Majmurek: "Nierówności podzielą nas bardziej niż wrak Tupolewa" (Opinia)
Od 1989 roku słyszymy: "Jesteśmy względnie niezamożnym społeczeństwem na dorobku, może pozwólmy się ludziom bogacić, a skorzystają ostatecznie wszyscy". No to mamy efekt - 10 proc. najbogatszych Polaków posiada 61 proc. majątku.
"Przywróciliśmy polskim rodzinom godność" – słyszeli państwo pewnie wiele razy polityków PiS, zachwalających w ten sposób program 500+. Nie ma co się dziwić, że się nim chwalą – to jeden z niewielu bezsprzecznych sukcesów rządu.
Nie tylko na poziomie takich wskaźników jak walka z ubóstwem dzieci, ale także w wymiarze politycznym. 500+ działa, gdyż nie nazywając rzeczy po imieniu, dotyka pewnej kluczowej kwestii: nierówności w konsumpcji owoców polskiego sukcesu gospodarczego.
Czy to poczucie niesprawiedliwego podziału wypracowanego w Polsce dochodu narodowego znajduje potwierdzenie w danych?
Dotychczasowe badania nierówności dochodowych w Polsce prowadzone przez GUS pokazywały, że Polska na tle Europy nie jest jakoś szczególnie nierównym krajem. Inne dane przynosi jednak opublikowany kilka dni temu raport, porównujący nierówności dochodowe w Europie, przygotowany przez trójkę francuskich ekonomistów, związanych z afiliowanym przy Paryskiej Szkole Ekonomii Laboratorium Nierówności Globalnych.
Jako kryterium przyjęto w nim to, jaka część wszystkich dochodów w danym roku w gospodarce trafia do 10 proc. najlepiej zarabiających. Pod tym względem w Polsce jest najbardziej nierówno w Europie: do 10 proc. najlepiej zarabiających trafia niemal 40 proc. dochodu narodowego. W większości państw wskaźnik ten mieści się w przedziale 27-33 proc.
Jeśli to prawda, to mamy poważny problem. Różnice dochodowe tej skali mogą bowiem bardzo głęboko podzielić społeczeństwo, znacznie bardziej gwałtownie niż spory o Smoleńsk, Lecha Wałęsę, wsparcie rządu dla ojca Rydzyka, czy kartę LGBT+.
Jak liczyć nierówności
Skąd francuskim badaczom wyszły dane odmienne od wskazań GUS? Przyjęli nieco inną metodę liczenia. Mierzenie skali nierówności dochodów nie jest bowiem procedurą oczywistą, wybór narzędzia pomiaru może znacząco wpłynąć na uzyskany rezultat.
GUS opierał się na ankietach, dobrowolnie wypełnianych przez gospodarstwa domowe. Krytycy tej metody wskazywali od początku, że zaniża ona skalę nierówności. Zamożni niechętnie opowiadają bowiem o swoim majątku i dochodach. Często w ogóle nie chce im się tracić czasu na wypełnianie podobnych ankiet.
Paryski raport opiera się nie na ankietach, a zeznaniach podatkowych, jakie prawie każdy z nas składa co roku w urzędzie skarbowym. Już w 2017 oparte na zeznaniach podatkowych badania nierówności dochodowych na Dolnym Śląsku, prowadzone przez prof. Marka Kośnego z Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu, pokazały wyższy poziom nierówności, niż wynikałoby to z ankiet GUS. I to prawie dwukrotnie.
Nierówności dochodowe mierzymy głównie za pomocą tzw. wskaźnika Giniego. Krótko: im wyższy, tym większe nierówności.
Współczynnik równy zero oznacza idealną równość wszystkich dochodów. Równy jeden sytuację, gdy jedna osoba zagarnia cały dochód – taka sytuacja nigdzie w praktyce nie ma miejsca. Z danych GUS wynikało, że współczynnik Giniego dla Polski to około 0,3. Z badań profesora Kośnego, że przynajmniej na Dolnym Śląsku może być większy niż 0,6.
Oczywiście, badania na podstawie zeznań podatkowych nie są doskonałą metodą. Nie uwzględniają np. niepłacących podatków dochodowych rolników. Nie widać w nich też szarej strefy.
Tymczasem w niejednym polskim przedsiębiorstwie, zwłaszcza małym, występuje praktyka płacenia pracownikom oficjalnie pensji zbliżonej do minimalnej, a reszty "pod stołem". W metodzie z zeznań podatkowych nie widać też transferów rodzinnych. Niemała liczba gospodarstw domowych czerpie istotną część dochodów z pieniędzy przesyłanych przez osoby pracujące i płacące podatki na co dzień zagranicą. Ale nawet biorąc poprawkę na to, że francuskie dane mogą być zawyżone, powinny nam dać do myślenia.
O tym, czy dane społeczeństwo jest, czy nie jest egalitarne, decydują nie tylko nierówności dochodowe, ale i majątkowe. Nie tylko to, ile zarabiamy, ale też ile posiadamy. Majątek jest nawet ważniejszy od dochodu. Lepiej zabezpiecza w długim okresie pozycję społeczną. Z grupy osób wysoko zarabiających można z roku na rok po prostu wypaść, majątek stracić jest trudniej.
Posiadanie/nieposiadanie dzieli społeczeństwo bardziej niż oś wysokie/niskie dochody. Różnicę tę widać nawet w wypadku majątku o względnie niewielkiej wartości. Ktoś, kto ma mieszkanie w dużym mieście może pozwolić sobie na pracę na znacznie niższe wynagrodzenie, niż ktoś, kto skazany jest na kredyt albo wynajem po komercyjnych stawkach.
Jak wygląda Polska pod względem nierówności majątkowych?
Według raportu Credit Suisse z 2018 roku w Polsce wskaźnik Giniego dla nierówności majątkowych wynosi 0,71. 10 proc. najbogatszych Polaków posiada 61 proc. majątku. Czy to dużo? Nierówności majątkowe wszędzie są większe niż dochodowe.
W Polsce są one jednak trochę wyższe niż w zamożnych społeczeństwach Zachodniej Europy. Tam wskaźnik Giniego dla nierówności majątkowych sytuuje się w okolicach 0,67. Z drugiej strony w Polsce nie ma ani grupy bardzo zamożnych ludzi od pokoleń żyjących z odziedziczonego kapitału – jak w Europie Zachodniej, ani oligarchów na tyle potężnych, by ich interesy dominowały nad całym systemem politycznym i gospodarczym – jak w krajach poradzieckich, czy choćby w Czechach.
Niemniej, jeśli utrzyma się dynamika wzrostu nierówności dochodowych, to także nierówności majątkowe będą się powiększać.
Koszty nierówności
No dobrze, ktoś zapyta, ale na czym właściwie polega problem z nierównościami? Czy faktycznie powinniśmy się nimi aż tak teraz przejmować? Ciągle jesteśmy względnie niezamożnym społeczeństwem na dorobku, może więc pozwólmy się ludziom bogacić, a skorzystają ostatecznie wszyscy?
Te słowa słychać od 1989 roku.
W tym czasie realne dochody 1 proc. najbogatszych Polaków wzrosły – według badań Pawła Bukowskiego i Filipa Novokmeta z London School of Economist – ponad czterokrotnie (o 458 proc.), podczas gdy reszty społeczeństwa o niecałą jedną trzecią (31 proc.).
Zbyt duży poziom nierówności oznacza niską siłę nabywczą wielu gospodarstw domowych. A to właśnie od poziomu wydatków zwykłych, niespecjalnie zamożnych konsumentów, zależy los tysięcy małych i średnich biznesów, produkujących na lokalne i krajowe rynki. Pracująca biedota nie jest też w stanie inwestować w siebie, zdobywać nowych kwalifikacji, jej dzieci najpewniej czeka taki sam los, co rodziców – głęboko nierówne społeczeństwa skazane są na marnowanie talentów, które nie miały szczęścia urodzić się dostatecznie "dobrze".
Wysoki poziom nierówności dzieli społeczeństwo, wzmacnia w nim poziom wzajemnej nieufności, niezrozumienia, frustracji i lęku. Bogaci boją się, że rozwścieczona biedota przyjdzie po nią z widłami, klasa średnia obawia się deklasacji, niższa jest pełna wściekłości na wszystkie pozostałe grupy.
W takich warunkach łatwo o społeczny wybuch, o sukcesy demagogów karmiących się autentyczną frustracją, czy o innego rodzaju autodestrukcyjne zachowania.
Stany Zjednoczone, w których od czasów Ronalda Reagana dochody klasy średniej stoją w miejscu, a te wąskiej grupy specjalistów głównie z sektora finansowego szybują w górę, doświadczają dziś jednocześnie populistycznej rewolty, która wyniosła Trumpa do Białego Domu. Efektem ubocznym jest też epidemia uzależnień od opiatów, po które sięga znajdująca się pod ciągłą presją utraty pozycji klasa średnia.
Co robić?
Poziom nierówności nie jest czymś naturalnym, zależy od decyzji, jakie kolektywnie podejmiemy jako społeczeństwo. Widząc spływające do nas kolejne niepokojące dane, powinniśmy więc wspólnie pomyśleć: jaki poziom nierówności uważamy za akceptowalny, a jaki za pożądany? To naprawdę ważniejsze niż wojna PO-PiS, Tupolew i ojciec Rydzyk razem wzięte.
Państwo posiada instrumenty, by nierówności – a przynajmniej ich skutki – łagodzić. 500 + zwiększyło budżety najuboższych gospodarstw domowych i stworzyło presję na wyższe płace – gdy ma się zabezpieczenie, choćby w postaci skromnych środków na dzieci, łatwiej upomnieć się o podwyżkę albo podjąć ryzyko zmiany pracy na lepiej płatną.
Nierówności zwiększa wysoki poziom płacy minimalnej i silna pozycja związków zawodowych, zdolnych wynegocjować godziwe płace dla reprezentowanych przez siebie pracowników. Państwo może i powinno wspierać uzwiązkowienie sektora prywatnego i publicznego poprzez odpowiednie ustawy.
Można by też pomyśleć – co dziś wydaje się jak na Polskie warunki radykalnym pomysłem – o powiązaniu najwyższej płacy w danym przedsiębiorstwie z najniższą.
Zarząd powinien oczywiście zarabiać sporą wielokrotność tego, co szeregowy pracownik. Pytanie. jaka powinna to być proporcja.
Polacy, jak w 2016 donosił "Dziennik Gazeta Prawna", za optymalną wartość uznawali 6:1. Ekonomiści jako optymalny wynik wskazują 20:1. W Polsce te proporcje przeciętnie wynoszą 30:1. To znacznie mniej, niż w Stanach, czy nawet w Niemczech, ale wyraźnie więcej, niż to, co gotowi jesteśmy społecznie zaakceptować.
Oczywiście, granicą takich mechanizmów zwiększania nierówności jest produktywność poszczególnych przedsiębiorstw – nie da się po prostu zadekretować odpowiednio wysokich płac, przedsiębiorstwo musi je być w stanie wypłacić.
Dlatego nie można mówić o walce z nierównościami bez polityki przemysłowej państwa tworzącej miejsca pracy o wysokiej produktywności. Istotna część z polskich nierówności wynika z dużej roli najprostszych - z konieczności nisko opłacanych - prac w gospodarce. W UE pracowników zarabiających mniej niż dwie trzecie średniej krajowej jest średnio trochę ponad 17 proc. W Polsce 24 proc. - wiele miejsc pracy, które na Zachodzie już dawno zautomatyzowano u nas, wykonują kiepsko opłacani pracownicy.
Nierówności to naturalny temat dla lewicy. Ta jednak nie potrafiła go wykorzystać. SLD nigdy z nierówności nie zrobił głównej osi swojego przekazu. Podobnie jak dotąd, Wiosna.
Partia Razem z kolei sformułowała swój przekaz niefortunnie, dała sobie przykleić łatkę partii, która za oligarchę uznaje każdego, kto zarabia trochę ponad średnią krajową, czy ciężko pracuje na rozsądny dobrostan.
Tymczasem, by sensownie walczyć z nierównościami, trzeba budować szeroki front dla tej walki. Tak jak robi to współczesna amerykańska lewica, zapraszając na pokład ubożejącą klasę średnią, przeciwstawiając się za to twardo 1 proc. najbogatszych, czy nawet jego elicie.
Jeśli nie chcemy, by polskie społeczeństwo w końcu rozsadziła nowa, majątkowa polaryzacja, trzymajmy kciuki, by komuś udało się równie skutecznie sformułować podobny komunikat nad Wisłą.