Magiel polityczny
Bulwarówki zmieniły obyczaje w polityce i samą politykę. Poseł ma romans, a minister wziął rozwód – to informacje urastające do wydarzenia tygodnia. Perypetie sercowe Dody trudno odróżnić od kłopotów rodzinnych Ludwika Dorna. Tabloidyzacja życia publicznego postępuje.
13.10.2008 | aktual.: 14.10.2008 09:36
„Szok!”, „Skandal!”, „Tego jeszcze nie było!” – każdego dnia brukowce atakują nas krzyczącymi nagłówkami. Codziennie dwie największe polskie bulwarówki – „Fakt” i „Super Express” – kupuje przeszło 700 tysięcy osób. Dla porównania: łączne rozpowszechnianie „Gazety Wyborczej”, „Dziennika” i „Rzeczpospolitej” to 732 tysiące egzemplarzy (dane Związku Kontroli Dystrybucji Prasy za pierwsze półrocze tego roku). Do lektury tabloidów (stałej lub okazjonalnej) przyznaje się blisko siedem milionów dorosłych Polaków (za Polskimi Badaniami Czytelnictwa). To siedem milionów potencjalnych wyborców. Siedem milionów głosów, które mogą przeważyć szalę zwycięstwa w każdych wyborach. Trudno, by politycy tego nie zauważali. Donald Tusk tuż po objęciu kierownictwa rządu popędził do redakcji „Faktu”. Przez jeden dzień był redaktorem naczelnym tej gazety. Premier nie krył zadowolenia z zaproszenia: – Bardzo się cieszę, że „Fakt” zgodził się na mój dyktat, jeśli chodzi o czwartkowy numer. Będzie w nim można przeczytać o tym, jak
pomóc ludziom do tej pory poszkodowanym, na przykład na rynku pracy – mówił rozentuzjazmowany Tusk. – Nie chodzi o puste hasła. Starszy człowiek może być lepszym pracownikiem niż na analogicznym stanowisku ktoś 25- czy 30-letni – dodał. Krytykom atakującym jego zażyłość z tabloidem tłumaczył, że umowę z redakcją zawarł, zanim został premierem, i nie mógł się z niej wycofać.
Z perspektywy jego rocznych rządów można zaryzykować stwierdzenie, że od sformułowania „nie mógł” bardziej odpowiednie byłoby „nie chciał”. Politycy i bulwarówki żyją w symbiozie. Niezależnie od opcji politycznej posłowie, ministrowie, czasem nawet premierzy, publikują w brukowcach swoje felietony. Ich manifesty polityczne stoją tuż obok artykułów takich jak „Tłuczek we krwi”, „Fryzjerka spaliła mi włosy” czy „Odpiłował sobie głowę”. Do „Faktu” pisuje nawet Jarosław Kaczyński – polityk, który często powtarza, że zasady moralne są dla niego najwyższą świętością. „Oceniając dotychczasowe działania Tuska jako szefa rządu, można stwierdzić, że jego głównym celem jest bez wątpienia zdobycie prezydentury. Pełnienie funkcji zapewne utrudnia mu często przypisywany brak pracowitości” – pisał Kaczyński w wydaniu „Faktu” z 12 września tego roku. W tym samym numerze, jak zawsze na ostatniej stronie, zdjęcie pani prezentującej obfity biust. Zasady zasadami. Interes polityczny – interesem politycznym.
Prasa brukowa stała się jednym z istotnych elementów życia publicznego. Mimo że obraz rzeczywistości jest w niej mocno skrzywiony. Celem tabloidu jest reprezentowanie interesów czytelnika. Nieważne, czy jakaś decyzja jest racjonalna, czy nie. Ważne są wielkie tytuły z wykrzyknikami, ważne, by grać na emocjach, budować poczucie, że gazeta jest obrońcą ludu przed krzywdzącą władzą. Chcąc nie chcąc, politycy muszą się liczyć z głosem kolorówek, więc sami dostosowują się do tych spaczonych reguł. Powstaje błędne koło, które kręci się coraz szybciej.
Nie wszyscy się temu poddają. Wśród nielicznych polityków, którzy nigdy nie pisali do tabloidu, jest Ludwik- Dorn. – Gdy do niego dzwonię i wymieniam nazwę redakcji, Dorn mówi: „Proszę zapomnieć, że pan ma ten numer”, i się rozłącza – opowiada nam dziennikarz „Faktu”. Dorn jak mało kto ma powody do zdenerwowania. To tabloidy podały, że się rozwodzi. To one ujawniły, że jest w nowym związku, a jego partnerka zajmuje się bodypaintingiem (artystycznym malowaniem na ciele). To w jednej z bulwarówek ukazało się zdjęcie Dorna załatwiającego się w krzakach swojego ogródka. I wreszcie to brukowce odkryły, że Ludwik Dorn procesuje się z byłą żoną o alimenty na dzieci. Ta ostatnia informacja stała się dla byłego marszałka Sejmu szczególnie kłopotliwa. Jarosław Kaczyński użył jej jako argumentu w politycznej walce z Dornem, któremu zarzucił amoralne zachowania w życiu prywatnym. Obaj politycy udzielają teraz wywiadów, w których obrzucają się inwektywami. A Dorn zapowiedział, że składa pozew przeciw Kaczyńskiemu o
zniesławienie. Tabloidy wychowują polityków
Bo ten medal ma także i drugą stronę. Politycy to główny obiekt zainteresowania tabloidów. Dziennikarze i fotoreporterzy „Faktu” i „Super Expressu” tropią polityków nawet intensywniej niż gwiazdy filmu i telewizji. Właściwie nie ma dnia, by któryś nie został przyłapany na jakimś niecnym uczynku. „Ryszard Kalisz parkuje samochód tam, gdzie mu się podoba” – krzyczy „Fakt” z 15 września. Obok zdjęcie jaguara posła SLD, który mimo zakazu wjechał na warszawską Starówkę i zatarasował chodnik. „Służbową limuzyną wozi opiekunkę” – informuje dzień później „Super Express”. Obok zdjęcia Przemysława Gosiewskiego, szefa parlamentarnego klubu PiS, który służbową toyotą zawiózł do szkoły dzieci i ich piastunkę.
Skuteczność bulwarówek bywa zadziwiająca, choć zdarzają się także porażki. Tak było, gdy kilka dni temu na urlop z rodziną wybrał się Donald Tusk. W redakcjach „Super Expressu” i „Faktu” ogłoszony został alarm. Zdjęcia byczącego się premiera, najlepiej ze szklaneczką piwa w dłoni, to rzecz, która sprzedałaby się jak ciepłe bułeczki. Tylko gdzie właściwie jest premier? Na pewno za granicą, przecież w kraju zostałby namierzony najwyżej w kilka godzin. Nad morzem czy w górach? Rodzina Tuska pochodzi z Wybrzeża, więc morze nie stanowi dla niej szczególnej atrakcji. Z drugiej strony premier był już tym roku w górach: ferie spędził we włoskich Alpach. Więc raczej nie pojechałby w to samo miejsce.
Dziennikarze bulwarówek uruchomili wszystkich możliwych informatorów: w rządzie, Sejmie, partiach politycznych. Wyjazd szefa rządu był jednak tak zakamuflowany, że nikt nic nie wiedział. Dopiero po pięciu dniach udało się ustalić, że Donald Tusk odpoczywa w hoteliku niedaleko Heraklionu na greckiej Krecie. Było już jednak zbyt późno. Wakacje premiera trwały zaledwie siedem dni i paparazzi nie zdążyli dojechać na miejsce. Prywatność szefa rządu (jeśli jeszcze o jakiejkolwiek prywatności można mówić) nie została tym razem zakłócona. Jednak takie porażki nie zdarzają się tabloidom często. Skuteczność bulwarówek bywa zadziwiająca, mimo to o wystrzałowy temat coraz trudniej.
– Z mojego punktu widzenia w Sejmie jest coraz bardziej nudno – mówi Sylwester Ruszkiewicz, czołowy reporter polityczny „Super Expressu”. – Posłowie bardzo się pilnują. Ciąg-le oglądają się za siebie – dodaje. Nie do pomyślenia są sytuacje jak ta sprzed dwóch lat, gdy podczas wyjazdowego posiedzenia komisji sportu w konsekwencji balangi kompletnie zamroczony pracownik Kancelarii Sejmu wpadł do Zalewu Zegrzyńskiego. Uratowali go czyhający w pobliskich zaroślach paparazzi. Dziś próżno szukać wieczornych popijaw w słynnym barku za kratą, w lobby hotelu sejmowego. Jeszcze kilka lat temu była to norma. Gdy jedni balowali w barze, inni imprezowali w pokojach. A były to imprezy nie byle jakie. Podczas jednej z nich z hotelowego okna wypadła pijana w sztok prostytutka. – Dziś, gdy poseł chce wypić do obiadu szklankę piwa, najpierw pyta kelnera, czy gdzieś nie kręcą się dziennikarze. Potem wygląda przez okno, by sprawdzić, czy na zewnątrz nie czai się fotograf. Dopiero wtedy składa zamówienie, pije duszkiem i znika
jak najprędzej – mówi dziennikarz „Faktu”. Strach przed wścibskimi reporterami tabloidów przyjmuje ostatnio groteskowe objawy. Kilka tygodni temu fotoreporter „Super Expressu” sfotografował z długiego obiektywu Anitę Błochowiak. Posłanka SLD siedziała w sali obrad i akurat wysyłała SMS. Ze zdjęcia można było odczytać, że SMS to pełen czułości liścik do Wojciecha Pomajdy, innego posła Sojuszu. Błochowiak i Pomajda przyznali potem, że łączy ich uczucie, a posłanka spodziewa się dziecka. Od tej pory posłowie, wysyłając SMS, zakrywają telefony dłonią, przykrywają gazetami albo wychodzą z sali obrad do odludnego zaułka sejmowego gmachu.
Współpraca się opłaca
Jednocześnie sami podrzucają tabloidom tematy albo po prostu oferują współpracę. Materiał o tym, jak Lech Kaczyński wpadł na grilla do kandydata PiS w senackich wyborach uzupełniających na Podkarpaciu, był typową „ustawką”. Podobnie jak wiejskie wakacje Bronisława Komorowskiego, który całe dnie poświęcał na łowienie ryb i rąbanie drewna. Albo narciarska wyprawa Grzegorza Schetyny, szefa MSWiA. Zdaniem pracowników popołudniówek, z którymi rozmawialiśmy, to właśnie politycy PO są najbardziej otwarci na współpracę z ich redakcjami. Ich opinii nie zmieniają wakacje Donalda Tuska, który postanowił spędzić je incognito. Jeden z paparazzich opowiada nam, jak kilka miesięcy temu czatował pod domem Donalda Tuska w Sopocie. – Mijały godziny. Najpierw do środka weszła żona premiera, godzinę później jego córka. Przysnąłem. Budzi mnie pukanie w szybę samochodu. Patrzę, a to Donald Tusk. „Małgosia w domu?” – zapytał premier. „W domu” – odpowiedziałem. „A Kaśka?” – dopytywał szef rządu. „Też w domu” – odparłem. „W takim
razie życzę miłej pracy” – Tusk odwrócił się i poszedł. Byłem w ciężkim szoku – relacjonuje fotograf.
– Jeszcze kilka lat temu politycy traktowali nas jak wrogów. Zdarzały się wyzwiska, groźby procesów sądowych. Teraz stosują przeciwną taktykę. Zamiast się obrażać, robią wszystko, by mieć jak najlepsze stosunki – mówi Sylwester Ruszkiewicz.
Bo z tabloidem jeszcze nikt nie wygrał. Jeśli polityka nie można na niczym przyłapać, zawsze można zastosować prowokację. Jej ofiarą padł między innymi Krzysztof Jurgiel, gdy był ministrem rolnictwa. Dziennikarze „Faktu” zadzwonili do niego, podając się za przedstawicieli Radia Maryja, i poprosili o rządowy samochód. Minister dał się podejść jak dziecko. Na numer z Radiem Maryja złapała się też Ewa Sowińska, była rzecznik praw dziecka. Jej rozmowa z dziennikarzem „Super Expressu” podającym się za księdza skompromitowała ją do końca. W rozprawach z politykami brukowce są bezwzględne. Używają przy tym najbardziej prymitywnych chwytów. Kiedy tylko jakiś resort ogłasza przetarg, na przykład na nowe samochody, tabloidy natychmiast piszą o skandalu, a obok przedstawiają wielodzietną rodzinę, która musi się utrzymać z jednej renty i dla której samochód jest nieosiągalnym marzeniem. „Pasą się za nasze” – to jeden z najczęściej pojawiających się wówczas nagłówków w bulwarówkach. Normą są fotomontaże, które mają
poniżyć i ośmieszyć ludzi władzy.
Polska nie jest tu wyjątkiem na scenie europejskiej. W krajach anglosaskich tradycje prasy brukowej sięgają XIX wieku. Za prekursora uznawany jest „The New York Sun” ukazujący się od 1833 roku. Gazeta pełna sensacyjnych informacji skierowana była do robotników, a kosztowała zaledwie centa, pięć razy mniej niż inne gazety. „The New York Sun” od początku reprezentował interes prostych ludzi i odniósł olbrzymi sukces sprzedażowy. Tym tropem podążyli inni wydawcy. Na rynku zaczęły się ukazywać „The New York Herald” i „The New York Tribune”. Ze Stanów Zjednoczonych bulwarówki przywędrowały do Wielkiej Brytanii. Pierwszy był „Daily Mail”. Tytuł wystartował w 1896 roku, a jego obecna sprzedaż wynosi 2,4 miliona egzemplarzy. Od 1903 roku na Wyspach można czytać „Daily Mirror” (obecnie „The Mirror”). W połowie lat 60. gazeta rozchodziła się w nakładzie pięciu milionów egzemplarzy, co czyniło ją najlepiej sprzedającą się gazetą w Europie. Dziś sprzedaż ta spadła do dwóch milionów. Z kolei w 1912 roku na Wyspach zaczął
się ukazywać „Daily Herald”, przekształcony w 1964 roku w „The Sun” (trzy miliony egzemplarzy dziennie). „The Sun” prześcignął „The Mirror” na początku lat 70., gdy w gazecie zaczęła się pojawiać „dziewczyna z trzeciej strony”, czyli zdjęcie roznegliżowanej młodej kobiety. Wzorcem dla polskich tabloidów jest niemiecki „Bild” (wydawany przez ten sam koncern co „Fakt”). To największa gazeta u naszych zachodnich sąsiadów z nakładem blisko 3,8 miliona egzemplarzy.
Wszystkie te tytuły, mimo że często piszą o sprawach błahych czy wręcz wyssanych z palca, były i są mocno zaangażowane politycznie. Prawicowy „The Sun” jest eurosceptyczny. „The Mirror” – postrzegany jako lewicowy – od początku, od lat 20. XX wieku, radykalnie przeciwstawiał się faszyzmowi i polityce Adolfa Hitlera (co w innych brytyjskich tytułach nie było tak oczywiste). „Bild” w czasie podziału Niemiec skrót NRD zawsze brał w cudzysłów. Tytuł ostro też krytykował lewacko-studencką rewoltę końca lat 60.
Tabloidy wynosiły nieznanych polityków na wyżyny, znanych strącały w niebyt. Ten swoisty dance macabre polityków i brukowców będzie trwał, także w Polsce. On się opłaca obu stronom.
Igor Ryciak