Marta Tychmanowicz: Czarny Czwartek czyli kolejne polskie powstanie
Pod koniec czerwca 1956 roku w Poznaniu doszło do masowych protestów, które przerodziły się niemal w uliczną wojnę domową. Był to pierwszy i najbardziej krwawy w dziejach PRL bunt robotników, na który premier Cyrankiewicz zareagował słynnymi już słowami: "Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza odrąbie" - pisze Marta Tychmanowicz w felietonie dla Wirtualnej Polski.
28.06.2013 | aktual.: 28.06.2013 13:08
Czytaj także wcześniejsze felietony historyczne Marty Tychmanowicz
28 czerwca 1956 roku wczesnym rankiem robotnicy fabryki wagonów w Zakładzie im. Józefa Stalina nie podjęli pracy (do 1949 i po 1956 były to Zakłady im. Hipolita Cegielskiego). Uruchomiono zakładową syrenę, której przeszywający dźwięk był sygnałem do marszu protestacyjnego. Blisko dziesięć tysięcy osób wyruszyło w kierunku siedziby Miejskiej Rady Narodowej na placu Stalina (dziś pl. Mickiewicza). Celem było złożenie żądań na ręce władz, powrót do fabryki i dalszy strajk. Do maszerujących stopniowo przyłączali się robotnicy z kolejnych poznańskich fabryk, ulice zapełniały się szybko tłumem protestujących. Zewsząd słychać było charakterystyczny stukot drewnianych butów: "W tym czasie wszyscy pracownicy fizyczni nosili obuwie drewniane, zwane wówczas kujonami lub okulakami. Pochód więc z tej racji słychać było z daleka przez głuchy stukot drewniaków o bruk. (...) Ten przejmujący stukot, zacięte twarze, zaciśnięte pięści i nędzny roboczy strój dopełniał obrazu jakby żywcem wziętego z tragicznych dla Polski lat
okupacji” (z relacji uczestnika strajku Józefa Wielgosza).
Około godziny 9 na placu Stalina tłum liczył już prawie 100 tysięcy osób, co stanowiło prawie 1/3 mieszkańców Poznania. Śpiewano hymn oraz pieśni patriotyczne i religijne: "My chcemy Boga", "Rotę", "Boże, coś Polskę". Pojawiły się własnoręcznie robione transparenty z hasłami: "Chcemy żyć normalnie", "Precz z normami", "Jesteśmy głodni", "Chcemy chleba", "Precz z krwiopijcami". Około godziny 10 protestujący przejęli wóz Polskiego Radia, przez megafon wzywali poznaniaków do przyłączenia się, pojawiły się też okrzyki wymierzone w ZSRR: "Precz z Ruskami, żądamy prawdziwie wolnej Polski", "Chcemy Polski katolickiej, a nie bolszewickiej", „Precz z niewolą, precz z Ruskimi”, „Precz z Rokossowskim”. Tłum coraz bardziej się niecierpliwił, ponieważ władze wojewódzkie nie posiadając żadnych odgórnych wytycznych nie wiedziały jakie przyjąć stanowisko wobec strajkujących. Po kilku godzinach nad
rozsierdzonym tłumem nikt nie był już w stanie utrzymać kontroli. Demonstranci wchodzili więc do budynków władz, komitetu wojewódzkiego i milicji, gdzie niszczyli partyjne portrety, popiersia i czerwone flagi. Z dachu ZUS-u zrzucono sprzęt zagłuszający oraz anteny, z więzienia na ul. Młyńskiej uwolniono ponad 250 więźniów, a w pobliskim sądzie palono i wyrzucano akta sądowe.
Nie zatrzymywani przez nikogo demonstranci udali się pod siedzibę Urzędu Bezpieczeństwa. Funkcjonariusze UB nie chcieli się jednak poddać, oblewając nacierający tłum silnymi strumieniami wody. "Gmach UB w Poznaniu stał się symbolem całego odrzucanego reżimu, prowokującym tym większą zaciekłość oblegających, że był jedynym z atakowanych tego dnia bastionów władzy, który nie chciał skapitulować bez walki" (Paweł Machcewicz). Na przedzie pochodu skierowanego pod gmach UB szły z polskimi flagami dzieci, okrzyki protestujących były coraz bardziej zdecydowane: "Precz z katami narodu", "Precz z pachołkami komunistycznymi".
Wówczas koło godziny 11 padły pierwsze strzały w kierunku tłumu – to właśnie wtedy pod gmachem UB pokojowa dotąd demonstracja zaczęła przeistaczać się w "poznańskie powstanie". Strajkujący najpierw odpowiedzieli kamieniami i butelkami z benzyną, potem zaś bronią odebraną m.in. milicjantom. Wśród pierwszych ofiar i rannych były dzieci z czoła pochodu – m.in. dziewięcioletni Bronisław Król. Szybko rozeszła się wieść, że "ubowcy-gestapowcy mordują nasze dzieci i żony" oraz że w siedzibie UB pełno jest Rosjan przebranych w polskie mundury. Pomocy poszkodowanym udzielali lekarze oraz sanitariuszki występujący jako "powstańcza służba medyczna". Atmosferę walki podsycały plotki, że już w całej Polsce doszło do podobnych protestów, zdobycia siedzib UB oraz obalenia władz komunistycznych.
Władze centralne w Warszawie już o godzinie 7 rano wiedziały o zbierającym się tłumie strajkujących. Na zwołanym na godzinę 10 posiedzeniu Biura Politycznego podjęto decyzję o interwencji zbrojnej. Na I sekretarza Edwarda Ochaba w tej sprawie szczególnie mocno miał naciskać marszałek Konstanty Rokossowski ówczesny minister obrony – zdecydowano o wysłaniu dywizji pancernych oraz piechoty stacjonującej niedaleko Poznania. Do stłumienia robotniczej rewolty spanikowane władze wystawiły blisko dziesięć tysięcy żołnierzy, którzy dysponowali ogromną ilością sprzętu: kilka tysięcy sztuk broni, prawie 360 czołgów, 880 samochodów, 68 motocykli, 31 dział pancernych, 30 transporterów opancerzonych, 6 armat przeciwlotniczych...
Edward Ochab przyznał w rozmowie z Teresą Torańską, że Rokossowski jednak przesadził, wydając rozkazy, jakby szykował się rozpoczęcie trzeciej wojny światowej: "zaproponował, aby użyć oddziałów wojskowych przeciw uzbrojonym awanturnikom atakującym urzędy państwowe. I prosił, by mu zostawić wolną rękę, a on sprawę załatwi. (…) Chyba niedobrze jednak Rokossowski załatwił, bo zebrał kilka dywizji i poszedł na Poznań. Za dużo tam wojska sprowadzono, za dużo. Trzeba to było załatwić spokojniej i szybciej". Żołnierzom tłumaczono, aby ośmielić ich do pacyfikacji protestów, że mają zapobiec rozprzestrzenianiu się buntu zainicjowanego przez agentów zachodnioniemieckich dowiezionych do Polski na Międzynarodowe Targi Poznańskie w skrzyniach z maszynami.
Rozpoczęła się brutalna pacyfikacja, w której oprócz żołnierzy Wojska Polskiego wzięli udział funkcjonariusze MO, UB oraz KBW, w całym mieście pełno było wojska, po ulicach jeździły czołgi oraz wozy opancerzone, likwidując zbrojne punkty robotniczego oporu. Od godziny 21 do 4 rano wprowadzono godzinę milicyjną, pomimo tego jeszcze następnego dnia trwały walki. Strajkujący próbowali też ponownie zorganizować się w dwie demonstracje, jednak na widok czołgów ludzie rozeszli się. Dopiero 30 czerwca wojsko zaczęło wycofywać się z ulic Poznania.
W wyniku wydarzeń 28-30 czerwca 1956 roku na ulicach Poznania oficjalnie zginęły 73 osoby, jednak według historyków ofiar mogło być nawet 100. Rannych zaś było blisko 1500 osób, ale wielu poszkodowanych nie zgłaszało się do szpitali z obawy o konsekwencje uczestniczenia w strajku. O zaciętości walk, ale też bezradności wojska, świadczy ilość wykorzystanej amunicji, której w ciągu akcji trwającej kilkadziesiąt godzin zużyto około 180 tysięcy. Według historyków Antoniego Dudka i Tomasza Marszałkowskiego: "Wydarzenia poznańskie pod względem liczby zabitych w tak krótkim czasie i w jednym tylko mieście, były najbardziej krwawymi w całej powojennej historii Polski".
Źródła: Antoni Dudek, Tomasz Marszałkowski „Walki uliczne w PRL 1956-1989” (Kraków 1999), Jerzy Eisler „Polskie miesiące czyli kryzysy w PRL” (Warszawa 2008), Paulina Codogni „Rok 1956”, Teresa Torańska „Oni”.