Maciej Zakrocki: "Boris Johnson przegrywa. Kto mieczem wojuje...." (Opinia)
To biblijne powiedzenie pasuje jak ulał do losów premiera Borisa Johnsona, a zatem powinno się je przywołać po angielsku: “live by the sword, die by the sword”! Tym bardziej, że walcząc o urząd premiera "blond-czuprynowy" polityk zapewniał, że w sprawie brexitu będzie kierował się zasadą: "do or die" czyli zrobię to, albo polegnę. Oczywiście życzymy, by chodziło tylko o polityczne życie!
04.09.2019 19:29
Być może nie byłby dzisiaj w tak trudnej sytuacji, gdyby nie decyzja o zawieszeniu parlamentu. I choć jest to znany zabieg w brytyjskiej tradycji i formalnie dopuszczalny, to zaproponowanie go w tak wrażliwym momencie mogło tylko rozsierdzić opozycję, a nawet część posłów z jego własnej partii. Nawet fakt zatwierdzenia tej decyzji przez królową Elżbietę II nic nie dał, jeśli już, to wywołał jęk zawodu, że królowa się zgodziła.
Lawina krytyki
Ale na jej obronę trzeba zauważyć, że nie bardzo miała wyjście: "panując, ale nie rządząc" nie może stanąć po żadnej stronie. Odrzucając wniosek premiera byłaby przeciwko rządowi, przyjmując go - w pewnym sensie wystąpiła przeciwko opozycji. Ale ten drugi wariant jest jednak bardziej zrozumiały i do obrony, z racji jej roli w państwie i relacji z rządem. Tak więc decyzja o zawieszeniu parlamentu na 5 tygodni i "odwieszenia" zaledwie na dwa tygodnie przed planowaną datą brexitu, musiała spotkać się z bardzo ostrymi komentarzami.
Nicola Strugeon, szefowa szkockiego rządu, od początku walcząca o odwołanie brexitu mówiła: "Zamknąć parlament, by doprowadzić do brexitu bez umowy, co spowoduje długofalowe szkody dla naszego państwa, wbrew woli posłów, to nie jest demokracja! To dyktatura! Powiem nawet, że to dzień, w którym brytyjska demokracja umarła". Jeremy Corbyn, lider Partii Pracy, kiedyś lawirujący w sprawie brexitu, a dzisiaj gotowy nawet poprzeć drugie referendum i kampanię na rzecz zostania w UE, mówił równie bez ogródek: "Zawieszenie parlamentu jest nie do zaakceptowania! To co robi premier to roztrzaskanie i napad na naszą demokrację, a celem jest doprowadzenie na siłę do bezumownego wyjścia z Unii Europejskiej. On się obawia debaty w parlamencie na ten temat”.
Zobacz także: Trump nie w Warszawie, lecz na polu golfowym. Upokorzył Polskę? Minister komentuje
A najbardziej proeuropejska Partia Liberalnych Demokratów, ustami swojej przewodniczącej Jo Swinson zwróciła uwagę, że Johnson "idzie na stłuczkę" mimo, że de facto nie sprawuje swojej funkcji w wyniku wyborów powszechnych, tylko partyjnych: "To jest oburzająca decyzja premiera, który nie został wybrany w krajowych wyborach przez naród, zaledwie jakaś garstka oddała głos na niego. I dzisiaj, w okresie tak poważnego kryzysu, głos ludzi musi być słyszany, rząd musi ten głos brać pod uwagę, musi czuć kontrolę. Na tym polega skandaliczność decyzji premiera”.
Wiele nadziei w serca posłów wlał charyzmatyczny Mr. Speaker Izby Gmin John Bercow, który powiedział o decyzji premiera, że to "konstytucyjny skandal" i że zrobi wszystko, co w jego mocy, by uratować prestiż "Parlamentu - matki wszystkich parlamentów". I w takim stanie ducha, przy akompaniamencie trąb i bębnów przed Westminsterem, posłowie udali się na wtorkową batalię.
Zmiana stron
Gdy premier wygłaszał swoją mowę doszło do niezwykłego zdarzenia: ze swojego miejsca w ławach rządzących torysów wstał poseł Philip Lee i przeszedł na drugą stronę! Dosłownie, ale i w przenośni! Bo to oznaczało, że opuścił Partię Konserwatystów, przeszedł przez tę pustą przestrzeń szerokości dwóch mieczów (to "miara" z dawnych czasów, gdy posłowie zasiadali w parlamencie z mieczami u pasów) i usiadł obok liderki liberałów Jo Swindow. W tej właśnie chwili rząd stracił większość w parlamencie! Na chwilę zapanowała cisza, a potem w ławach opozycji wybuchły okrzyki radości.
Zobacz także
To dramatycznie zmieniło sytuację - rząd Johnsona stał się rządem mniejszościowym! Sam premier musiał trzymać jednak fason i przekonywał do swoich racji "honourable members", nawet jeśli Mr. Lee "honourable" już dla niego nie był. Zapewniał, że wszelkie próby szukania sposobu unieważnienia referendum z 2016 lub głosowania wniosku nad kolejnym przesunięciem daty brexitu to uderzenie w prowadzone przez jego rząd negocjacje z Brukselą, w których widać wyraźny progres. Jaki? Tego premier nie powiedział, bo poza tym, że jego człowiek od negocjacji brexitu David Frost poprosił Komisję Europejską o regularne spotkania dwa razy w tygodniu i rozmowy, to nic konkretnego z tego nie wynikało.
Progresywny progres
Widząc, że większości nie przekona zagroził: ogłaszam wszem i wobec - nie ma takich okoliczności, w których zwrócę się do Brukseli o przedłużenie terminu brexitu. "Opuścimy Unię 31 października, beż żadnych 'jeśli' lub 'ale'. Nie cofniemy się z naszej obietnicy i nie wymażemy wniosków z referendum. Jestem pewien, że osiągniemy porozumienie z Unią na szczycie 17 października, umowę, którą parlament z pewnością będzie w stanie dokładnie przestudiować. Ale dajcie naszym negocjatorom działać bez miecza Demoklesa na głową!"
Niemal równolegle w reakcji na te słowa mieliśmy konferencję prasową w gmachu Komisji Europejskiej, podczas której rzecznika Jean-Claude'a Junckera Mina Andreeva na pytanie, czy rzeczywiście jest jakiś progres w rozmowach z brytyjskim rządem, który domaga się usunięcia backstopu z podpisanej wcześniej umowy powiedziała: "We are progressively making progress in pursuing the talks" co nawet po angielsku nie jest do końca zrozumiałe, bo oznacza: "progresywnie robimy progres w kontynuowaniu rozmów...". To już nawet nie jest brukselski żargon.
Klęska za klęską
Tymczasem w Izbie Gmin walka trwała i skończyła się spektakularną porażką Borisa Johnsona. Mimo, że zagroził przedterminowymi wyborami powszechnymi, mimo, że groził i przestrzegał, przegrał głosowanie nad agendą prac Izby Gmin mając przeciwko sobie nie tylko całą opozycję, ale - przynajmniej w tej sprawie - także 21 swoich posłów. (Wkrótce potem wyrzucił ich z partii i oznajmił, że w kolejnych wyborach nie będą mogli startować jako torysi).
To oznaczało, że następnego dnia, czyli w środę 4 września Parlament raczej uchwali tzw. ustawę Bena (posła Partii Pracy Hilarego Bena), która mówi, że jeśli do 19 października nie zostanie przyjęta nowa umowa z Unią Europejską albo posłowie nie zgodzą się na twardy brexit, premier poprosi UE o przesunięcie daty wyjścia do 31 stycznia 2020 roku. Tego nie można już nazwać inaczej, jak tylko upokorzeniem premiera. Ten - jak łatwo się domyślić - nieźle wkurzony nazwał ustawę "surrender bill", czyli "aktem kapitulacji" i zapowiedział wcześniejsze wybory 14 lub 15 października. Taki wniosek musi poprzeć 2/3 składu Izby Gmin i pewnie ta większość się znajdzie.
Zagra va banque?
Jeszcze tego samego dnia wieczorem pojawiły się plotki, że nawet ten plan - działający jak niszczący wszystko, co spotka na swej drodze buldożer - Boris Johnson może zechcieć obejść korzystając z tricku podobnego do zawieszenia parlamentu. Otóż ma on do dyspozycji "królewską prerogatywę" pozwalającą ogłosić wybory, a potem zmienić ich termin! Czyli pozwoli politykom zająć się kampanią wyborczą, potem nagle przesunie termin wyborów poza 31 października i Wielka Brytania wyjdzie wtedy z Unii "automatycznie". Ale z Downing Street wieczorem popłynęły komunikaty, że na taki numer premier jednak nie pójdzie.
Co na to Unia czekając na środowe decyzje Izby Gmin, poza tym, że "progresywnie robi progres w rozmowach"? Opublikowała we wtorek "szczegółową listę kontrolną", która ma pomóc przedsiębiorstwom handlującym z Wielką Brytanią, "w celu zminimalizowania zakłóceń" na wypadek twardego brexitu. To rozwinięcie wcześniejszych komunikatów i 100 zawiadomień dla zainteresowanych stron, obejmujących wiele różnych branż. Poza tym Komisja przekazała Parlamentowi Europejskiemu i Radzie wniosek w sprawie "dokonania ukierunkowanych zmian technicznych w okresach obowiązywania niektórych środków awaryjnych UE w dziedzinie transportu na wypadek braku porozumienia". Wszystko to z powodu faktu, że brexit bez umowy nadal jest "prawdopodobny, choć niepożądany" - czytamy w komunikacie.
Środową debatę nad ustawą Bena zdominowały głosy tych, którzy uzasadniali, że zarówno głosujący w referendum brexitowym za wyjściem jak i za zostaniem w Unii, chcieli wyjścia na podstawie umowy. A zatem nie chodzi o odrzucenie demokratycznej decyzji narodu, a jej uszanowanie! Niektórzy posłowie z opozycji namawiający do głosowania za ustawą przypominali, że pochodzą z okręgów, w których większość wyborców była za wyjściem z Unii, ale dzisiaj przychodzą do ich biur poselskich i mówią, że dalej są za brexitem, ale tylko z umową!
Kto mieczem...
Były i dramatyczne głosy, że poważnie chorzy zwolennicy brexitu dziś dalej domagają się rozwodu z Unią, ale koniecznie na podstawie umowy, bo boją się o możliwe braki leków, co wynikało z rządowego raportu, który wyciekł do mediów. Jeszcze o 16.58 odpowiedzialny za brexit w rządzie Johnsona minister Stephen Barclay proponował zakończyć drugie czytanie ustawy Bena, bo - jak przekonywał wbrew sygnałom z Brukseli - Komisja Europejska jest "otwarta na efektywne alternatywy dla backstopu". Ale mało kto w to wierzył i o 17.00 rozpoczęło się głosowanie.
22 minuty później poznaliśmy wynik: 329 posłów było za tym, by 31 października nie doszło do brexitu bez umowy, 300 było przeciw, czyli ustawa Bena przeszła. I tak Borys Johnson po raz drugi przegrał drugie podczas swoich rządów głosowanie. No cóż, kto mieczem....
Choć oczywiście ciąg dalszy nastąpi.
Maciej Zakrocki dla WP Opinie