Małżeństwo to kiepski interes

Jest coraz mniej rzeczy, które muszą być wykonywane wspólnie. Pracujemy oddzielnie, mamy różne obszary zainteresowań, własne aspiracje i własnych znajomych. Nasz wspólny dom jest łatwy w obsłudze. W rezultacie łączą nas już tylko uczucia. A pielęgnowanie uczuć jest nieporównanie trudniejsze niż wspólne wielkie pranie – mówi prof. Małgorzata Szpakowska, antropolog kultury.

19.04.2004 | aktual.: 19.04.2004 07:30

- Gdyby ktoś z lat 60. przybył do nas wehikułem czasu, co najbardziej uderzyłoby go w relacjach męsko-damskich?

– Zmian rewolucyjnych pewno by nie dostrzegł. Natomiast mogłaby go zaskoczyć znacznie większa otwartość. Więcej rzeczy wolno i wypada dziś powiedzieć. Nie myślę nawet o zniesieniu cenzury, choć oczywiście to też nie jest bez znaczenia. Ale każda epoka ma swoją polityczną poprawność, a dzisiejsza pozwala na dużo więcej. Nie chodzi mi tylko o otwartość w sprawach intymnych. Znikły także opory w innych dziedzinach. Na przykład bez skrępowania formułuje się sądy, które świadczą o egoizmie mówiącego, o jego dbałości o własny interes, o lekceważeniu innych ludzi. Mówi się bez zahamowań: „przecież muszę zarobić”, „biedni sami są sobie winni”, „nie będę utrzymywał tych wszystkich pijaków i meneli”. Wyraża się wprost roszczenia: „mnie się należy”. Dotyczy to także relacji z najbliższymi, z rodziną. Nie twierdzę, że w latach 60. nie zdarzały się postawy roszczeniowe, ale nie ujawniano ich tak beztrosko.

- A kto dobitniej formułuje swe oczekiwania, kobiety czy mężczyźni?

– Trudno powiedzieć. Podstawą moich badań były pamiętniki pisane na konkursy obyczajowe i listy w sprawach osobistych kierowane do różnych redakcji – ich autorkami były głównie kobiety. Mężczyźni na takie tematy piszą rzadko, a jeśli już, to nie zwracając uwagi na konkrety życia codziennego. Najchętniej opisują swoją działalność publiczną. Natomiast kobiety piszą o życiu. Dlatego o ich postawach wiem znacznie więcej.

- Mężczyzna jako przedmiot pożądania... zmienił się? Za kogo Polka dziś chce się wydać?

– Nie wiem. Materiały, które badałam, dotyczyły w większości mieszkańców wielkich miast i osób przynajmniej ze średnim wykształceniem (inne nie piszą). Opisów idealnego męża lub żony tam nie znalazłam. Ani marzeń o idealnym partnerze. Zauważyłam natomiast, że w tej grupie autorów wzrosła wyraźnie tolerancja dla związków nieformalnych, czy to własnych, czy wśród przyjaciół. Co zastanawiające, jeśli gdzieś się zachował rygoryzm, to wobec życia seksualnego własnych dzieci.

- A mezalians? Odchodzi w przeszłość?

– Odchodzi, owszem, samo słowo. Nawet w latach 60. używano go rzadko, a jeśli już, to raczej opisując różnice w wykształceniu, nie w majątku. Dziś oczywiście również odróżnia się osoby, które można nazwać dobrymi partiami – na przykład posiadaczy własnych mieszkań – ale ponieważ życie jest niepewne, a kariery krótkie, korzyść osiągana przez małżeństwo jest chyba traktowana mniej poważnie. A może właśnie takie oczekiwanie jest wstydliwe? W latach 90. mezalians znikł właściwie jako temat. Narzeka się na męża, że łotr i drań, ale nie że jest z innej sfery. A w każdym razie rzadko.

- Czy nie pojawił się mezalians zaradnej kobiety z mężczyzną niemotą?

– Nie spotkałam otwartej deklaracji: „nie chcę go, bo mało zarabia” czy „bo nic z niego nie będzie”. Być może, tu też przebiega granica wstydu. Ale ponieważ stereotyp męskiej przewagi ciągle obowiązuje, sytuacja z odwróceniem ról istotnie może się stać źródłem kłopotów. Nie dlatego, że on jest za słaby, ale dlatego, że ona jest za silna. Oboje wówczas nie odpowiadają wzorom, które wszyscy mamy głęboko wpojone. A to sprawia, że czują się nieswojo.

- Ks. Stanisław Kluz, którego pani cytuje w swojej książce, pisał w latach 60., że należy zacząć wychowywać mężczyzn do małżeństwa. I co? Udało się?

– Nie bardzo. Co więcej, wygląda na to, że coraz więcej mężczyzn nie wytrzymuje ciężaru małżeństwa i ojcostwa. Smutna statystyka wskazuje, że mężczyźni łatwo się załamują wobec nieszczęścia, jakim są na przykład narodziny ułomnego dziecka. Wielu z nich wówczas wycofuje się, ucieka. Nie najlepiej to świadczy o ich poczuciu odpowiedzialności.

Tylko co to znaczy, że mężczyzn nie wychowano do ról małżeńskich i ojcowskich? Konia z rzędem temu, kto powie, jak te role powinny dziś wyglądać. Tradycyjne role męskie ukształtowały się w społeczeństwie patriarchalnym, gdzie mężczyzna nie tylko był głową rodziny i dawcą praw, jak chciał Freud, lecz gdzie cała kultura pracowała na to, by go w tej roli podtrzymywać i utwierdzać. Dziś system patriarchalny uległ dekompozycji, są jeszcze pewne wywiedzione z niego roszczenia, oczekiwania i stereotypy, ale wszystko to się nie trzyma kupy. I na dobrą sprawę nie wiadomo w tym pokręconym świecie, jaki powinien być mężczyzna. Kobieta zresztą też.

W dodatku cały ciężar wychowania mężczyzn spada dziś na kobiety. Nie tylko u nas. Amerykańskie feministki – Adrienne Rich, Dorothy Dinnerstein – twierdzą, że jedną z konsekwencji wychowania macierzyńskiego i feminizacji szkolnictwa jest wrogość chłopców wobec kobiet, które dla wychowanków stają się symbolem ograniczenia wolności. I to im potem zostaje w dorosłym życiu.

- Z pani badań wynika, że w latach 60. mężczyźni w znaczący sposób pomagali w pracach domowych. A dziś?

– Ta pomoc często była koniecznością. Noszenie węgla, wody w nieskanalizowanych budynkach – to po prostu wymagało siły. Dziś życie jest łatwiejsze. Niemal wszyscy mają pralki, lodówki, nawet mikrofalówki, prowadzenie domu stało się znacznie prostsze. Można sobie poradzić z nim samemu lub samej.

- Życie stało się łatwiejsze, a związki?

– Chyba odwrotnie. Jest coraz mniej rzeczy, które muszą być wykonywane wspólnie. Pracujemy oddzielnie, mamy różne obszary zainteresowań, własne aspiracje i własnych znajomych. Nasz wspólny dom jest łatwy w obsłudze. W rezultacie łączą nas już tylko uczucia. A pielęgnowanie uczuć jest nieporównanie trudniejsze niż wspólne wielkie pranie.

W nowoczesnym gospodarstwie domowym obszar koniecznych działań, które wykonuje się wspólnie, jest ograniczony. Aktywność pozadomowa dodatkowo rozrywa więzi. Jeśli każde z małżonków jest autentycznie zainteresowane pracą zawodową, a w domu wystarczy włączyć pralkę, to zaczyna brakować wspólnych przedsięwzięć. Oczywiście, jeżeli oboje lubią ogrodnictwo, mogą sobie sprawić działkę i siać pietruszkę. Mogą razem jeździć na narty. Ale to będzie wspólnota zabawy, a nie wspólna walka o przeżycie. Przeżyć każde może na własną rękę.

- Podobno dawniej świat kobiet był ściśle odizolowany od świata mężczyzn, a to, co teraz się dzieje, nie jest niczym nowym...

– Mężczyzna poza domem, kobieta jako kapłanka domowego ogniska? Taki stan od czasu do czasu przedstawiany jest jako naturalny. W rzeczywistości to tylko wymysł XIX-wiecznego zamożnego mieszczaństwa. Wcześniej – i w innych warunkach, na przykład w społecznościach rolniczych – istniał wprawdzie bardzo ścisły podział na zajęcia męskie i kobiece, ale rodziny były większe i różni dalsi krewni bardziej zintegrowani. A nade wszystko przeważająca część ludzi była zbyt zajęta walką o przetrwanie, żeby zawracać sobie głowę celebrowaniem życia domowego. Intymność rodzinna jest produktem epoki nowożytnej, a znaczna część dzisiejszych problemów wynika z pojawienia się czegoś takiego jak czas wolny.

- Brzmi to tak, jakby dawne czasy były idyllą, a dzisiejsza łatwość życia utrapieniem...

– Przez całe wieki podstawowym celem większości ludzi było utrzymanie się przy życiu. Codzienny wysiłek, głównie fizyczny, najpierw żeby zdobyć pożywienie, a potem – by na nie jakoś zarobić. Dzisiejsza łatwość przeżycia to na pewno osiągnięcie. Ale skutkiem ubocznym naszego rozleniwienia i wydelikacenia jest to, że uczucia zaczęły w naszym życiu i naszych związkach odgrywać rolę znacznie większą niż w dawnych, bardziej brutalnych czasach.

- Miłość nie wystarcza?

– Mamy dziś wobec niej bardzo wysokie wymagania i oczekiwania. Bo jeśli związek opiera się głównie na uczuciu, to musi ono być naprawdę wysokiej próby. Przypuszczam tymczasem, że większość ludzi ani nie jest zdolna do wielkich uczuć, ani ich nie wzbudza. Tristan i i Izolda nie są realną alternatywą dla wspierającej się pary współpracowników.

- Co może ludzi łączyć oprócz miłości? Rodzinne zakupy w supermarkecie?

– W zasadzie każde wspólne przedsięwzięcie wydaje się wartościowe. Ale z drugiej strony, ile czasu można wytrzymać, robiąc zakupy? Rodziny się spieszą, warczą na siebie.

- Podczas wspólnej pracy ludzie chyba też nie świergotali...

– Mieli wspólne zadanie, ważniejsze od relacji osobistych. To trochę unieważniało ewentualne warknięcia. A poza tym czymś innym jest wspólne wykonywanie pracy niż wspólne wydawanie pieniędzy.

- A seks? Kochać się jest milej, niż razem sprzątać...

– Cywilizacja europejska dość dokładnie oddzielała miłość od małżeństwa. Niektórzy twierdzą, że miłość namiętna jest w ogóle sztucznym konstruktem, zrodzonym przez średniowieczną kulturę dworską – i przypominam, że z założenia miała to być miłość cudzołożna. Potem też nie było lepiej. Niklas Luhmann w przetłumaczonej niedawno u nas „Semantyce miłości” wywodzi, że miłość jest historycznie zmiennym kodem, w którym kochankowie porozumiewają się co do tego, że ich uczucia są miłością; do XIX w. ten kod w ogóle nie obejmuje małżeństwa. Małżeństwo ma być względnie trwałą instytucją społeczną, miłość tymczasem jest z założenia niestała i nieobliczalna. Trudno z niej czynić fundament instytucji.

- Niepotrzebni nam są już partnerzy?

– Panuje tu dziwna dwoistość. Z jednej strony, mamy swobodę obyczajów i wiele osób całkiem nieźle żyje samotnie. Z drugiej jednak strony, nieposiadanie stałego partnera jest odbierane jako brak. W latach 90. wrócił nawet jawnie formułowany lęk przed staropanieństwem. Tego słowa w materiałach z lat 60. chyba w ogóle nie było – być może z kolei taki lęk nie mieścił się w ówczesnym oczekiwaniu, by kobieta była silna.

- Polacy w ankietach deklarują, że rodzina jest dla nich najważniejsza. Ale rośnie liczba rozwodów, rodzi się coraz mniej dzieci. Czy to znaczy, że Polacy kłamią?

– Twierdzenie, że rodzina jest wartością najwyższą, należy do kanonu poprawności politycznej, dlatego wszyscy powtarzają je jak mantrę. Choćby przedtem cztery razy się rozwodzili. Z drugiej strony, rodziny w Polsce ciągle jeszcze są trwalsze niż w Europie Zachodniej, co wynika tyleż z katolicyzmu, co z niższego poziomu zamożności. Może sobie pani postanowić, że się rozwiedzie, ale póki nie ma pani dokąd się wyprowadzić, póty formalny rozwód nie ma sensu. Bieda trzyma ludzi ze sobą, historia to potwierdza. Dzisiejszy indywidualizm jest w znacznym stopniu funkcją standardu życia, nieporównanie wyższego niż jeszcze 100 czy 80 lat temu.

- Dlatego ludzie coraz częściej wybierają życie w pojedynkę?

– Dawniej życie samotne było właściwie niemożliwe. Dziś już jest. Żyjemy w kulturze o nastawieniu indywidualistycznym, a warunki pomagają nam celebrować nasz egocentryzm. Samotnemu wcale nie jest dużo trudniej żyć niż w małżeństwie, a czasem nawet łatwiej. Uważany bywa na przykład za bardziej dyspozycyjnego pracownika.

Rodzinę trzeba by dziś wspierać przez sensowne rozwiązania społeczne. Tymczasem naokoło jakoś nie widać szczególnej troski o rodzinę i rodzicielstwo. Nawet odwrotnie. Nasze państwo jest antyrodzinne. Bezrobocie uderza przede wszystkim w matki lub w matki potencjalne. Brakuje również systemu instytucji wspomagających macierzyństwo, jak ogólnie dostępne żłobki, przedszkola i świetlice. Albo ruchomy czas pracy dla kobiet, tam gdzie to możliwe. Werbalnemu kultowi rodziny towarzyszy obojętność na jej rzeczywiste interesy.

- Ale czy życie w związku nie zwiększa jednak poczucia bezpieczeństwa?

– Brak bezpieczeństwa dzisiaj wiąże się głównie z niepewnością zatrudnienia. To jest jak ruletka. Jeśli stracę pracę, a mój partner nie, to mogę się cieszyć, że mam jakie takie zabezpieczenie. Ale jeśli to on straci pracę, będę miała go na głowie i dla niego będę musiała rezygnować z jakichś przyjemności. To samo jeśli któreś z nas zachoruje. Mogę zyskać opiekę, ale też mogę wziąć na siebie wielki ciężar. Dla egoisty związek to straszliwe ryzyko.

- A jednak kobiety narzekają na samotność. W różnych ankietach powtarzają, że nienawidzą niedziel. Zarówno 40 lat temu, jak i dziś.

– Niedzielną samotność szczególnie boleśnie przeżywają osoby, które mają bardzo głęboko wdrukowany tradycyjny wzór życia rodzinnego z niedzielną mszą, obiadem, spacerem itd. Ten wzór chyba już nie jest powszechnie kultywowany. Ale z drugiej strony, zawsze brakowało i nadal brakuje rozrywek dla samotnych kobiet. Są, owszem, dla par lub dla mężczyzn. Teoretycznie mogę sama pójść do restauracji, ale nawet jeśli kelner nie posadzi mnie koło klozetu, to i tak nie będę się czuła całkiem swobodnie. Więc lepiej zjeść jajecznicę w domu. Samotna kobieta bez żadnego skrępowania może uczestniczyć w bardziej wysublimowanych przedsięwzięciach kulturalnych, może iść do filharmonii, do teatru. Inne imprezy publiczne raczej wymagają towarzystwa. Można oczywiście niemal wszędzie iść z przyjaciółką. Ale o prawdziwą przyjaciółkę czasem jeszcze trudniej niż o męża.

- To kto nam zastąpi rodzinę?

– Nikt. To jedna z najstarszych i najtrwalszych instytucji, jakie ludzkość powołała do życia. Przecież i dziś, mimo działania potężnych sił odśrodkowych, rodzina nadal istnieje. I jestem przekonana, że przetrwa. Natomiast poszczególne role rodzinne już uległy zmianom i nadal im ulegają. Nie jest też wykluczone, iż będziemy musieli się pogodzić z myślą, że rodzina nie jest czymś danym i należnym każdemu, że o uczucia trzeba dbać, trzeba się troszczyć, także za cenę własnego egoizmu. Może wtedy się okaże, że łączą nas równie mocno jak wspólna praca w kieracie.

Rozmawiała Karolina Monkiewicz-Święcicka

Źródło artykułu:Tygodnik Przegląd
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)