PolskaMałgorzata Wassermann: nie przestanę walczyć o prawdę smoleńską

Małgorzata Wassermann: nie przestanę walczyć o prawdę smoleńską

- Skłamałabym, mówiąc, że czuję to samo, co w 2010 roku, gdy taty zabrakło. Po katastrofie tak się zablokowałam, że nie mogłam sobie wiele przypomnieć. Żyłam jak w transie. Nie pamiętałam prawie nic z 36 lat swojego życia - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Małgorzata Wassermann, córka tragicznie zmarłego w katastrofie smoleńskiej Zbigniewa Wassermanna, posła PiS, byłego ministra w gabinecie Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Ujawnia też, że "niektóre rodziny aktywnie walczące o prawdę, mają kłopoty w pracy, dostają sygnały, że jeśli nie przestaną się publicznie udzielać, wiele stracą".

Małgorzata Wassermann: nie przestanę walczyć o prawdę smoleńską
Źródło zdjęć: © PAP | Andrzej Hrechorowicz

WP: Agnieszka Niesłuchowska: Czas leczy rany?

Małgorzata Wassermann: Skłamałabym, mówiąc, że czuję to samo, co w 2010 roku, gdy taty zabrakło. Po katastrofie tak się zablokowałam, że nie mogłam sobie wiele przypomnieć. Żyłam jak w transie. Choć jestem twarda, nie uzewnętrzniam emocji, na początku przepłakiwałam wieczory, wybuchałam, stojąc przed salą rozpraw. Teraz zdarza się to sporadycznie. Ale żeby uporać się z tematem katastrofy, zamknąć ten rozdział, muszę dowiedzieć się, jak było naprawdę. By żyć w poczuciu, że zrobiłam wszystko, co mogłam.

WP: A jednak nie chce pani angażować się w politykę.

- Mam z tym problem. Nie wiem, czy mogłabym pokochać inny zawód, niż ten, który wykonuję. Praca napędza mnie do życia, lubię ją i całkiem przyzwoicie mi idzie. Wiele lat poświęciłam na edukację. Mając 28 lat zdałam ostatni egzamin, kończący aplikację adwokacką. Mam świadomość, że wypadnięcie z branży jest łatwe, znacznie gorzej powrócić. Zresztą, zasiadanie w ławach poselskich nie jest jedyną formą aktywności politycznej.

WP: Z pewnością jednak skuteczną.

- Prowadzę wiele spraw ocierających się o politykę. I widzę ludzką bezsilność w walce z aparatem urzędniczym, czyli w gruncie rzeczy - politycznym. To ciężki kawałek chleba. Krótko przed katastrofą, gdy od dobrych paru lat pracowałam po kilkanaście godzin dziennie, pomyślałam: zwolnij. Moja pozycja zawodowa była już wówczas na tyle stabilna, że chciałam nacieszyć się normalnym życiem. Poczuć wreszcie powiew prawdziwej wiosny, bo na ogół przez ten pośpiech łapałam się na tym, że kolejny raz z rzędu nie zdążyłam kupić… pierwszych truskawek.

WP: Czuje się pani zaszufladkowana, słysząc za plecami: "córka smoleńska"?

- Jest mi obojętne, co ludzie mówią. Póki żyję w zgodzie z własnym sumieniem, nie przejmuję się epitetami. Ci, którzy będą chcieli mnie szufladkować, zrobią to i tak. Niemniej, zawsze bolą nienawistne komentarze. Gdy wygram prowadzoną sprawę, zdarza mi się usłyszeć na korytarzu opinie zaczynające się od: „ta smoleńska…”. Jest wtedy przykro i nieprzyjemnie.

WP: Często spotyka się pani z antypatią?

- Na szczęście większość ludzi wyraża zrozumienie. Niektórzy się solidaryzują, inni mówią, że choć nie zgadzają z naszymi działaniami, szanują to, co robimy.

WP: Są czasem myśli: nie mam już siły, odpuszczam?

- Oczywiście. Są lepsze i gorsze dni. Czasami jestem wyczerpana, bo równolegle zmagam się z dziesiątkami innych życiowych problemów. Do tego dochodzą odległości. Aby czegoś się dowiedzieć, muszę przyjechać do Warszawy. A to 300 kilometrów w jedną stronę. W styczniu zeszłego roku przechodziłam duży kryzys. Miałam poczucie, że nie uda się wyjaśnić katastrofy, bo przecież propaganda i środki na nią przeznaczane przez rząd są tak duże, że jesteśmy na straconej pozycji. Było jednak kilka rozmów z osobami, które postawiły mnie na nogi. Ktoś powiedział: jeśli dziś nie widzisz żadnych szans, pomyśl, co myśleli ludzie żyjący pod zaborami. Gdyby stracili nadzieję, Polski by dziś nie było.

WP: Smoleńsk wciąż dzieli, jak rok, dwa, trzy lata temu?

- Podziały istniały i będą istnieć. Nigdy się nie zatrą. Podzieliłabym ludzi na trzy kategorie. Pierwsza, do której należę, cały czas interesuje się tematem, dąży do poszerzenia wiedzy o katastrofie. Druga mówi, że już ich to nie interesuje, bo są dla nich ważniejsze sprawy, i w pełni ich rozumiem. Trzecia grupa, kompletnie dla mnie niezrozumiała, to ludzie, którzy w sposób czynny przeszkadzają w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy. Odkąd zaczęliśmy zadawać kluczowe pytania dotyczące tragedii, byliśmy przez nich napadani i zwalczani. Nazywali nas oszołomami.

WP: Podział jest wyraźnie zarysowany również między rodzinami ofiar. Jedni, jak pani, głośno domagają się wyjaśnień. Inni, odgradzają się murem, nie chcą podejmować tematu, lub przyznają, że prokuratura działa dobrze. Skąd biorą się takie rozbieżności?

- Nigdy o tym nie mówiłam, ale nadszedł ten moment. Niektóre rodziny aktywnie walczące o prawdę, mają kłopoty w pracy, dostają sygnały, że jeśli nie przestaną się publicznie udzielać, wiele stracą. Przeżyłam to na własnej skórze, dostawałam różne "propozycje", mniej lub bardziej oficjalne. Z drugiej strony, są tacy, którzy pod wpływem nacisków, reakcji otoczenia, bo nie chcą słuchać, że są wariatami, przestają walczyć. Ja nie przestanę, bo co dałoby milczenie? Przyniosłoby nieodwracalne skutki dla Polski.

WP: To znaczy?

- Widać to chociażby na przykładzie generała Błasika. Co by było gdybyśmy nie żądali sprostowania kłamstwa, że był pijany? Rodzina generała niechętnie wraca do tamtych chwil, ale prawda jest taka, że gdy ten skandaliczny news poszedł w świat, bali się wychodzić na ulicę. Bo jak można pokazać się ludziom, gdy słyszy się, że pijany ojciec, mąż zmusił do lądowania załogę, a tym samym odpowiada za śmierć 96 osób? Do dziś nie mogę pojąć, dlaczego państwo polskie nie pomogło w odkręcaniu tego skandalu.

WP: Naczelna Prokuratura Wojskowa, w oparciu o ekspertyzę biegłych, ostatecznie zaprzeczyła, że gen. Błasik był pijany w momencie katastrofy.

- Szkoda, że tak późno. Tuż po konferencji, na której Tatiana Anodina prezentowała raport i mówiła o alkoholu we krwi generała, na stronach internetowych MAK opublikowano pełną dokumentację, łącznie ze szczegółowym opisem badania gen. Błasika. Żona generała wraz z pełnomocnikiem prosili MSZ o interwencję, usunięcie z internetu dokumentu. Bezskutecznie. Polscy urzędnicy twierdzili, że wykracza to poza ich kompetencje. Dzięki działaniom mecenasa Kownackiego, który słał pisma do Rosji, udało się usunąć te bzdury z sieci. I takich przekłamań jest więcej.

WP: I nie ma pani wrażenia, że coraz trudniej do tej prawdy dojść?

- Wydawało mi się, że większość dowodów została utracona bezpowrotnie. Jednak wiedza i postęp technologiczny, dostęp do nagrań w internecie, dają szansę na wyjaśnienie okoliczności katastrofy. Myślę, że stuprocentową odpowiedź może dać nam jednak ktoś, kto kiedyś otworzy jakieś archiwum, udzieli wskazówek, gdzie szukać nieznanych materiałów.

WP: Dla jednych prawda jest oczywista, inni uważają, że została obrośnięta frazeologizmami, sprowadzona do haseł – zamach, pancerna brzoza.

- Dlatego nie można nie zadawać pytań. To niewiarygodne, że mamy dziś aż sześć pomiarów brzozy, kilkanaście wylotów do Moskwy po odczyt czarnych skrzynek, bo w kolejnej wersji, nad którą pracują biegli, coś nie pasuje. Po czterech latach nie możemy ustalić obiektywnej rzeczywistości.

WP: Jacek Świat, mąż zmarłej w katastrofie smoleńskiej posłanki PiS, mówi, że śledztwo to kpina, a rodziny są odcięte od informacji.

- Mieliśmy wgląd do pierwotnej opinii śledczych. Choć była obszerna i napisana specjalistycznym językiem, odmówiono nam skserowania jej, tłumacząc się dobrem śledztwa. Jakie było nasze zdziwienie, gdy w niedługim czasie została umieszczona na… stronie internetowej prokuratury. Z opinią uzupełniająca było podobnie, najpierw, z tych samych powodów, nie zezwolono nam na dostęp do materiału, a upubliczniono go na konferencji prasowej. Na czym zatem polega owe dobro śledztwa?

WP: Kiedyś pani publicznie przyznała, że ma żal do premiera. Mówiła, że jego „przepraszam” jest nieszczere. W dalszym ciągu czeka pani na przeprosiny?

- Na nic nie liczę. Zaszedł za daleko i nie bardzo może się ze wszystkiego wycofać. Na jego błędy decyzyjne, nakładają się nieprawidłowe działania komisji badania wypadków lotniczych, zaniedbania prokuratury. Mam wątpliwości, czy ktoś z winnych wyjdzie kiedyś przed szereg, uderzy się w piersi i przyzna do zaniedbań. Lansowana jest teoria, że państwo zdało egzamin, a kilka dni temu premier poszedł o krok dalej. Powiedział, że to ktoś z nas, mówiących o udziale osób trzecich w katastrofie, powinien przeprosić. WP: I przeprosi pani?

- Nie i nie zamierzam się wycofywać ze swoich słów. Z każdym miesiącem utwierdzam się w przekonaniu, że mam rację.

WP: Jarosław Kaczyński uważa, że potrzebna jest specjalna ustawa dotycząca wyjaśnienia katastrofy, która miałaby zintensyfikować śledztwo. Prezes PiS tłumaczył, że regulacja jest konieczna, bo „sprawa jest całkowicie porównywalna z atakiem w Nowym Jorku z września 2001 roku”. Podpisuje się pani pod tą inicjatywą?

- W pełni popieram pomysł. Gdy doszło do ataku na WTC, amerykański rząd postawił sobie za cel wyłapanie terrorystów i robił to przez lata. U nas zginęła głowa państwa i 95 osób pełniących istotne funkcje z punktu widzenia funkcjonowania państwa polskiego. Wydaje się, że to sprawa równie ważna, co dla Amerykanów Al-Kaida. Szkoda, że polski premier nie wyczuwa powagi sytuacji. Przykre, że wystarczyły cztery lata, by rząd nawet nie zauważył, że mija czwarta rocznica narodowej tragedii. Nie stać go na gest, pomnik przed Pałacem Prezydenckim, godne upamiętnienie Lecha Kaczyńskiego. Z zażenowaniem słucham o pomyśle postawienia pomnika w Smoleńsku, za grube miliony. Przecież, jak słusznie zauważył jeden z dziennikarzy, Polacy w obecnej sytuacji geopolitycznej w ogóle nie mają tam po co jeździć. I wcale tego nie chcą. Ja na pewno tam nie pojadę.

WP: Trudno jednak nie ulec wrażeniu, że katastrofa smoleńska wciąż jest wykorzystywana przez polityków z różnych stron do walki politycznej. Szczególnie teraz, w przededniu wyborów do Parlamentu Europejskiego.

- Nikt nie ma wpływu na zbieżność kampanii wyborczej z rocznicą katastrofy smoleńskiej. Jestem jednak wdzięczna, że koledzy i przyjaciele mojego ojca od czterech lat walczą o prawdę, nie pozwalają zapomnieć o śmierci polskiej elity. Żałuję, że upadła propozycja prof. Michała Kleibera dotycząca zorganizowania debaty z udziałem specjalistów z różnych kręgów eksperckich, a „Gazeta Wyborcza” zaczęła ośmieszać ekspertów komisji Antoniego Macierewicza. Poszedł sygnał, że to ludzie skompromitowani, z którymi nie ma o czym rozmawiać. Dzięki publicznej dyskusji, wysłuchaniu wszystkich stron, Polacy mogliby sobie sami wyrobić pogląd na ten temat.

WP: Pojawiały się jednak argumenty podważające dorobek naukowy ekspertów zespołu Antoniego Macierewicza. A prof. Jacek Rońda zrezygnował z funkcji Przewodniczącego Komitetu Naukowego Konferencji Smoleńskiej 2013. Otwarcie przyznał w Telewizji Trwam, że dokument z Rosji, na który się powoływał w telewizji publicznej to był blef i nic na nim nie było.

- Profesor przyznał się do błędu, ale jego słowa zostały wyrwane z kontekstu i dorobiono do nich narrację. Podobnie z innymi naukowcami, którzy nie upierali się ślepo przy swoim. Nawet gdy postawili błędną tezę, dalej prowadzili badania. Inni „eksperci” jak Maciej Lasek, którego praca z profesjonalizmem niewiele ma wspólnego, chwalił się rzekomo wykonanymi badaniami a mylił podstawowe fakty – płot z workiem na śmieci. I nigdy nie wycofał się z kardynalnych pomyłek.

WP: Prokuratura podała, że biegli nie znaleźli śladów po wybuchu na pokładzie samolotu Tu-154M; uznali też, że fragmenty metali w brzozie w Smoleńsku najprawdopodobniej pochodzą ze skrzydła tego samolotu. Co pani na to?

- Nie przywiązuje wagi do słów, które padają podczas konferencji prokuratury. Już w kwietniu 2011 roku prokurator generalny ogłaszał, że wykluczono wybuch. A przecież do tamtego momentu nie wykonano żadnego badania! I ta historia jest wałkowana od 3,5 roku. Za każdym razem konferencja wygląda tak: wychodzi prokurator, mówi, że nie było zamachu, ale… i się zaczyna. Niby nie było, ale nie jest to powiedziane wprost. Słyszymy, że badania trwają. Do dziś nie otrzymaliśmy odpowiedzi ws. zdjęć z 10 kwietnia 2010 roku i nagrania emitowanego w rosyjskiej telewizji, z których wynika, że brzoza jest łamana i nie ma w niej ani fragmentu samolotu. Zapytaliśmy o to, jak to się ma do wyjazdu prokuratury dwa lata później do Smoleńska i dlaczego w materiałach polskich śledczych jest mowa o odnalezieniu elementy samolotu w drzewie. Nie trzeba być wielkim naukowcem, by wyczuć, że coś jest nie tak.

WP: Maciej Komorowski mówił w „Kropce nad i”, że od pierwszych dni katastrofy, „wiemy co się stało w Smoleńsku, piloci schodzili za szybko, podjęli nieracjonalną decyzję”. Jego zdaniem nie ma sensu ciągłego podważania działań prokuratury.

- Mam odmienne zdanie. Wciąż nurtuje mnie wiele kwestii podnoszonych przez specjalistów, jak choćby dlaczego w raporcie MAK napisano, że 70 metrów przed zderzeniem z ziemią doszło do wyłączenia systemu w samolocie, a nie ma ani słowa o tym, co spowodowało zerwanie łączności? I jak to możliwe, co bezsprzecznie stwierdzono, że rozrzut samolotu rozpoczął się kilometr przed miejscem zdarzenia? Jaki fizyczny mechanizm doprowadził do rozproszenia się odłamków na taką odległość?

WP: Mecenas Rafał Rogalski, który – jak o sobie mówi - został wynajęty do pilnowania smoleńskiego śledztwa pełnomocnikiem dziś żałuje współpracy z PiS. Po raz kolejny ostatnio podkreślał, że wbrew twierdzeniom Antoniego Macierewicza, w Smoleńsku nie doszło do zamachu na samolot. Jak odbiera pani tę deklarację?

- Pan Rogalski, który nie ma od wielu miesięcy dostępu do śledztwa mówi, że wszystko w dochodzeniu się zgadza. A tak nie jest, zresztą sam przez wiele lat mówił co innego. Złamał wszelkie standardy obowiązujące w zawodzie adwokata.

WP: Córka tragicznie zmarłej posłanki Izabeli Jarugi-Nowackiej stwierdziła w rozmowie z Wirtualną Polską, że Antoni Macierewicz służy Platformie, a „podsycanie podziałów leży w interesie dwóch największych partii, wykorzystują je do bieżących celów politycznych”.

- Nie w tym rzecz. Tu nie chodzi o to, by ktoś służył jakiejś partii. Wiem, że gdyby nie aktywność Antoniego Macierewicz, temat Smoleńska byłby definitywnie zakończony, ponieważ ustalenia pierwotne były takie, że raport Millera zostanie przyjęty przez prokuraturę jako ustalenia własne, zamykające śledztwo. Stał się straszakiem, a ci, którzy poświadczyli nieprawdę, zaczęli obawiać się, że niewygodne fakty wyjdą na jaw, obnażą ich błędy definitywnie. Wierzę, że przyjdzie wreszcie władza, która to zmieni, śledztwo nabierze tempa. Skończy się lawirowanie między różnymi teoriami. Nie będziemy już bezsilni.

Rozmawiała Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)