Mariusz Błaszczak. Jak stał się "uchem prezesa"?
Za sprawą nawałnic na Pomorzu szef MSW Mariusz Błaszczak nie schodzi z ekranów telewizorów. Jednak choć jest jedną z najważniejszych osób w państwie, to jego postać jest dość mało znana. W powszechnej świadomości funkcjonują dwa wizerunki: twardego szeryfa, na którego kreuje się w medialnych wystąpieniach, oraz groteskowo służalczego zausznika Jarosława Kaczyńskiego z serialu "Ucho prezesa". Prawda jest bardziej skomplikowana
Ze wszystkich przybocznych Jarosława Kaczyńskiego, Mariusz Błaszczak jest być może postacią najmniej wyrazistą i najmniej znaną. A do tego jest najmłodszym członkiem "Zakonu PC", trochę niepasującym do pozostałych starych towarzyszy politycznych Jarosława Kaczyńskiego. Mimo to, nikt w PiS nie podważa zaufania, jakim cieszy się szef MSW u szefa partii.
- Niewątpliwie jest jednym z najważniejszych polityków w partii i osobą, która jest bardzo blisko prezesa - mówi WP Ryszard Czarnecki, europoseł PiS.
Od samorządu do wielkiej polityki
Jak więc Błaszczak znalazł się w tym miejscu? W odróżenieniu od większości zaufanych prezesa, Błaszczak nie działał razem z Kaczyńskim w opozycji za PRL. Nie był też w PRL członkiem Niezależnego Zrzeszenia Studentów, skąd wywodzi się wiele postaci z kadr PiS. Studia - na wydziale historycznym UW - ukończył już w III RP. Kluczem była jego działalność w młodzieżówce Porozumienia Centrum. Bardzo wcześnie, jeszcze będąc "młodzieżowcem" został przedstawiony Jarosławowi Kaczyńskiemu za sprawą Przemysława Gosiewskiego, który miał być jego protegowanym.
Od razu po studiach Błaszczak rozpoczął pracę w rodzinnym Legionowie pod Warszawą. Pracował tam jako rzecznik miasta, potem naczelnik Wydziału Promocji i Kultury.
- Ludzie pamiętają go głównie z sympatią z lat, gdy pracował w tutejszym ratuszu za prezydenta Kicmana. Teraz kontakt z nim ogranicza się w zasadzie do spotkań podczas mszy w kościele w parafii św. Jana Kantego w Legionowie i wizyt w Centrum Szkolenia Policji - mówi Krzysztof Grodek, dziennikarz "Gazety Powiatowej", lokalnego tygodnika.
Sympatia nie wystarczyła do tego, by dać mu zwycięstwo w wyborach na prezydenta miasta w 2001 roku. Zajął wtedy trzecie miejsce, zdobywając 11 proc. głosów.
Ucho prezesa u Marcinkiewicza
Ale wkrótce kontakt z Kaczyńskim zaczął przynosić owoce. Kiedy Lech Kaczyński został prezydentem Warszawy, mianował go wiceburmistrzem Woli. Wkrótce potem, w wieku 35 lat, awansował na burmistrza Środmieścia. Jednak prawdziwy przełom i skok polityczny zaliczył po wygranych przez PiS wyborach parlamentarnych w 2005 roku. Z nieznanego samorządowca Błaszczak stał się szefem Kancelarii Premiera w nowym rządzie Kazimierza Marcinkiewicza.
- Dla mnie to był wtedy nieznany człowiek. Ja chciałem wybrać na szefa KPRM Piotra Tutaka, ale Jarosław Kaczyński postanowił, że chce mieć wpływ na to, co się dzieje u mnie - mówi WP Marcinkiewicz. - W efekcie Błaszczak został formalnie szefem kancelarii, ale ja starałem się większość prac mojej kancelarii organizować samodzielnie lub we współpracy z wybranymi przeze mnie ludźmi.
Mimo to, były premier nie wspomina go źle.
- Był w miarę sprawny, nie miałem z nim problemów, ani też nie miałem z nim większego kontaktu - wyjaśnia.
Co więc w KPRM robił Błaszczak?
- Był po prostu uchem prezesa. Został wysłany, aby pilnować Marcinkiewicza. Wtedy go poznałem, bo kiedy zaczynaliśmy w PiS-ie to on nie był w czołówce - mówi były polityk partii. - Gdzieś tam może migał, ale nie rzucał się w oczy. Dopiero kiedy stał się tym uchem prezesa zdobył zaufanie Kaczyńskiego i na tym sobie zbudował swoją pozycję - dodaje.
Inni jego współpracownicy z tego okresu wspominają go jednak pozytywnie.
- On był trochę z boku w tej kancelarii, zajmował się głównie organizacyjnymi kwestiami, bo premier miał swój krąg ludzi i na nich przede wszystkim polegał. Ale Błaszczak był w tym dość sprawny, skromny, nie robił problemów. Mimo że formalnie był szefem, to godził się ze swoją rolą - mówi jeden z członków ówczesnej kancelarii. - Natomiast moją uwagę zwróciło to, że bardzo chłonął wiedzę: uczył się wtedy administracji, wszystkich procesów i wszystkim się interesował. Nie wiem, czy po to, żeby to wiedzieć, czy przekazywać, ale to już inna sprawa. Pewnie był jakimś tam uchem. Jego pozycja wzrosła, kiedy premierem został Jarosław - dodaje.
Awans za awansem
Marcinkiewicz odszedł i został odstawiony w kąt, ale Błaszczak pozostał na swoim miejscu. Siłą rzeczy stał się jednym z najbliższych współpracowników nowego premiera. Choć nie trwało to długo, o okazało się kluczowe w jego późniejszej karierze. Po przegranych wyborach 2007 roku, sukcesywnie piął się w hierarchii. Został rzecznikiem klubu PiS, potem jego szefem.
- On na początku nie był postacią medialną. Był bardzo spokojny, koncyliacyjny, nie przejawiał jakichś cech polityka. Zupełnie go zmieniła relacja z prezesem i wystawienie go na front medialny - mówi były kolega Błaszczaka.
Kiedy PiS znów objął władzę, jego pozycja była już niepodważalna. Nie bez powodu objął MSWiA - kluczowy resort siłowy, którego szefem mógł być jedynie człowiek, do którego Kaczyński ma mocne zaufanie. Mówi się, że pełni przy tym rolę podobną jak za poprzedniego rządu PiS - "ucha prezesa".
"Ucho prezesa" kłamie?
Przydomek ten stał się jego zmorą, kiedy powstał słynny już serial satyryczny Roberta Górskiego. Błaszczak wypada w nim być może najgorzej ze wszystkich ludzi PiS. Głupi, absolutnie służalczy, jest bardziej podnóżkiem niż uchem Kaczyńskiego. Według niemal wszystkich jego kolegów, byłych i obecnych, to obraz nieprawdziwy - przynajmniej w części.
- To nie jest głupi facet. Nie jest przykładem takiego młota, jakim się go przedstawia. On jest bardziej inteligentny niż np. Suski czy Jurgiel, ale jest równie lojalny, co czyni go idealnym współpracownikiem dla Kaczyńskiego - mówi były kolega Błaszczaka z ław sejmowych.
Spokojny, kompetentny, lojalny, choć trochę sztywny - takie najczęściej padają opinie wśród ludzi, którzy mieli z nim styczność. Ale zdaniem Ryszarda Czarneckiego, szef MSWiA ma też i inną, nieznaną publice stronę. Według polityka PiS, Błaszczak słynie w partii ze swoich dowcipów, którymi często obdarza kolegów. Jest też przez nich lubiany. Kiedy w 2010 roku zostawał szefem klubu parlamentarnego PiS, głosowała na niego przytłaczająca większość posłów partii.
- Ja szczególnie lubię słuchać jego opowiadań o pobycie w ramach wymiany studenckiej w Irlandii, gdzie na poważnie zainteresował się irlandzkimi sportami. Jest też rodzinny i chodzi ze swoimi synami na mecze Legii - mówi Czarnecki. Dodaje, że awans na szefa resortu nie sprawił - tak jak u niektórych innych członków partii - że uderzyła mu woda sodowa do głowy.
Nie wszyscy mają podobne odczucia.
- Był jedną z osób, która mnie najmniej intrygowała w PiS-ie. To jest jedna z takich typowych karier w partii. Bo na tym polega ta partia, że ona nawet ludzi inteligentnych zmusza do jakichś kompromisów. Jeśli ktoś jest inteligentny i chce przetrwać w PiS-ie to musi nieustannie chodzić na kompromisy z samym sobą, jakoś to sobie racjonalizować - podsumowuje były polityk partii.