Marcin Makowski: Bogaci zapłacą wyższe składki emerytalne? Nie odwracajmy kota ogonem
Bardzo nie lubię sytuacji, w których politycy - zamiast mówić wprost, o co im chodzi - sięgają do kieszeni podatnika ”w trosce o jego dobro”. Albo, co znacznie łatwiej uzasadnić, wymagają od lepiej sytuowanej mniejszości, aby ta wyzbyła się egoizmu i dołożyła do solidaryzmu społecznego.
02.11.2017 15:47
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Tak w dużym skrócie wygląda projekt rządu, który zakłada wprowadzenie konieczności całorocznego płacenia składek emerytalnych, nawet po przekroczeniu obowiązującego dzisiaj progu ok. 120 tys. zł dochodu rocznie. Na dłuższą metę, choć sugeruje się inaczej, nie musi to być dla większości obywateli korzystne. Ale kto by się dzisiaj przejmował perspektywą sięgającą kilkunastu lat do przodu? Na pewno nie ci, którzy na pokrycie bieżących wydatków pieniędzy potrzebują już dzisiaj.
Równi i równiejsi
Ponad pięć mld zł - taka kwota powinna zasilić przyszłoroczny budżet, jeśli rząd wprowadzi w życie plan zakładający zniesienie limitu wpłacanych składek emerytalnych. Obecnie najzamożniejsi Polacy po przekroczeniu ustawowej granicy, mogli przez resztę czasu zapomnieć o ZUS-ie. Rządowi ten stan rzeczy wyraźnie się nie spodobał, a jak w felietonie dla portalu niezalezna.pl stwierdziła posłanka Joanna Lichocka - chodzi o to, aby ”establishment” wreszcie poczuł się do odpowiedzialności za dźwiganie ”ciężarów społecznych”. W końcu jeśli jeden musi płacić cały rok, a drugi tylko do wyznaczonej kwoty, to mamy kraj ”równych i równiejszych”. Prawda? Nie do końca.
Szkopuł polega na tym, że idea zaprzestania opłacania składek do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych nigdy nie służyła ulżeniu finansowej elicie kraju. Nikt w jednym z ciemnych gabinetów decydentów III RP nie uknuł spisku, który koszt utrzymania powszechnego systemu emerytalnego przerzucał na barki ubogich. Sumarycznie, nawet jeśli w krótszym odcinku czasu, owych 350 tys. Polaków zarabiających ponad 10 tys. brutto miesięcznie i tak płaciło więcej niż średnia społeczeństwa.
Zakamuflowany podatek?
Koncepcja zaprzestania poboru składek od pewnego progu dochodowego opiera się bowiem na założeniu, że odmienny scenariusz doprowadzi do ogromnych dysproporcji w kwotach przyszłych świadczeń emerytalnych. Jeśli dajmy na to jakiś prezes zarabia 80 tys. zł miesięcznie, gdyby płacił składki cały rok, a jego emerytura faktycznie miała być od ich wysokości uzależniona, musiałby na starość wyciągnąć z budżetu państwa bajońskie sumy. Czyli to, co dołożyłby do wspólnej puli dzisiaj - płacąc cały rok - państwo musiałoby mu powetować w przyszłości. W efekcie, zamiast postulowanej równości, mielibyśmy sytuację, w której jeden Polak musiałby się utrzymać za tysiąc, a drugi za 10 tys. zł emerytury.
Dlatego właśnie, projekt postulowany przez Prawo i Sprawiedliwość kamufluje swoją główną intencję. Nie idzie przecież o zwiększenie świadczeń dla czubka piramidy klasy średniej, ale doraźne pozyskanie środków z aktualnie płaconych składek. A że za jakiś tam odległy czas i tak się ludziom powie, że emerytury muszą zostać wyrównane - bez względu na to, ile kto wpłacił - niech się martwią przyszłe rządu.
Nie mówię, że to zupełnie bez sensu, albo że najbogatsi nie powinni płacić nieco więcej na rzecz silnego i stabilnego państwa. Rzecz rozchodzi się jednak o to, jak ów stan nazwiemy. Dla jednych będzie nim ”walka z przywilejami elit”, dla mnie to zakamuflowany dodatkowy podatek. Nie przypominam sobie, aby obecny rząd szedł do wyborów z podobnymi hasłami.
Marcin Makowski dla WP Opinie