po naciśnięciu dyszy i mówi You don’t know power of the dark side.). Na „Mroczne widmo” poszedłem już w dniu premiery z przyjacielem, również zaczarowanym w dzieciństwie. Jego jednak ten film odczarował i dzisiejszy juror Nike poświęcił mu wówczas wielki krytyczny tekst w „Tygodniku Powszechnym”. Ja pozostałem przy wierze w Lucasa i doczekałem lepszego „Ataku klonów”, obejrzanego tydzień przed premierą na pokazie prasowym (i znów mogłem szpanować). I wreszcie „Zemsta Sithów”, którą widziałem w Cannes, w dniu i na sali światowej premiery (choć na pokazie o 8.30 rano – do wejścia na
oficjalną premierę zabrakło mi zaledwie dwóch rzeczy: smokingu i zaproszenia). Poranny pokaz był jednak równie dobry, a pełna widownia wielkiej sali Lumiere pierwszą owację zgotowała pani, która powiedziała przez głośniki - Proszę zająć miejsca.
Za chwilę zacznie się seans. Po południu patrzyłem na ślicznie ogoloną na zero Amidalę na konferencji prasowej, wieczorem zaś z balkonu prasowego gapiłem się, jak Sharon Stone na czerwonym dywanie robi sobie zdjęcia ze Szturmowcami. Potem poszedłem na plażę, gdzie wyświetlano „Nową nadzieję” i z której było widać „Queen Mary 2”, gdzie impreza skończyła się wielkim pokazem sztucznych ogni. Kilka dni później czytam w „Polityce”, że „Gwiezdne wojny” przyjęto chłodno, a krytyk z „Rzeczpospolitej” jest rozczarowany przewidywalnością fabuły epizodu trzeciego. Na tych samych łamach specjalistka od wywiadów z gwiazdami męczy przez dwadzieścia minut Marka Hammila, zadając mu na sześć różnych sposobów to samo pytanie: Ale czy jednak panu nie wstyd, że zagrał pan przed laty w tym żałosnym widowisku? Cóż zrobić?
Żyjemy w kraju, gdzie kultura dzieli się na wysoką i złą, gdzie recenzenci „Gazety Wyborczej” dają bez oglądania pięć gwiazdek za pochodzenie irańskim dramatom o trudzie żniwiarza, a po obejrzeniu czegoś z fantastyki czy horroru wydalają z siebie opinie takie jak ten pan, co poszedł do opery i miał potem żal, że śpiewali. Czy da się ich jakoś przekonać albo pokojowo z nimi współegzystować? Wątpię. W stosunku do nich i wspieranej przez nich Ustawy o Kinematografii, dzięki której będzie mnóstwo polskich filmów o trudzie żniwiarza, pozostaje tylko prasowa krucjata pod prostym zawołaniem: Rozkaz 66.
Kamil M. Śmiałkowski