Mamy uran Saddama!
Za ćwierć miliona dolarów możesz to brać - powiedział mężczyzna, odkręcając na moich oczach ołowiany termos z uranem. Zdrętwiałem.
17.07.2003 | aktual.: 17.07.2003 14:07
Siedzę w zwykłym jednorodzinnym domku na przedmieściu Sulejmanii w irackim Kurdystanie. W kuchni dwie kobiety przygotowują herbatę. Na ścianie wiszą rodzinne zdjęcia, a w akwarium pływają smętne złote rybki.
Zajmując miejsce na kanapie, omal nie siadam na kolorowej, plastikowej reklamówce. 50-letni mężczyzna z sumiastymi wąsami i brzuchem wylewającym się zza paska od spodni odsuwa mnie delikatnie i sięga po siatkę. Za jego plecami widzę śnieżący ekran telewizora. Reporter BBC relacjonuje właśnie wyniki dochodzenia komisji brytyjskiego parlamentu, która zajmowała się wiarygodnością doniesień wywiadu na temat arsenałów Saddama Husajna. Zanim skończy, ja będę trzymać na kolanach szklaną ampułkę z 10 gramami uranu.
Uran sprzedam
- Czy twój rząd nie chciałby kupić uranu? - zagadnął mnie w środę Ali, kurdyjski taksówkarz, który wozi nas po Iraku. Po tygodniu pracy z nim zdążyłem się przekonać, że jak na zwykłego kierowcę Ali jest w stanie zadziwiająco dużo zdziałać. Propozycję zakupu uranu puściłem jednak mimo uszu.
Ali nie dawał za wygraną. W piątek przyniósł garść ulotek z odbitymi na ksero schematami i rysunkami technicznymi. - Potraktuj to jak ogłoszenie o sprzedaży - powiedział, wskazując na wymięte kartki zapisane łamaną angielszczyzną.
W dzisiejszym Iraku można kupić niemal wszystko. Szabrownicy, którzy przewalili się przez opuszczone przez urzędników reżimu biura, oferują sprzęt komputerowy i telekomunikacyjny. Flotylla nowiutkich rządowych samochodów, którymi jeszcze pół roku temu jeździli oficerowie Gwardii Republikańskiej i dygnitarze partii Baas, krąży po kraju na fałszywych papierach. Nie wspominając naturalnie o broni palnej wszelkiego rodzaju i kalibru. Jednak propozycja zakupu materiałów rozszczepialnych, za którymi bezskutecznie uganiają się największe agencje wywiadowcze świata, wydaje się intrygą szytą zbyt grubymi nićmi.
- Uwierz mi, Amerykanie nie mają zielonego pojęcia o tym, co się tu dzieje. Ludzie, którzy coś wiedzą, nie ufają im. Tu nikt nie wierzy, że zapłacą pieniądze za jakiekolwiek informacje - przekonuje mnie Ali, upierając się, żebym zawiadomił redakcję. Nasz telefon satelitarny działa tylko na dachu hotelu w centrum Bagdadu. Łącząc się z Warszawą, odruchowo zaczynam mówić skleconym naprędce szyfrem. Uran to "tort", spotkanie z ludźmi, którzy go mają mieć, to "wesele". Sytuacja miałaby posmak farsy, gdyby nie to, że jak tylko rozstawiamy antenę telefonu, nad głowami pojawiają się dwa amerykańskie śmigłowce.
Irakijczycy nie mają jednak dobrego zdania o amerykańskim wywiadzie. Nasz taksówkarz twierdzi, że Amerykanom nie udało się zbudować sprawnej siatki wywiadowczej w Iraku. - Nawet nagroda za schwytanie Saddama nie robi tu na nikim wrażenia. Nie ma pewności, że rzeczywiście dadzą te 25 milionów. Wolałbym go zabić własnymi rękami, niż zainkasować fortunę i patrzeć, jak wywożą go na Kubę, by studiować psychikę zbrodniarza - mówi Ali.
Podarki od Saddama
Ali był kiedyś peszmergiem. Tak nazywają się kurdyjscy partyzanci, którzy walczyli z reżimem Saddama Husajna. Co robi teraz? - Jestem zwykłym taksówkarzem. Jeżdżę po kraju, patrzę i słucham. Zapamiętuję to, co może być ważne dla moich ludzi w Kurdystanie - mówi z tajemniczym uśmiechem. Jedziemy szosą na północ od Bagdadu. Jest niedziela. Od prezentacji ulotek minęły dwa dni. Tu, na kurdyjskiej wyżynie, upał jest o wiele mniej dokuczliwy niż w stolicy. Przez otwarte okna chevroleta wpada do środka świeże powietrze. Przekrzykując szum wiatru, Ali złorzeczy naiwności ONZ-owskich inspektorów rozbrojeniowych.
- Saddam kpił z nich w żywe oczy. Zanim pozwolił im wrócić do Iraku, wysłał wszystko do Syrii albo do Iranu. Jak sądzisz, co było w trumnach irańskich żołnierzy, których ciała Saddam wspaniałomyślnie odesłał do ojczyzny tuż przed wojną? - pyta Ali.
Iran od początku amerykańskiej wojny z terroryzmem należy do "osi zła". Z tego, co mówi Kurd, wynika, że ostatnie naciski USA na Teheran w związku z pracami nad bronią jądrową nie są bezpodstawne. Również Syria znajduje się dziś na celowniku Waszyngtonu. Doniesienia o rajdach sił specjalnych na tajemnicze konwoje swobodnie przekraczające iracko-syryjską granicę potwierdzają to, co mówi Ali.
Kurd wskazuje jeszcze jedno miejsce, w którym należy szukać arsenałów Saddama. Według niego część tajnych laboratoriów trafiła do działających w Iraku grup islamskich. Dlatego tuż przed rozpoczęciem inwazji amerykańskie siły specjalne z pomocą Kurdów oczyściły północ Iraku z komórek Al-Kaidy. - Wybiliśmy ich niemal do nogi, ale ci, którzy się uratowali, ciągle trzymają w domach podarunki od Saddama. Liczą, że da się na nich coś zarobić - mówi nasz dobrze poinformowany kierowca.
Jesteśmy gangsterami
- To jest mister James, a to mister David - nasz przewodnik przedstawia nas spiętemu 40-letniemu mężczyźnie z rozbieganym wzrokiem, który czeka na nas na rogu zatłoczonej ulicy w centrum Sulejmanii. Półtoramilionowe miasto jest nieformalną stolicą irackiego Kurdystanu. Położone kilkaset kilometrów na północ od Bagdadu, o cały dzień drogi od polskiej strefy w Iraku, jest całkowitym przeciwieństwem tego, co widzieliśmy na południu. Porządku na skrzyżowaniach pilnują umundurowani policjanci. Ulice są w miarę czyste i jasno oświetlone, działają telefony, elektrownie i Internet. Pan Spięty jest jak chodząca wizytówka Sulejmanii. Schludnie ubrany i gładko ogolony. Z aktówką pod pachą nie wygląda na islamskiego ekstremistę, który ma do sprzedania uran. Bardziej przypomina szpicla albo prowincjonalnego inżyniera. Zresztą niewykluczone, że jest i jednym, i drugim.
Po krótkim powitaniu mężczyzna znika w bramie, a my łapiemy taksówkę i objeżdżamy cały kwartał ulic, by zatrzymać się dokładnie na sąsiedniej przecznicy. Tu już Pan Spięty czeka na nas z inną taksówką. Wsiadamy do środka. Auto rusza i zaczynam sobie uświadamiać, że dotąd chyba zbyt lekko traktowałem tę sprawę, a zabawa w mister Jamesa może się dla nas skończyć tragicznie.
- Nie martwcie się. Powiedziałem im, że reprezentujecie ludzi z Rosji, którzy interesują się ich ofertą - uspokaja nas Ali, jednak nie daje mi spokoju myśl, że jako rosyjscy gangsterzy mamy się targować o uran z niedobitkami Al-Kaidy.
Przed przyjazdem do Sulejmanii upierałem się, że potrzebujemy zdjęć tego, co mają do sprzedania znajomi Alego. Bez zdjęć byłaby to kolejna wyssana z palca historia o tym, jak dziennikarz z Polski zapędza w kozi róg równocześnie Międzynarodową Agencję Energii Atomowej, CIA i Mossad. Po cichu liczyłem, że nikt nie zgodzi się na robienie zdjęć, a my wywiniemy się z gry, zachowując twarz. Nic z tego. Kurdyjski taksówkarz, który ,słucha i patrzy dla swoich ludzi", bezbłędnie wybrnął z sytuacji. Możemy zrobić zdjęcia. Będą dowodem dla naszych "mafijnych" bossów, że towar z Sulejmanii rzeczywiście istnieje.
Uran pod pachą
W coraz bardziej ponurych nastrojach krążymy więc po mieście, nadrabiając miną i starając się wczuć w rolę. Za oknem samochodu mieszkańcy Sulejmanii jedzą, piją, handlują i cieszą się spokojnym życiem. Gdy docieramy do ogrodzonego murem domu na willowych przedmieściach, zaczynam tęsknić za brakiem prądu i odgłosami strzelaniny, których niemal każdej nocy nasłuchiwałem w Bagdadzie. Teraz siedzimy jednak w salonie z akwarium i telewizorem na regale i od pół godziny czekamy z Panem Spiętym na ludzi od uranu. W końcu Ali zarządza odwrót. - Musimy wyjść, bo nie wezmą nas za poważnych kontrahentów - wyjaśnia po cichu.
Gdy kilka godzin później wychodzimy z naszego hotelu na obiad, na ulicy stoi Pan Spięty. Zabawa w zamianę taksówek najwyraźniej nie miała sensu. - Tylko pamiętaj, mów coś po polsku. Niech oni mają pewność, że jesteście Rosjanami - uprzedza mnie Ali, gdy zajeżdżamy pod znany nam już dom. W salonie czeka na nas dwóch górali o dość tępym wyglądzie.
Po chwili jeden z nich podtyka mi pod nos szklaną tubę z trupimi czaszkami i ostrzeżeniami o promieniowaniu radioaktywnym. Ze strachu zapominam o tym, by mówić po polsku. W ogóle nie mogę nic powiedzieć. Patrzę na Pawła, który ukradkiem pstryka zdjęcia "towaru", i widzę, jak na przemian czerwieni się jak burak i blednie jak ściana. - Ty to masz chociaż córkę, a ja mogę już w ogóle nie mieć dzieci - mówi po polsku, patrząc na pojemnik z uranem. Bąkam coś w odpowiedzi, a nasz przewodnik kiwa głową, dając znak, że uwiarygodniliśmy się w oczach naszych gospodarzy.
Brzuchaty wąsacz kończy prezentację "towaru", zanim zupełnie spanikujemy. Ołowiany pojemnik znika z powrotem w reklamówce, na której omal nie usiadłem. Dostojny starzec w stroju kurdyjskiego górala, który siedział dotąd w fotelu w kącie pokoju, wstaje, bierze zawiniątko i wsadza je sobie pod pachę. Wymieniamy uściski dłoni i ruszamy do wyjścia. Idę powoli, starając się za wszelką cenę powstrzymać drżenie kolan.
Kot w worku?
Ciągle nie wiem, co tak naprawdę widziałem. Czy był to dowód na to, że Saddam ukrywał przed światem prace nad bombą atomową? A może zwykła szopka odstawiona przez sprytnych górali dla dwóch naiwnych dziennikarzy z Polski? Jeśli było to oszustwo, to nikt, łącznie z Alim, się na nim nie obłowił. Nasz taksówkarz dostał tylko pieniądze za kurs do Kurdystanu, do którego i tak się wybieraliśmy. Ali wiedział, jaki użytek zrobimy z naszej wizyty. Nie mógł też liczyć na prowizję od transakcji, bo wiedział, że do niej nie dojdzie. Nasz taksówkarz twierdzi, że ludzie, których spotkaliśmy, mają jeszcze 20 takich samych "termosów". - Oni się boją i rozpaczliwie potrzebują pieniędzy. Tego uranu nie wywiozą do Turcji ani do Syrii, bo granice obstawiają nasi ludzie. Iran też go nie weźmie, bo zbytnio boi się Amerykanów. Cała ich nadzieja to "rosyjscy gangsterzy" - tłumaczy mi Ali w drodze do Bagdadu. Na wszelki wypadek po powrocie zmieniamy hotel.
Na drugi dzień Ali przychodzi z wiadomością, że nasi znajomi z Sulejmanii już u niego byli, pytając, kiedy finalizujemy transakcję. - Nie bójcie się. Powiedziałem im, że pojechaliście do Ammanu, żeby pokazać zdjęcia waszym szefom. - Ali najwyraźniej nigdy nie traci zimnej krwi, ale ja uznaję, że lepiej będzie rzeczywiście wracać do Polski, niż pałętać się po Iraku.
Pożegnalny obiad jemy z naszym kierowcą w popularnej restauracji w pobliżu polskiej ambasady w Bagdadzie. Przy przystawkach Ali opowiada o najskuteczniejszej metodzie zestrzeliwania śmigłowców w górach. Przy szałarmie z kurczaka zaczyna wspominać połowę lat 90., gdy przez pół roku mieszkał w Jemenie. - Tamtejszym ludziom bardzo imponowało, że potrafię strzelać z kałasznikowa jedną ręką - mówi Ali, wzruszając ramionami, gdy pytam, co takiego robił w Jemenie. - Nie rozumiem twoich pytań. W ogóle słabo mówię po angielsku, pamiętasz, mówiłem ci, że jestem tylko prostym taksówkarzem - odpowiada.
Jakub Mielnik
Komentuje prof. Jerzy Niewodniczański, prezes Państwowej Agencji Atomistyki w Warszawie:
Wszystko wskazuje na to, że jest to ampułka z 10 gramami uranu 238. Ten izotop jest powszechnie wykorzystywany w laboratoriach badawczych. W Polsce ma go każdy uniwersytet. Podobnie było też kiedyś w Iraku, ale należy pamiętać, że od 1991 roku w tym kraju obowiązuje embargo na dostarczanie materiałów radioaktywnych. Wiadomo, że Saddam pracował nad wzbogacaniem zubożonego uranu dla celów wojskowych.
Do 1998 roku inspektorzy ONZ zniszczyli wszystkie irackie laboratoria zajmujące się badaniami nuklearnymi. To, że zdjęcie zrobiono niedawno w Iraku, świadczy, że materiały rozszczepialne są tam w obrocie bez żadnej kontroli Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej.