Mahatmowie i vril


Na początku tej opowieści jest autor kilku bardzo swego czasu popularnych czytadeł, o których mało kto dziś pamięta. Na jej końcu – autor kilku innych czytadeł, których sukces, mierzony w nakładach, liczbie wypożyczeń, honorariach i nagrodach, przybrał rozmiary oszałamiające, a który dziś jest zapomniany tak dokumentnie, że piszącemu te słowa nie udało się dotąd poznać wielu podstawowych szczegółów jego życia. Pośrodku – wielka hochsztaplerka, banda nagranych jej pomysłami niebezpiecznych świrów oraz Adolf Hitler, w którym banda ta znalazła zapowiedzianego wysłannika Kosmicznego Porządku. No i oczywiście Atlantyda.

Mahatmowie i vril

14.03.2005 | aktual.: 15.03.2005 10:30

Pierwszym ze wspomnianych autorów czytadeł był sir Edward Bulwer-Lytton. Autor powieści „Ostatnie dni Pompei”, którą w połowie wieku XIX skonsumował zainteresowanie, wywołane wówczas odkopaniem spod wulkanicznych popiołów przez archeologów rzymskiego kurortu. Powieść jest banalnym romansidłem, które mogłoby się dziać gdziekolwiek, a wybuch wulkanu następuje w nim ni w pięć, ni w dziewięć, ale że Pompeja i jej skamieniali mieszkańcy działają na wyobraźnię do dziś, od czasu do czasu romansidło to jest wznawiane, a nawet ekranizowane. Jest przez to wyjątkiem w dorobku Bulwera-Lyttona, którego innych dzieł, w tym najważniejszej dlań „Rasy, która nadejdzie” z 1871 roku, nie przypomina się od bardzo dawna. Głównie ze względu na ożywiające je przekonanie o wyższości jednych ras nad drugimi i dziejowej konieczności eksterminowania tych niższych przez te wyższe, co po doświadczeniach wieku XX przestało być ideą atrakcyjną. Wśród osób zafascynowanych twórczością Bulwera-Lyttona była kobieta, która przeszła do
historii jako Helena Pietrowna Bławatska i podawała się za rosyjską hrabinę. W istocie nazywała się, choć nie wszyscy historycy uznają to za pewne, Hahn (co brzmi szczególnie ironicznie, zważywszy jej zasługi dla późniejszego Holocaustu). W ogóle niewiele pewnego o niej wiadomo, poza tym, że na pewno nie była arystokratką. W coś podobnego mogli uwierzyć chyba tylko Amerykanie, których, przybywszy do Nowego Jorku około roku 1870, nie wiadomo skąd i bez grosza przy duszy szybko oczarowała. Madame Bławatska wyglądała, jak opisał to jeden z uczestników jej seansów, jak niedbale zapakowana paczka. Była gruba, brzydka i niechlujna, paliła jedno cygaro za drugim, nie lubiła się myć, klęła niczym pijany monter na moście i obcowała z duchami. Cała nowojorska socjeta pielgrzymowała do jej salonu obserwować, jak obcuje z duchami i słuchać jej nauk o prawdziwej naturze świata, zostawiając mistrzyni kupę kasy.

Nawet po tym, jak raz czy drugi wścibscy dziennikarze, zakradłszy się na seans, przyłapali rzekomą hrabinę na tym, że ciało astralne nad jej głową było zrobione z gazy na cienkim druciku, a ektoplazma okazała się mokrą watą. Bławatska obraziła się za to na amerykańską prasę i wraz z zarobionymi pieniędzmi oraz pozyskanym dla sprawy pułkownikiem Olcottem (ciekawy przypadek opętania – przed spotkaniem z Bławatską był on poważanym wojskowym i politykiem, członkiem komisji śledczej wyjaśniającej zabójstwo prezydenta Lincolna) przeniosła się do Indii, gdzie po długoletnim kierowaniu założonym przez siebie Towarzystwem Teozoficznym zakończyła żywot w roku 1901.

Ale nie tak zaraz. Najpierw zrobiła światową karierę. Jej nauka, teozofia, okazała się hitem. Na świecie powstawały coraz to nowe tajne kluby i loże zajęte kultywowaniem objawionej przez nią sekretnej wiedzy. Szczególnie w Niemczech i Austrii – zaraz się wyjaśni, dlaczego akurat tam. Nauki Bławatskiej, które zebrała w dwutomowym bestsellerze „Doktryna Tajemna”, były przyjmowane, komentowane i rozwijane przez niezliczonych uczniów. Co zresztą trwa, choć już nie na taką skalę, do dziś. Nie wszyscy z nich zresztą przysporzyli ludzkości szkód – w jednej z indyjskich lóż zainicjowany został młody Ghandi, którego nazwisko dziś nierozłącznie kojarzy się z tytułem „mahatma”. Otóż to właśnie – mahatma. Mahatmowie, według Bławatskiej, byli w prostej linii potomkami zaludniającej Atlantydę rasy kosmicznej, nadludźmi, czuwającymi nad naszym duchowym rozwojem. Żyli w Himalajach, w ukrytym pod ziemią mieście, i od czasu do czasu zwiedzali świat, sprawdzając duchowy rozwój cywilizacji. Kiedy stwierdzali, że kiepsko,
wybierali i posyłali ludziom proroka – jako to Buddę, Jezusa, Mahometa, a w końcu samą Bławatską, którą zaprosili do swych luksusowych podziemi i oświecili, powierzając jej dokonanie teozoficznego przełomu.

Oświecenie to zajmowało dwa grube tomiszcza, których nie będę streszczał, zainteresowanych odsyłając do historyków nowożytnego okultyzmu. Dość będzie wiedzieć, że wiele swych odkryć Bławatska zawdzięczała literaturze popularnej. Od wspomnianego Bulwera-Lyttona przejęła mistykę opisanego w „Ostatnich dniach Pompei” kultu Izydy oraz pojęcie vrilu – kosmicznej mocy (Mocy, którą znamy z „Gwiezdnych wojen”), do której potrafią się odwoływać kosmici i która daje nadnaturalne zdolności. Pomysł podziemnego himalajskiego miasta (Agarthy) czuwających nad ludzkością mahatmów też pochodził z literatury – z wcześniejszego o kilkanaście lat powieścidła „Misja Indii” Josepha d’Alveydre. No i wreszcie, znaczący wkład w teozoficzną historię świata wniósł niechcący nasz znajomy z poprzedniej opowieści („NF” 12/2004), Ignatius Donnely, którego ustalenia o Atlantydzie włączyła Bławatska do „Doktryny Tajemnej” niemal dosłownie. Z jedną tylko zmianą: mieszkańcy Atlantydy nie mogli według niej pochodzić od żadnej ziemskiej małpy.
Byli nadludźmi, rasą przybyłą z kosmosu. A także przodkami stanowiących najcenniejszą część ludzkości Ariów, którzy wydali z siebie rasę Aryjską. Przed stu laty pojęcie o tym, co naukowo dowiedzione, było nieco inne niż dziś. Skoro za „naukowy” mógł uchodzić socjalizm Marksa i Engelsa, to dlaczego nie teozofia „Madame Blavatsky”? W przekonaniu ludzi owych czasów, Donnely dowiódł istnienia Atlantydy i jej roli pracywilizacji ze stuprocentową, naukową pewnością. Istnienie ras i to, że jedne z nich zbudowały cywilizacje, a inne nie, było faktem. A czyż Darwin nie dowiódł naukowo, że gatunki ewoluują i rozwijają się dzięki walce, i że walka narzuca, jako prawo natury, konieczność eliminowania jednych gatunków przez drugie? Naukowych dowodów, że coś tu jest na rzeczy, było w bród.

Aha, byłbym zapomniał. Oczywiście, mahatmowie, ariowie i wszystkie kosmiczne siły dobra to jedna strona. Ale kosmiczna moc musiała mieć także stronę ciemną, a ta z kolei – swój wyraz rasowy. Pewnie nikogo nie zaskoczy, że tą rasą zdegenerowaną, dziedziczącą wszystkie obciążenia kosmicznego złomu, była rasa semicka. Walka o postęp ludzkości nieuchronnie więc sprowadzała się do walki pomiędzy czystym, kosmicznym dziedzictwem Ariów a żydowską degeneracją. Zważywszy, że Ariowie byli przodkami Aryjczyków, a kwintesencję aryjskości stanowiła rasa Germańska, popularność teozofii w Wiedniu i Berlinie staje się zrozumiała.

Bezmiar spraw, o których trzeba by wspomnieć, każe mi odesłać zainteresowanych do prac historyków, poświęconych Zakonowi Germańskiemu, Stowarzyszeniu Thule i organizacjom pokrewnym. To, co Cezary Michalski nazwał ezoterycznymi źródłami nazizmu, dziś jest już dość dobrze znane i skomentowane, i nikt nie neguje faktu, że wpływ okultystów na Hitlera nie ograniczał się do przejęcia przez nazizm symbolizującej Ariów hinduskiej swastyki. Z drugiej strony – jak wielki był ten wpływ, wciąż trudno ustalić. Na pewno i Hitler, i jego współpracownicy podzielali podstawowe założenia teozofii. Wierzyli w istnienie Atlantydy, kosmiczne pochodzenie swojej rasy i jej misję przekształcenia się, dzięki heroicznym zmaganiom z podludźmi, w zapowiedzianą przez Bulwera-Lyttona i Bławatską rasę ludzi-bogów. Himmler czuwał nad mistycznymi rytuałami w SS, organizował „naukowy” instytut Ahnenerbe („Dziedzictwo Przodków”) i słał wyprawy archeologiczne na poszukiwanie Arki Przymierza, Świętego Graala oraz Agarthy. A rozmaici mistycy,
okultyści i nawiedzeni byli na hitlerowskie salony zapraszani i honorowani. Do tej ostatniej grupy należał Edmund Kiss, przez Himmlera nazwany poetą Atlantydy. To o niego właśnie chodziło w pierwszym akapicie. Kiss zasłużył się napisaniem czterech grubych powieścideł (pierwsza, „Lodowe Morze”, wyszła w roku 1930, czwarta, „Łabędzi śpiew z Thule”, w 1940) opiewających losy Atlantydy. Z naszego punktu widzenia jest to po prostu tetralogia SF o losach fantastycznej krainy, jak Majipoor czy inny Bayarrar. Naziści jednak traktowali je jak powieści historyczne o czynach swych przodków. Co myślał o tym sam autor, diabli wiedzą. Był praktykującym nazistą, ale mało kto wtedy w Niemczech nie był, i korzystał z zaszczytów, jakie na niego spadały – mało kto by nie skorzystał. Podobno sam Hitler nakazał Speerowi oprzeć plany budowy nowej, wielkiej stolicy dla Tysiącletniej Rzeszy na powieściowym opisie stolicy Atlantydy. Zresztą niezbyt oryginalnym, bo ściągniętym od Platona, z jedną tylko różnicą, że pośrodku siedmiu
kręgów miasta umieścił Kiss nie siedzibę królów-filozofów, lecz ministerstwo wojny.

Trzeba tu dodać, że narodowi socjaliści, jak wszyscy socjaliści w ogóle, i z tych samych powodów bardzo dbali o upowszechnienie kultury. Stworzyli, jak podaje „Historia społeczna III Rzeszy” Grunbergera, dwadzieścia tysięcy publicznych bibliotek, do tego kilkanaście tysięcy bibliotek szkolnych i jeszcze kilka tysięcy przy zakładach pracy. Z analfabetyzmem walczyli równie zajadle, jak ich lustrzańcy ze wschodu, i podobnie jak oni, wydawali literaturę w masowych nakładach, a pisarzy dopieszczali pieniędzmi, orderami i rozdawaniem mieszkań oraz luksusowych wczasów. Klasyk NS-fantastyki, Edmund Kiss, nie był jedynym, który załapał się na te wszystkie beneficja, ale można sądzić, że pisząc przystępne, przygodowe historie, był jednym z najbardziej popularnych. Tym bardziej, że w sukurs przyszedł mu największy sukces NS-archeologów z instytutu Ahnenerbe. W 1935 roku wykopali oni w Gwatemali czaszki o nieludzkim, spiczastym kształcie. A trzeba tu dodać, że w wokółatlantydzkiej pisaninie, inspirowanej Donnelym, od
dzieł innego nazisty, K. G. Zsaetscha, po amerykańskie komiksy o Crashu Corriganie, przyjęło się, że Atlanci mieli „wąskie czaszki”. Tak napisał o nich Platon, i tak zostało. Podobno gwatemalskie czaszki należały do kapłanów lub innej indiańskiej kasty, w której obyczaj kazał formować od niemowlęcia głowy przez wkładanie ich w specjalne imadła i skrzynki – takie praktyki zachowały się tu i ówdzie do dziś. Ale wykopalisko zostało ogłoszone przez niemiecką propagandę ostatecznym dowodem istnienia Atlantów, przodków Ariów – a tym samym potwierdziło prawdziwość powieści Kissa i wspomogło ich popularność. Świat nie protestował przeciwko znacznie gorszym pomysłom nazistów.

Popularność Kissa nie przetrwała roku 1945, a on sam został wymazany z dziejów niemieckiej literatury – łatwiej dziś znaleźć go w pracach o historii Holocaustu. Zapewne na to zasłużył, choć być może ma coś na swoją obronę. Kiss mianowicie był bardzo aktywnym współpracownikiem i propagatorem astronoma-szarlatana Hörbigera, w którego Hitler wierzył równie święcie, jak Stalin w Łysenkę. Hörbiger głosił, że cały wszechświat jest zbudowany z lodu (kiedy na jakimś kongresie naukowym zaczęto to kwestionować, rzucił wściekły: wierzycie mnie czy żydowskiej matematyce?!) i że, mało tego, ów lód podporządkowuje się mocy „vrilu”. Atlanci, którzy powstali z kosmicznego lodu, mieli dzięki temu moc rozkazywania materii, a to znaczyło, że będzie ją miała również nowa rasa ludzi-bogów, hodowana w lebensbornach SS. Historycy wojskowości do dziś nie bardzo rozumieją, jak Hitler mógł posłać na Sowiety armię zupełnie niewyekwipowaną do działań w zimie. Przyjmuje się, że zamierzał zakończyć wojnę przed listopadem, ale skądinąd
wiadomo, że już w lipcu 1941 roku wydawał dyrektywy co do działań wiosennych. Poza tym, gdyby nawet Niemcy rozgromili Rosjan do listopada, musieli być przygotowani do okupowania podbitego kraju. Więc jak Hitler mógł zrobić coś równie głupiego? Francis King, autor „Szatana i swastyki” twierdzi, że to właśnie Hörbiger, Kiss i reszta paczki przekonali führera, że jego wola, władająca vrilem, który z kolei włada Kosmicznym Pra-Lodem, chroni aryjskie wojska przed mrozem. Jeśli to prawda, na Kissa wypadałoby spojrzeć nieco łaskawszym okiem.

Rafał A. Ziemkiewicz

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)