Maleńczuk o awangardzie

Mam dziwną przypadłość. Widzę cudzymi oczami i słyszę cudzymi uszami. Co gorsza, słyszę wzrokiem i widzę słuchem. Chcecie, wierzcie lub nie: Miles Davis ma biały dźwięk a Charles Mingus granatowy. I te pe. Wystarczy, że siądzie obok mnie ktoś, komu coś się nie podoba i od razu mnie też przestaje się podobać.

Maleńczuk o awangardzie
Źródło zdjęć: © Monika Lisiecka

Tak zobaczyłem Kraków. Oczami kogoś, komu się podobało i muszę powiedzieć, że po raz enty opadła mi szczęka. Cały dzień siedziałem na Kazimierzu i byłem, cholera, zachwycony. Koncertem na dachu grupy Pink Freud – chciałem kiedyś dać taki tytuł piosence i wydawało mi się, że coś odkryłem, a potem się okazało, że ktoś wpada na ten sam pomysł. Od razu go lubię. "I like him already", jak mówi Joker o historii drania, którym jest on sam. Zapadającym zmierzchem. Urodą panienek. He he, jeżeli aktorkę można nazwać panienką. Kilku wykręconych kolegów w rodzaju zapoznanego artysty malarza Jurka Kowala dopełnia reszty. A niech tam. Nie można zrobić omletu bez rozbijania jaj. "You cannot make an omelet without breakin some eggs.", jak mawiał Nicolson do przerażonej Basinger. Alicja właśnie wyskoczyła przez okno.

Nie potrafię ukryć pewnych skłonności. Jeden jeździ na Hawaje, a drugi w słowackie Tatry. Przez to, że jestem dwoisty, odczuwam drugiego człowieka – wiem, co myśli na mój temat, bo nie da się oszukać twarzy. A tu taka niespodzianka. Wszyscy są mili jak cholera, dobrze wyglądam, wypocząłem, pojaśniałem na twarzy. Zespół zasuwa. Jest różowo. Wszystkim już palą się głowy – oglądamy szkicownik Kowala, gdzie motywem głównym są dupa i zęby. Widzę, że wygląda jak spod igły, kamizela, krawat, piękna koszula i nowe zęby. Oglądam je z miną badacza – Jurek zresztą chętnie prezentuje swe uzębienie, kładąc je centralnie na blacie. Trotuarem defiluje sztuka za sztuką. W ogóle nic na mnie dziś nie działa, zachowuję absolutną trzeźwość mimo coraz mocniejszych drinków. Przechodzi tamtędy całe miasto, gorąco, tylko gdzieś w środku coś uwiera i dręczy. To potrzeba sztuki w pełnym krakowskim wydaniu.

Udałem się więc na wernisaż zaprzyjaźnionego artysty hochsztaplera Pasażera de Mollnar. Mollnar malował farbą z jednodniówki ochotki, używał do tego młynka do kawy, mielił muszki na oczach widowni i malował pejzaże błyskawiczne, podczas gdy marchand sprzedawał obrazy, na których dogorywały niedokręcone w młynku jednodniówki. Podawano koktail ze świeżych dżdżownic skropiony cytryną.

Odbywało się też pokrywanie modelki jakąś mazią. ,,I w ogóle burdel i pletli trzy po trzy”, jak mówi poeta . W końcu po wszystkim przychodzi Mollnar z modelką od mazi, stawia na stole tacę koktajli, wali łyżeczką w dzbanek z lodem i tubalnym przepitym głosem wygłasza mowę.

„Obywatele! Wszystko to kicz i fotomontaż! Znów daliście się nabrać na absolutnie pozbawione natchnienia, bezczelne, artystyczne oszustwo! Nabyliście właśnie bezwartościowe bohomazy, których nigdy w życiu nie powiesiłbym w swoim domu! Łyknęliście kit i będziecie łykać go nadal z braku prawdziwego jedzenia. Podano wam brukiew, a wy zapłaciliście jak za chatobrian! Ha, ha, ha, bałwany, połkniecie wszystko...” i tak dalej w swoim stylu Pasażer de Mollnar bawił pijanych snobów, bluzgając im w najlepsze. „Jesteście bandą niedorżniętych ćwierćinteligentów! Odwróćcie te bohomazy do ściany, nie mogę na nie patrzeć!”

Publika ryczała ze śmiechu - towarzystwo z całego kraju z aprobatą wznosiło wiwaty, tylko mnie w ogóle to wszystko nie obchodziło. Szalony Mollnar był tylko artystycznym cwaniakiem i mimo całej swej szorstkości tak naprawdę salonowym pieskiem dbającym o swój wizerunek. Jego skandale przynosiły mu wymierne korzyści i wymierzone były w galaretowatą strukturę towarzyskiej śmietanki. Oblewając ich fusami od kawy przypominał im tylko, że są w kawiarni. Utwierdzał ich w przekonaniu, że nic więcej poza kawiarnianą przygodą spotkać ich nie może. Tak naprawdę czuli się z nim bezpiecznie.

Mnie interesowało w tamtej chwili coś zgoła innego. Pasażer de Mollnar robił skandal, a ja wpatrywałem się w jego muzę. Muza patrzyła na mnie, a ja na nią - skandal dookoła puchł z każdą chwilą, już Mollnar wziął się do rzucania łyżeczką w nie dość uważnie słuchającego gościa, na co tamten zaczął klaskać wołając: „Brawo, brawo, to się nazywa awangarda”, co ostatecznie rozwścieczyło Pasażera, doszło do rzucania szklankami, a ja patrzyłem w kocie oczy muzy przyjaciela. Uroda jej była oryginalna, chociaż trudno byłoby nazwać ją pięknością. Idiotyczna grzywka zakrywała wypukłe czoło, potężne kości policzkowe i skośne oczy dopełniały wizerunku kocicy.

Wiedziałem, że nic dobrego z tego nie wyniknie - czym może się skończyć podrywanie dziewczyny Mollnara, nietrudno sobie wyobrazić. Rozsądek wrzeszczał mi do ucha „Zostaw ją, toż to suka z piekła rodem”, ale ciało mówiło całkiem co innego.

Artysta - plastyk , performer i skandalista Pasażer de Mollnar chwycił za krawat wielbiciela awangardy zaciskając go z całych sił, spotęgowanych potworną ilością koktajlu z rosówek. Koneserowi oczy zaczęły wychodzić z orbit, prawdopodobnie pożałował swego snobizmu. Mógł przecież wybrać się tego wieczoru gdzie indziej. Dlaczego wybrał wieczór na wernisażu Mollnara?

Miał teraz za swoje. Awangarda ma swoją cenę, o której przekonywał go Pasażer de Mollnar. Sytuacja zrobiła się gorąca; koneser sztuki zsiniał i charcząc osuwał się z krzesła projektu Mollnara, a ja - nie wiedząc już co czynię- rozpinałem guzik za guzikiem bluzki jego muzy siedzącej obok mnie – oszołomiony koktailem i gorącą sytuacją. W głowie huczał mi parowy młot - piersi dziewczyny unosił coraz szybszy oddech, nareszcie padła ostatnia twierdza i bluzka była rozpięta. Muza śmiała się gardłowo, a ja złożyłem głowę na rozpiętym jej dekolcie łakomie zlizując krople potu zmieszane ze łzami.

Co było dalej? No cóż - krawat pękł w wielgachnych rękach Pasażera de Mollnar i uwolniony z potwornego uścisku bywalec wernisaży osunął się nieprzytomny na posadzkę.

Zadowolony z siebie Mollnar powrócił więc do stolika.

-A co tu za kram u was ? – zapytał widząc kompletnie rozpięta bluzkę swej muzy.

W jego oczach błysnęły iskry. Wyciągnął swoją niedźwiedzią łapę podając ją dziewczynie, ta wstała z rozpiętą bluzką, spojrzała na mnie, po czym bez słowa znikła z Pasażerem. I po balu.

Maciej Maleńczuk dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)