"Ma pan drobne? Pan pójdzie do Hindusa i rozmieni"
W polskich sklepach w Londynie, oprócz chleba i kiełbasy ojczyzną pachnie mi też zawsze kultowe niemalże pytanie polskiej ekspedientki: "Ma pan drobne?" W kraju, w którym praktycznie nie ma "grubych" pieniędzy, Polacy i tak mają kłopot z drobnymi. Są też inne polskie klimaty i klimaciki nie tylko w sklepach.
02.02.2011 | aktual.: 03.02.2011 07:52
Najwyższym używanym w codziennym obrocie banknotem jest na Wyspach 20 funtów. Co prawda, istnieje nominał 50 funtowy, ale używają ich prawie wyłącznie turyści lub osoby niekoniecznie skrupulatnie księgujące swoje dochody. Na ten, jedyny gruby pieniądz, jak na rozdeptaną żabę patrzą nawet brytyjscy sprzedawcy. Nie tyle z powodu braku drobnych do wydania, co z obawy, że jest fałszywy. Prześwietlają go, miętoszą, mażą pisakami, nawet naddzierają. Z innymi nie ma żadnego kłopotu.
Zaraz po otwarciu sklepu, z samego rana, można zapłacić dwudziestką za pudełko zapałek i nikogo to raczej nie zdziwi. Oczywiście, jeśli nie jest to polski sklep - znaczy taki polski prowadzony przez Polaków, a nie Hindusów. W takim polskim, naprawdę polskim, można iść o zakład, że panienka zza lady zapyta o drobne bez względu na porę dnia i wysokość rachunku. Z rana, gdy otrzyma 10 funtów w jednym kawałku za mleko, masło i chleb, to najwyżej powie: "nie wydam, pan pójdzie do Hindusa i rozmieni".
Czasem, gdy mam dobry humor, na pytanie o drobne odpowiadam, że lubię wszystko co grube. A już zwłaszcza pieniądze i kobiety. Chudych ekspedientek to jednak przeważnie nie bawi. Bywa, iż próbuję drążyć problem drobnych i wtedy, w zależności od nastroju osoby po drugiej stronie lady, uzyskuję najróżniejsze wyjaśnienia. Zwykle takie, że właśnie przed chwilą ekspedientka wydała wszystkie "klepaki" i po prostu mam pecha.
Jestem też uświadamiany z jakim ryzykiem wiąże się przechowywanie w kasie większej ilości gotówki, nawet jeśli ta ilość ma niewiele wspólnego z wartością. Wiadomo - może być napad. O takim zagrożeniu słyszałem też niejednokrotnie w Polsce. Jako ostatni upierdliwiec, w ojczyźnie także toczyłem z ekspedientkami nierówne i z góry skazane na porażkę boje o drobne. Ryzyko napadu na spożywczak albo warzywniak - zdaniem personelu - zawsze było bardzo duże. A jeśli już nie napadu z bronią w ręku, to choćby kradzieży. Wiadomo, odwróci się sklepowa po ocet, a klient łapę do kasy i capnie ile zmieści w garści. Ponoć emeryci, to już nagminnie. Swoją drogą, chyba nikt na świecie nie uważa Polaków za takich złodziei, jak my sami postrzegamy rodaków.
Jak się wielokrotnie przekonałem, problem z drobnymi występuje w Polsce nie tylko w zapyziałych sklepikach osiedlowych, ale także w supermarketach światowych sieci. Jeśli pani (albo pan) w kasie Tesco lub innego Reala woła o drobne, to raczej nie z obawy przed lepkimi rączkami emerytek pochowano bilon. Dlaczego zatem, bez względu na miejsce i walutę, polski sprzedawca ma problem z wydaniem reszty? Otóż dlatego, że jak świat światem, czy był powód czy nie, musiało paść pytanie o drobne i przyjęło się, że to normalne. Poza tym, niech się klient pomęczy z odliczeniem należności, to przynajmniej doceni ciężką pracę sprzedawcy. I niech sobie nie myśli, że jak nasz klient, to nasz pan.
Spóźnienie i awaria w cenie biletu
Na obczyźnie wyostrza się nasz krytycyzm wobec rodaków, w każdym razie u niektórych. Pewne nasze specyficzne cechy (może nie wyłącznie nasze), widać wyraźnie właśnie w tym kraju na zasadzie kontrastu. Inna rzecz, że co jedni uznają za wadę, inni okrzykną zaletą. Niewątpliwie jednak, są czytelne znaki po których od razu poznamy, że "my są" wśród swoich.
Na jakiejkolwiek właściwie imprezie polskie klimaty poczujemy zanim się ona zacznie, bo prawdopodobnie nie zacznie się punktualnie. Wiadomo, tzw. akademicki kwadrans obowiązuje. Po owym umownym kwadransie, trwającym do pół godziny, wychodzi zazwyczaj ktoś z organizatorów i bez specjalnego zakłopotania informuje, że poczekamy jeszcze 10-15 minut, bo na ulicach są korki i mówili o kłopotach z metrem. W Londynie, w ciągu dnia, zawsze są korki i bardzo często nawala metro. Każdy o tym wie, jeśli mieszka tu dłużej niż trzy dni. Najpewniej inne narodowości znają jakieś objazdy albo sekretne linie metra, ponieważ ich imprezy zaczynają się z reguły o czasie. Gdy bywam zapraszany na "angielskie" wydarzenia, a organizator wie, że jestem Polakiem, nieraz pada delikatna sugestia - impreza najpewniej zacznie się punktualnie. Dla jasności, "planowe spóźnienia" są nagminne wśród naszych rodaków, bez względu na pochodzenie i imigracyjny staż.
Jeśli natomiast o imprezach mowa, to nawet jeśli nie padłoby ani jedno słowo po polsku, to zorientujemy się gdzie jesteśmy po zmasowanym występowaniu zjawiska "złośliwości przedmiotów martwych". Każdemu to może się zdarzyć, ale na polskich koncertach, spotkaniach i różnych wyżerkach z częścią artystyczną chyba po prostu musi. A to mikrofon piszczy, coś nie styka, sprzęga, przebija, "rozkraczy się" statyw, a to zbiesi się projektor multimedialny, siądzie oświetlenie. Pełni wyrozumiałości czekamy spokojnie, aż wezwany w trybie alarmowym pan Zenek poskręca druciki, gumą do żucia podklei co trzeba, popuka, postuka i... gra muzyka. Takich mamy fachowców!
Anglik usiadłby i płakał. Pewnie dlatego te wyspiarskie niedorajdy rozkładają sprzęt na dwie godziny przed imprezą i sprawdzają wszystko po dziesięć razy. My zdążymy rozstawić klamoty nawet po rozpoczęciu, a po co sprawdzać skoro wiadomo, że i tak na pewno coś nawali. Gdyby ktoś nie rozumiał tych prostych rzeczy, otrzyma pełną listę obiektywnych przyczyn i trudności z których powodu nie da się sprawnie i bezawaryjnie przeprowadzić polskiej imprezy, żeby nie wiem co.
Człowiek zarobiony, a każą odpisywać
Nawet nie znając człowieka z nazwiska, nie widząc na oczy i nie słysząc jakim językiem włada najlepiej, możemy mieć uzasadnione podejrzenia, iż jeśli nie odpowiada na e-maile i wiadomości zostawione na poczcie głosowej komórki, to niechybnie będzie rodak. Ale kiedy tu odpisać albo oddzwonić, gdy człowiek taki zarobiony - zalatany jak pilot na samolotach. Bycie ostro zapracowanym, przynajmniej według naszego stylu myślenia, należy do dobrego tonu. Ktoś, kto nie narzeka na przepracowanie jest z gruntu podejrzany. Niemożliwe przecież, żeby sensownie organizował sobie codzienne zajęcia. Albo to nie Polak, albo coś kręci
Odpowiadanie na listy lub e-maile oraz na nieodebrane połączenia telefoniczne jest w Wielkiej Brytanii absolutnie standardową praktyką - tak w korespondencji prywatnej, jak służbowej. Anglicy, nawet jeśli każą nam "spadać na drzewo", to i tak przeważnie odpiszą i ubiorą to w takie słowa, żeby nikt nie poczuł się dotknięty. Tyle, że oni mają mnóstwo czasu, bo przecież ciężko pracują za nich uczciwi Polacy.
Te "swojskie klimaty", takie jak permanentny deficyt drobnych do wydawania w sklepie, spóźnienia i "złośliwość przedmiotów martwych", lub niechęć do odpowiadania na e-maile, w obcym kraju widzi się często z innej perspektywy. Tu łatwiej dostrzec, obserwując zachowanie innych, że wcale tak być nie musi i nie ma powodu, żeby było. Powie ktoś - to są nieistotne drobiazgi. Niekoniecznie, bo akurat te przykłady można zakwalifikować jako ewidentne lekceważenie innych - najczęściej zresztą rodaków. Czy to jako klientów, gości albo uczestników imprezy, czy też ludzi zwracających się z jakąś sprawą - nieważne, czy mniej czy bardziej istotną. Lekceważyć się wzajemnie nie jest zaś dobrze w ogóle, a wśród obcych zwłaszcza.
Z Londynu dla polonia.wp.pl
Robert Małolepszy