PolitykaMichał Rusinek: Czarnek mówi językiem proboszcza albo wujka na imieninach

Michał Rusinek: Czarnek mówi językiem proboszcza albo wujka na imieninach

- Minister Czarnek mówi trochę jak nowy proboszcz, który chce się przypodobać i starym, i młodym parafianom: pokazuje, że zna łacinę, ale i umie rzucić nowoczesne "take it easy". Pod względem językowym przypomina jakąś postać literacką, w dodatku z literatury dość anachronicznej. Gdybym jednak powiedział, że jest postacią sienkiewiczowską, byłby to jednak komplement, na który nie zasługuje - mówi Wirtualnej Polsce prof. Michał Rusinek, poeta i literaturoznawca.

Michał Rusinek
Michał Rusinek
Źródło zdjęć: © Agencja Gazeta | Jakub Włodek
Marcin Makowski

Marcin Makowski: Czy Donald Tusk wie, jak rządzić za pomocą słów?

Michał Rusinek (literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego): To się dopiero okaże, jeśli wróci do rządzenia. Rzeczywistość – także ta językowa – bardzo się zmieniła w ostatnich latach. Język został okaleczony, zniekształcony, poobijany. Jego słowa, na tle tego pobojowiska, brzmią normalnie, autentycznie, ożywczo. Są odświeżające, pokazują, że można uprawiać politykę - w sensie językowym - w zupełnie inny sposób. Ale to nie jest tak, że na bezrybiu i rak ryba: on zawsze był bardzo dobrym mówcą. 

Swoje przemówienie po powrocie do polskiej polityki były premier oparł o dychotomię złego Prawa i Sprawiedliwości i dobrej Platformy, która musi się Kaczyńskiemu przeciwstawić. Czy to skuteczny sposób komunikacji?

Z pewnością nie użyłby tak ostrych kategorii moralnych czy wielkich kwantyfikatorów, gdyby nie to, że takimi kategoriami i podziałami posługuje się od lat "dobra zmiana". Proszę zwrócić uwagę, że PiS każe nam patrzeć na Polskę (i świat) przez pryzmat figury retorycznej zwanej antytezą. Tę figurę – i podział na "my" i "oni" – pamiętamy z PRL-u. Jest ona dość prymitywna, ale skuteczna, bo odwołuje się do jakichś naszych pierwotnych lęków. No i jest figurą, która rządzi naszym myśleniem w czasie wojny czy innego zagrożenia. PiS od lat przekonuje nas, że coś nam grozi. A Tusk? Przyznał, że to prawda: zagrożeniem dla nas jest PiS. Czyli chce pokonać przeciwnika jego własną bronią. Czy to się okaże skuteczne? Zobaczymy. 

"Wróciłem. Dziś zło rządzi w Polsce. Wychodzimy na pole, żeby się bić z tym złem".

Otóż to. Skoro Zjednoczona Prawica od lat posługuje się retoryką walki, to Tusk postanowił także tę retorykę przyjąć. Pytanie, jak powinien się zachować polityk pokroju Donalda Tuska, który wchodzi w świat podzielony antytezą. Może albo zaproponować inny język – inkluzywny, posługujący się pojęciem różnorodności zamiast różnicy – ale chyba ma świadomość, że taki głos zawsze jest gorzej słyszalny. Przyjął więc retorykę wojenną, odwracając jej wektory. W uproszczeniu, główny przekaz Tuska sprowadza się do hasła: "Dobra zmiana jest złą zmianą". To samo – od strony językowej -- próbowaliśmy pokazać z prof. Katarzyną Kłosińską w książce "Dobra zmiana, czyli jak się rządzi światem za pomocą słów". 

Czy to znaczy, że politycy pokroju Szymona Hołowni - przynajmniej deklaratywnie szukający dialogu i zgody - nie mają w polityce racji bytu? 

Język, którego używa Szymon Hołownia, służy do komunikacji w czasie pokoju. Już wspominałem, że w czasie politycznej wojny – mimo że jak najbardziej słuszny i pożądany – nie ma szans się przebić przez, że tak powiem, szczęk broni. 

W Gdańsku Donald Tusk wystąpił z inną "propozycją". Wezwał Jarosława Kaczyńskiego do debaty słowami: "Wyjdź z jaskini, nie bój się, nie wstydź się". 

To także dowód na podjęcie retoryki przeciwnika, która spowodowała, że postrzegamy współczesną Polskę w kategorii dwóch zwaśnionych ze sobą plemion, które mają swoich wodzów. Plemię to określenie prehistoryczne, a dokładniej: przedpaństwowe. Tusk zdaje się mówić: człowiek, który podzielił nas – nowoczesne społeczeństwo, które przez 20 lat uczyło się mozolnie obywatelskości – na prymitywne plemiona, który wydobył z nas najgorsze cechy i zbudował na nich kapitał polityczny – jest prymitywnym wodzem, który boi się tego, co w ludziach obudził, więc siedzi w jaskini. Do tej pory to Kaczyński odczłowieczał Tuska, mówiąc o jego wilczych oczach czy zębach. Teraz Tusk jest w ofensywie. Ale wie, że nie wolno mu odczłowieczyć Kaczyńskiego. Może go jednak przedstawić jako kogoś słabego, zalęknionego, kto boi się konfrontacji: zarówno z innym wodzem, jak i ze społeczeństwem.

Myśli pan, że gdyby jednak doszło do debaty - wiedząc, jakim językiem posługuje się Tusk, a jakim Kaczyński - dałoby się przewidzieć zwycięzcę?

Jej wynik w dużej mierze zależałby od tego, kto relacjonowałby debatę. Widzowie TVP z pewnością byliby świadkami tryumfu Kaczyńskiego, nawet jeśli przegrałby z kretesem. To medium ma spore doświadczenie w przedstawianiu klęsk jako zwycięstw i w demonizowaniu Donalda Tuska. Ostatnio nawet pokazywano w TVP, że ma on rogi. 

Dodajmy, że chodzi o specyficzne "przycięcie" logotypu PO za jego głową.

Podobno także podrasowano nieco kolory w tej relacji, żeby miał czerwoną twarz i wydał się bardziej przerażający. Natomiast gdyby debata odbywała się sauté i każdy mógł ją zobaczyć bez komentarza i zabiegów socjotechnicznych, można byłoby z grubsza przewidzieć jej wynik. Sądzę, że nawet zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości są powoli zmęczeni dosyć monotonną retoryką swojej partii. Ostatnio zalewani są retoryką sukcesu, wszystko przykrywa Polski Ład - nawet nepotyzm nie jest ważny wobec skali tego wiekopomnego projektu.

Nie ma pan wrażenia, że nawet gdyby tych dwóch polityków obok siebie usiadło, mogliby ze sobą rozmawiać, ale nie potrafiliby się już zrozumieć? Jak różnie definiują te same pojęcia.

Mogliby mieć z tym problem, mam wrażenie, że sprawy zaszły za daleko. To już nie jest dawny spór PO-PiS-u, ale - sam szukam dobrego słowa, bo nie chcę wchodzić w patos - walka o demokrację? O zachowanie tego, co udało się nam wywalczyć, a co możemy stracić ze szkodą dla przyszłych pokoleń? Wydaje się, że nie ma już takiej przestrzeni, by usiąść i się dogadać. Ale to, czy oni się dogadają, to jedno. Drugie – i być może ważniejsze pytanie brzmi, czy my jako społeczeństwo się ze sobą dogadamy? Na razie również nasze języki się rozchodzą. Zupełnie co innego mamy na myśli, mówiąc podobne słowa.

Wolne media, wolne sądy - te słowa w różnych ustach mają dzisiaj odmienne mianowniki.

Owszem, to bardzo charakterystyczny przykład. Wolność ma to do siebie, że może być wolnością "od" i wolnością "do". Jedna będzie wykluczająca i podszyta lękiem, druga – wprost przeciwnie. Jeżeli Jarosław Kaczyński mówi, że Polska będzie wyspą wolności i tolerancji, to w świetle innych jego wypowiedzi można ją definiować jako wolność od np. emigrantów, innych kultur, mniejszości. Potrzeba takiej wolności bierze się z lęku. Ale takich inaczej rozumianych słów jest o wiele więcej: Polska, życie, rodzina, społeczeństwo, naród. 

Narodowość używana jest w języku polityki jako broń. Władza sugeruje niemiecką podległość Donalda Tuska, on z kolei odpowiada zarzutem o realizowanie przez PiS polityki Kremla. "Polski ład" nazywa "ruskim ładem". Dokąd to nas prowadzi?

Ja wiem, że w retoryce wojennej, którą przyjął Tusk, więcej wolno, także wolno przekraczać granice języka nazywanego umownie dyplomatycznym.

"Ruski ład" może budzić sprzeciw i nie ukrywam, że mój budzi, bo wykorzystuje szkodliwy stereotyp, jak np. określenie polnische Wiirtschaft, który wzbudza nasze oburzenie. Tak więc: nie pochwalam, ale i polecam, by dla równowagi zerknąć, co robi druga strona. W "Wiadomościach" TVP pojawia się jak upiorny refren fraza "für Deutschland" wyrwana z kontekstu przemówienia Tuska do polityków CDU. Nie mówiąc już o antyniemieckiej retoryce, którą od lat sączą prawicowi politycy i publicyści.

A wracając do niedyplomatyczności: łatwo zauważyć, że tam, gdzie populiści dochodzą do władzy, dyskurs publiczny zaczyna przypominać rozmowy, które do tej pory usłyszeć można było w ustach lekko zawianych wujków na czyichś imieninach. To oni pozwalali sobie na stwierdzenia, że "ten to jest ruskim szpiegiem", a "tamtemu Niemcy płacą". Ci wujkowie mówili takie rzeczy raczej po cichu, teraz mówią głośno i to nie tylko wujkowie. Zapytałem jakiś czas temu kolegę, który mieszka w USA, czym różni się Ameryka Trumpa od Ameryki Obamy. Odpowiedział, że prostą rzeczą - dowcipy, które kiedyś panowie opowiadali sobie szeptem w szatni, zaczęli opowiadać na głos. Rasistowskie, antysemickie, homofobiczne. Bo już wolno, bo przesuwają się granice. Przy zachowaniu proporcji, mam wrażenie, że podobny proces dzieje się w Polsce od początku "dobrej zmiany".

Dlaczego w takim razie lider PO, który ma być odpowiedzią na zło PiS-u, posługuje się podobną retoryką?

To jest decyzja ryzykowna, ale być może okaże się skuteczna. I jestem przekonany, że jest to język wyłącznie na użytek wojny. Także politycy prodemokratyczni mają świadomość, że muszą być wyraziści, ikoniczni, zawładnąć memami, odróżnić się. W przeciwnym razie – przepadną. Tusk nie wrócił wprawdzie na białym koniu, ale z pewnością z innym orężem języka, do tej pory przez tę stronę politycznego sporu nie używanym. 

Przejdźmy na drugą stronę - jakim językiem posługuje się minister Przemysław Czarnek? To chyba obecnie najbarwniejsza narracyjnie postać rządu.

Minister Czarnek mówi trochę jak nowy proboszcz, który chce się przypodobać i starym, i młodym parafianom: pokazuje, że zna łacinę, ale i umie rzucić nowoczesne "take it easy". Pod względem językowym przypomina jakąś postać literacką, w dodatku z literatury dość anachronicznej. Gdybym jednak powiedział, że jest postacią sienkiewiczowską, to byłby to jednak komplement, na który nie zasługuje. 

Głośno zrobiło się zwłaszcza o słowach doradcy ministra, Pawła Skrzydlewskiego, który mówił o "konieczności ugruntowania do cnót niewieścich". 

"Cnoty niewieście" są już z pewnością sienkiewiczowskie, ale mnie zafrapował czasownik "ugruntować". W polszczyźnie nie istnieje taki związek frazeologiczny jak "ugruntować do czegoś", więc skąd to się wzięło? Pojawia się on w homiletyce, w kazaniach. To chyba pokazuje, skąd się wzięli i jakim językiem nasiąkli doradcy pana ministra. 

Minister bronił słów swojego współpracownika, twierdząc, że "pan profesor Skrzydlewski to wybitny filozof, mówiący szczerą prawdę". 

To też zastanawiające stwierdzenie. Nie wystarczyłaby sama prawda? Nie zawsze przymiotnik wzmacnia znaczenie rzeczownika. Nawet w ustach wybitnego filozofa. 

Prof. Czarnek odpowiada również krytykom: "Ugruntowanie dziewcząt do cnót niewieścich? A na jakie mają być wrażliwe - męskie?".

To jest właśnie żart w stylu wspomnianych już przeze mnie wujków. A swoją drogą, odpowiedź powinna być pozytywna: chyba panu ministrowi powinno zależeć, żeby dziewczęta były wrażliwe na męskie cnoty, a nie niewieście, chyba że zmienił nastawienie wobec osób LGBT. Ale nie chcę brnąć w ten dowcip, żeby nie być jak wspomniany wujek. 

Przechodząc do innych słów polityków, o których ostatnio było głośno. Marszałek Elżbieta Witek zwróciła się do protestujących na spotkaniu w Otyniu: "Jestem ciekawa, czy któryś z nich nie korzysta z emerytury w wieku 60 lub 65 lat, a może ktoś nie bierze 500 plus, albo może zrezygnował z 300 plus, albo z darmowych leków dla seniorów. No nie, proszę państwa, biorą, bo jak mówią, że jak dają, to się bierze". 

To znów przypomina wypowiedź imieninową, tym razem nie wujka, a cioci, która pokrzykuje, że "krytykują, a biorą". Natomiast jeżeli mówi to druga osoba w państwie, to jest powód do niepokoju. Nie tylko z powodów stylistycznych, także merytorycznych: rząd nie daje "swoich" pieniędzy, chociaż lubi to tak przedstawiać. Poza tym jest to stara śpiewka "dobrej zmiany": Polska to PiS i jego zwolennicy. Malkontenci i krytykanci są antypolscy. Ba, śpiewka jest jeszcze starsza, bo podobne frazy można było usłyszeć w PRL-u. 

Jeszcze jedno zdanie z tego samego wystąpienia marszałek Elżbiety Witek: "Tu jest Polska, a nie Unia". Jak pan ten komunikat rozumie?

Można go traktować jako jeden z wielu pomruków zmierzających do oswojenia nas z polexitem (aż mnie kusi, by posłużyć się frazą: "ugruntowania nas do polexitu"). Z drugiej strony może to być ekwilibrystyka logiczna: po pierwsze Polska, po drugie Unia, ale nie bardzo to widzę. Wspominałem już metaforę wyspy wolności i tolerancji Jarosława Kaczyńskiego. Może o to chodzi, że jesteśmy w Europie - trudno - ale postrzegamy się jako swego rodzaju enklawa. U nas będzie inaczej, tradycyjnie, po chrześcijańsku, lepiej. Może też hasło "damy radę!" przyda się na czas polexitu? Nie wiem. Wiem natomiast, że do takiego języka nie wolno nam się przyzwyczajać, bo pewnego dnia okaże się, że daliśmy się wpuścić w maliny, z których długo nie wyjdziemy. Ani my, ani nasze dzieci.

Rozmawiał Marcin Makowski dla WP Wiadomości

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Węgierska pokusa PiS [OPINIA]
Tomasz P. Terlikowski
Komentarze (733)