Maciej Witucki: Droga na szczyt
Miał zaledwie 39 lat, kiedy zaczął rządzić drugą co do wielkości firmą w Polsce - Telekomunikacją Polską. Złośliwi nie dawali mu szans na przetrwanie, bo jest człowiekiem spoza branży. Maciej Witucki wyprowadził firmę z dołka, jest na półmetku kadencji. "Męskiej Rzeczy" wyjawia, dzięki komu wspiął się tak wysoko.
02.07.2008 | aktual.: 02.07.2008 14:25
Nowe zawodowe wyzwanie to nowe dziecko. Kiedy Maciej Witucki związał się z francuską Grupą Paribas, która właśnie tworzyła Cetelem, na świat przyszła Klara. Gdy z Cetelem przeszedł do Lukas Banku - pojawiła się Laura. A wkrótce po tym, jak w listopadzie 2006 r. objął prezesurę telekomunikacyjnego olbrzyma, na świat zapowiedział się Franek. I druga prawidłowość w rodzinie: po każdych narodzinach zaczyna się generalny remont. Prezes śmieje się, że to przez hormony żony. Trzeci remont jest w toku. Dom musi wyglądać godnie, nie tylko z racji pozycji prezesa. W najbliższym czasie ma też być siedzibą konsula honorowego Haiti, którym właśnie stara się zostać Zofia Witucka.
Ewa Smolińska-Borecka: Kiedy patrzę, jak niańczy Pan Franka, trudno mi uwierzyć, że jest Pan tym bezwzględnym i okrutnym prezesem, który uporczywie utrudnia internautom przejście z Neostrady do innego operatora.
Maciej Witucki: To kuriozalna sprawa. Przez pierwsze sześć miesięcy mojego pobytu w TP dostaliśmy jako firma 17 kar, a ja osobiście karę za uporczywe uchylanie się od wykonania decyzji Urzędu Komunikacji Elektronicznej. Czy przez zaledwie pół roku można się uchylać uporczywie? Moja mama i znajomi dzwonili zaniepokojeni, sądząc, że wszystkie kary muszę zapłacić z własnych pieniędzy.
Ale kara w wysokości półtorej pensji dotyczy Pana osobiście. Proszę zdradzić, jaka to kwota.
- Moja spółka jest notowana na giełdzie, więc moje przychody - łącznie z bonusami - są opublikowane w internecie. W każdym razie moja pensja jest wielokrotnie niższa, niż kilka miesięcy temu podała prasa. Ktoś napisał, że wynosi milion złotych. Chętnie bym tyle zarabiał, ale to kwota zupełnie nieprawdziwa. Jednak prasowa informacja przeraziła członków Rady Nadzorczej, którzy uznali, że mogę stać się obiektem zainteresowania włamywaczy. Zażądali postawienia pod moim domem ochrony. Dwaj panowie ochroniarze żywili się pizzą specjalnie dla nich pieczoną przez moją żonę i spali w salonie. Po dwóch tygodniach oświadczyłem, że dłużej tego nie wytrzymam. Panowie na odchodne wyjawili, że koledzy zazdrościli im obiektu (śmiech).
Czy byłby Pan w tym samym miejscu swojej kariery, gdyby u Pana boku nie było żony?
- Pewnie dziś nie byłbym menedżerem, ale bardzo bogatym oligarchą (śmiech). Ale ja wszystkie zarobione na Zachodzie pieniądze wydałem na... oświadczyny. To był początek lat 90., dewizy były jeszcze bardzo silne. Do Belgii, gdzie pracowałem, przyjeżdżali różni dżentelmeni z Polski, kupowali w autokomisach samochody, sprzedawali je w Polsce, przyjeżdżali po następne... I tak rosły imperia. Ja wolałem jednak odwiedzić Zofię na Wyspie Świętej Łucji, która leży na Morzu Karaibskim. Wyprawa kosztowała fortunę, ale właśnie na tej wyspie, gdzie zamieszkał jej haitański tata, chciałem poprosić ją o rękę. Przyjęła oświadczyny. Kiedy dziś patrzę na ten wyjazd z perspektywy czasu, uważam, że to była bardzo dobra inwestycja.
Miło coś takiego usłyszeć po 17 latach małżeństwa. Były chwile, kiedy żałował Pan, że miłość wygrała z biznesem?
- Nie. Tak miało być. Mam rozbudowaną teorię przypadku albo opatrzności. Uważam, że są trzy rodzaje okazji. Pierwszy rodzaj: okazje długofalowe, które wytworzyliśmy świadomie, budując strategię, dzięki której mamy się znaleźć w określonym punkcie. One nie zawsze idealnie się realizują. Rodzaj drugi: widzimy szansę i pomagamy jej się zrealizować, na przykład wyjeżdżając za granicę. I trzeci rodzaj: zupełne przypadki. I na te trzeba być bardzo wyczulonym, bo mogą nas minąć o metr. Kiedy się patrzy na początek mojego życiorysu, trudno podejrzewać, że dotrę do punktu "prezes zarządu TP". Zacznijmy od początku, kiedy był Pan zwykłym biednym chłopakiem z wielkopolskiej wsi.
- Biednym to może niekoniecznie, bo moi rodzice nie byli ubodzy. Pracowali w rolniczym zakładzie doświadczalnym, mama jako technik chemii, a tata jako technik rolnictwa. Myślę, że moja droga życiowa jest pochodną otwartości i tolerancji moich rodziców, a także tego, że właśnie te cechy stały się jednym z moich głównych walorów. Moi rodzice najpierw pogodzili się z tym, że nie będę inżynierem agrotechnikiem, co było szczytem ich marzeń. Potem zaakceptowali to, że będę miał haitańsko-kostarykańską żonę, która niekoniecznie odpowiadała klasycznemu modelowi małżeństwa wielkopolskiego.
Chłopakowi z prowincji trudniej jest dotrzeć na szczyty?
- Wioska o trzystu mieszkańcach - jak ta, z której pochodzę - nie musi determinować tego, że w niej pozostaniemy. I właśnie to jest główna wiadomość, którą przekazuję młodym ludziom: nic w życiu nie jest zdeterminowane. Można urodzić się w niedużej wiosce, chodzić do zbiorczej szkoły gminnej, do specjalnej klasy dla dzieci wiejskich, a mimo to na końcu tej zabawy, dzięki pracy, otwartości i pomocy opatrzności oczywiście, zostać prezesem drugiej co do wielkości spółki w Polsce. Ale wiele razy trzeba podejmować bardzo szybkie decyzje, bo drzwi, w które możemy wejść, zwykle otwierają się na krótko.
Całe Pana zawodowe życie jest związane z firmami mającymi francuskich udziałowców.
- To przypadek? Nie, bo z liceum wyszedłem z bardzo dobrą znajomością francuskiego. W Międzychodziu, miejscowości o zaledwie 10 tysiącach mieszkańców, była jedna, ale za to doskonała nauczycielka francuskiego.
Kolejny pomysł na życie to Politechnika Poznańska.
- Kiedy zaczynałem studia na Wydziale Elektrotechniki i Robotyki, faktycznie chciałem być inżynierem. Ale właściwie nigdy nie podjąłem pracy w swoim zawodzie. Teraz też przecież nie jestem inżynierem, chociaż pracuję w firmie technologicznej. Ale jest to fragment strategii długofalowej. Dla mnie okres poznańskich studiów był bardzo ważny z wielu względów. Właśnie wtedy zakochałem się w Zofii, mojej obecnej żonie, która studiowała na polonistyce. Wtedy też poznałem dominikanina ojca Pawłowskiego. Te dwie osoby pchnęły moje życie na inne tory.
Jak wielu studentów w PRL-u wyjeżdżał Pan na Zachód zarabiać.
- Zarabiać i wydawać. Zamiast mieszkać w piwnicy u pracodawcy i ciułać każdego zarobionego franka francuskiego, ja - ku zgrozie moich wielkopolskich rodziców - większość z tych skarbów przeznaczałem na poznawanie świata i ludzi, czyli w pewnym sensie na wzbogacanie siebie samego.
Pierwszym miejscem pracy na Zachodzie była...
- Francja. A miała być Szwajcaria. Ale Szwajcarka, która mnie nie znała i zaprosiła mnie w ciemno, niepoprawnie wypełniła zaproszenie. W rezultacie, mimo że esbecja wydała mi paszport, Ambasada Szwajcarii odmówiła mi wydania wizy. I wtedy ja dzięki znajomości francuskiego poprosiłem o spotkanie w Konsulacie Francji w Krakowie. Wyłuszczyłem konsulowi, że chcę pojechać na dwa tygodnie do Taize, gdzie odbywają się spotkania katolickiej młodzieży z całego świata. Konsul powiedział: "Hmm, rozumiem, jedzie pan tylko do Taize... To ja panu dam wizę na trzy miesiące. A tu ma pan mapę drogową Francji, gdyby się pan przypadkiem zgubił w tym kraju". Tę mapę do dzisiaj trzymam w domu. Jestem pewien, że on domyślał się, że jadę do pracy. Dlatego dzisiaj jestem głęboko poruszony faktem, że Polacy nie robią wszystkiego, by do nas mieli wjazd Ukraińcy czy Białorusini, skoro przez kilkadziesiąt lat konsulowie różnych krajów mrugali do nas okiem i wydawali nam wizy. A celnicy w różnych krajach wpuszczali nas z drabinami,
kielniami i młotkami, wiedząc, czym będziemy się tam zajmować. Trafił Pan nie do Taize, ale...
- Pod Grenoble. Wyjechałem wraz z kolegą z liceum. Wszyscy jeździli do Francji na zbiory winogron, a myśmy pojechali, by zbierać tytoń. Tak więc związki z monopolem miewałem już w tamtych czasach (śmiech). Na ostatnim roku studiów wziąłem urlop dziekański i z Zofią, wówczas jeszcze nie żoną, oraz parą znajomych na osiem miesięcy wyjechaliśmy na Zachód. Była to praca przerywana zwiedzaniem, czy też odwrotnie - podróże przerywane pracą. W autokomisie w Belgii kupiliśmy samochód, by dogłębnie zwiedzić Francję i Włochy. Jeżdżąc przez kilka miesięcy, poznawaliśmy ludzi i siebie nawzajem. My do dziś całą rodziną jeździmy samochodem do Włoch, Francji, a nawet Hiszpanii, co jest ponoć szaleństwem.
W czasie tej wielomiesięcznej podróży pracowaliście w ośrodku dla niepełnosprawnych umysłowo. Czego to Pana nauczyło?
- Pokory w stosunku do tych chorych. Drugie doświadczenie - ten dom znajdował się w bardzo dobrej dzielnicy Brukseli i pracowały w nim dzieci bardzo bogatych ludzi. Myśmy przez lata komunizmu wytworzyli sobie obraz bogatych ludzi, którzy przyciągają pieniądze do siebie i nie próbują się nimi dzielić. Tymczasem tam spotkałem bogatych i bardzo szczodrych ludzi, którzy chcieli pomagać innym, bo uważali, że tak być powinno. Jestem tego samego zdania.
Teraz w końcu Pan również ma się czym dzielić.
- Bruksela to była lekcja humanitaryzmu i wyważonego podejścia do tego, co się posiada. W Polsce wciąż panuje przekonanie, że nasi najzamożniejsi oddają coś społeczeństwu wyłącznie z wyrachowania. A to nieprawda. Osiągnięcie pewnego poziomu egzystencji powoduje, że w naturalny sposób człowiek chce się dzielić z innymi.
Dwa lata temu kupił Pan dla Muzeum Miejskiego we Wrocławiu barokowy srebrny kubek. To był osobisty prezent?
- Nie, podarunek Lukas Banku, którego prezesem byłem wówczas. To jest zupełnie inny zakres cenowy, przekraczający moje możliwości, bo kubek kosztował 30 tys. euro. Zawsze wychodziłem z założenia, że jeśli firmy, którymi kieruję, mają wysokie przychody, to powinny część oddawać społeczeństwu. To nie są takie kwoty, które wpłynęłyby na przychody akcjonariuszy.
Początek lat 90. to ukończenie studiów, ślub i... kolejne studia.
- Uznałem, że nie wystarczy te pięć lat studiowania w komunizmie. Uświadomiłem sobie, że skoro otworzyliśmy się na świat, w kraju będą potrzebni inni ludzie i inne doświadczenia. I że jest konieczność wyjazdu na studia za granicę. Zostałem stypendystą Fundacji Francja - Polska. Do Paryża wyjechaliśmy z żoną dwa tygodnie po ślubie. Zacząłem studia w jednej z najlepszych paryskich politechnik - École Centrale. Po roku zostałem asystentem naukowym.
Stypendium zapewniało godne warunki życia?
- To były zdecydowanie małe pieniądze, ale mogliśmy żyć za nie w sposób przyzwoity. Nagle pojawiła się kolejna okazja: zadzwonił do nas młody ksiądz, znajomy Zofii, który został proboszczem w jednej z podparyskich parafii. Powiedział, że chętnie przyjmie nas u siebie, w swoim probostwie. My nie będziemy ponosić żadnych kosztów mieszkania, za to będziemy zajmować się domem i kuchnią. I tak przez siedem lat mieszkaliśmy jako wikariusz i wikariuszka (śmiech).
Czuliście się Francuzami?
- Mieszkanie na plebanii dawało możliwość poznania ludzi, wtopienia się w ich świat. Naszą znajomą była pani z piekarni naprzeciwko. Rano, kiedy otwieraliśmy okiennice, machaliśmy na dzień dobry żandarmowi, który miał okno vis-a-vis. Tam urodziła się i spędziła pierwszy rok życia nasza najstarsza córka Klara. Ale nie czuliśmy się Francuzami i nigdy nie zamierzaliśmy w tym kraju pozostać. Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że jesteśmy bardzo związani z Polską. A po drugie, nasza ojczyzna to kraj wielkich zmian i wielkich szans. Wracamy teraz po 10 latach do tego francuskiego miasteczka i właściwie poza billboardami nic się tam nie zmieniło. A u nas kiedy po roku przyjeżdżamy do dowolnego polskiego miasta, są nowe budynki, nowe drogi. To jest ważne dla Państwa?
- Tak, bo zmiana jest okazją, wyzwaniem. W języku chińskim - to bon mot do wykorzystania na wykładach - zmiana jest zapisana dwoma znakami: jeden to zagrożenie, drugi to szansa. Kiedy się patrzy na mój życiorys, to widać, że dokonywałem zmian i że były zarówno zagrożenia, jak i szanse. Nigdy ten francuski spokój nam nie pasował. Kiedy po blisko siedmiu latach wyjeżdżaliśmy, nasi znajomi Francuzi byli nie tylko głęboko zdziwieni, ale wręcz zszokowani.
Ten wyjazd do kraju to było jakby przeniesienie służbowe.
- Można by tak powiedzieć. Od roku pracowałem w Paryżu w sektorze finansowym - w Grupie Paribas, która w 1997 roku postanowiła wkroczyć do Polski. I tak z rodziną wylądowałem w Warszawie. Zawodowo to była dla mnie przygoda nieznana, bo wciąż tkwiłem w świecie inżynierskim. Zostałem zastępcą dyrektora generalnego warszawskiego oddziału Cetelem Polska.
Jak Pan, inżynier, trafił do sektora finansowego? Znajomości?
- To był przypadek lub - jeśli pani woli - kolejna życiowa szansa. Jako asystent naukowy w Ecole Centrale zajmowałem się dwiema polsko-francuskimi szkołami: we Wrocławiu i Szczecinie. Szukając miejsc na praktyki, trafiłem między innymi do Paribas i do pana, który się tym zajmował. A któregoś dnia on z kolei zwrócił się do mnie z pytaniem, czy nie chciałbym u nich podjąć pracy. Zgodziłem się, bo - jak mówiłem wcześniej - okazji nie wolno przegapić. Rok później właśnie ten człowiek został moim szefem w Polsce.
Ma Pan niezwykłego farta, bo pięć lat później został członkiem zarządu Lukas Banku. I znów pracował Pan u Francuzów.
- Trafiłem tam w 2002 roku za sprawą łowcy głów. Po prostu skaptowano mnie. Trzy lata później zostałem prezesem firmy. To był fascynujący zawodowo okres w moim życiu, ale bardzo trudny dla mojej rodziny. Ponieważ ja pracowałem we Wrocławiu, a moja rodzina mieszkała w stolicy. Żona wychowywała Klarę, która już chodziła do szkoły, i naszą drugą córkę - Laurę, która urodziła się w momencie mojego przejścia z firmy Cetelem Polska do Lukas Banku. Przez pięć lat dolatywałem do Warszawy na weekendy. I wtedy narodziła się myśl, że sam powinienem zrobić licencję pilota. Na razie mam na koncie skoki ze spadochronem i licencję strzelecką. Moja żona też strzela.
Jesteście dla siebie groźnymi przeciwnikami.
- Strzelamy wyłącznie do tarczy, w sposób bezpieczny. Ten sport znakomicie uspokaja, uczy panowania nad emocjami.
Listopad 2006. Trafił Pan do Telekomunikacji Polskiej. Z klucza francuskiego czy politycznego?
- Ani z jednego, ani z drugiego. Na liście kandydatów na prezesa znalazłem się na pozycji nietypowego challengera. Ktoś wpadł na pomysł, by do grupy ludzi, którzy znają się na kabelkach i komórkach, dopisać kogoś z zewnątrz. To ten trzeci gatunek zrządzeń losu: zupełne przypadki. To było kompletne szaleństwo - ja, osoba ze świata bankowego, z dobrze rozwijającej się instytucji, jaką był Lukas Bank, raptem dostaję propozycję kandydowania na fotel prezesa TP. Nie kandyduje się na takie stanowisko z założeniem, że się przegra. Człowiek zastanawia się nad rozmiarem wyzwania i nad tym, jakie są zagrożenia. Nie było żadnej pewności, że nawet jeśli wygram, przeżyję na tym stanowisku dłużej niż kilka miesięcy. Trafiłem do firmy w momencie trudnym - pierwsze spotkanie z akcjonariuszami miałem w gigantycznym spadku przychodów spółki. Czy żyje Pan wyłącznie w sferze biznesu?
- Nie mam zbyt wiele czasu - to normalne wśród osób na takich stanowiskach. Znam ludzi, którzy szczycą się tym, że są w biurze od 7 do 22. Ale dla mnie to nie jest powód do satysfakcji, bo nie mogę w pełni cieszyć się moimi dziećmi. Poza pracą zawodową staram się jeszcze trochę działać społecznie w ramach Polskiego Forum Obywatelskiego, ruchu naukowców, intelektualistów i biznesmenów pracujących nad nowym modelem cywilizacyjnym dla Polski XXI wieku. Prywatnie bardzo ważne jest dla mnie, żeby wyjeżdżać na wakacje z rodziną. Co najmniej raz w roku wybieram się na urlop tylko z żoną. Maszerujemy z plecakami po górach Peru albo wynajętym busikiem jeździmy po Senegalu. Śpimy pod baobabem albo w hotelach, gdzie przewaga gekonów nad robakami jest znacząca i dzięki temu nic nie spada nam na głowy.
Co jest dla Pana najważniejsze?
- To nie prezesura Telekomunikacji Polskiej będzie mnie zajmować, kiedy na łożu śmierci będę rozmyślał nad swoim życiem. Jestem dziwnie pewny, że będę wtedy myślał o Franku, Klarze, Laurze i mojej małżonce. To są wartości najistotniejsze. Kiedyś w szkole menedżerskiej wykładowca poprosił, byśmy na kartkach odpowiedzieli na dwa pytania: "Jakie są trzy najważniejsze osoby w twoim życiu? Jakie są trzy najważniejsze zdania, które powiedziałbyś każdej z nich, gdybyś za tydzień miał umrzeć?". Kiedy to wszystko zapisaliśmy, on spytał: "A dlaczego tego nie mówicie dziś, tylko chcecie czekać do końca swego życia?". Staram się nie zapominać o tej nauce.
Maciej Witucki, rocznik 1967, Urodził się w niedużej wsi Gorzyń pod Poznaniem. Ukończył Wydział Elektrotechniki i Robotyki Politechniki Poznańskiej, a w 1990 r. podjął studia na prestiżowej politechnice francuskiej - École Centrale w Paryżu. We Francji spędził z żoną siedem lat. Tam urodziła się jego najstarsza córka - Klara. W 1997 r. wrócił z rodziną do kraju. Został członkiem zarządu Cetelem Polska. Po pięciu latach przeszedł do firmy Lukas. Od 2005 r. był prezesem Lukas Banku. W listopadzie 2006 r. objął stanowisko prezesa TP. Ma żonę Zofię oraz trójkę dzieci: Klarę (13 lat), Laurę (6 lat) i Franciszka (3 miesiące)