Łukasz Warzecha: sąd konstytucyjny jest w Polsce potrzebny
Każda władza, choćby złożona z najgorliwszych patriotów i najporządniejszych ludzi, ma naturalną tendencję do poszerzania swoich kompetencji i nadmiernego mieszania się w życie obywateli. W przypadku PiS to tym bardziej prawdopodobne, że mówimy o partii, gdzie nurt wolnościowy jest szczególnie słaby. Do żadnej władzy nie mam aż takiego zaufania, żeby uznać, iż hamulec w postaci sądu konstytucyjnego nie jest nam potrzebny - pisze Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski.
10.12.2015 | aktual.: 25.07.2016 20:44
Dla każdego beznamiętnego obserwatora jasnych powinno być kilka spostrzeżeń, dotyczących pata (tak, to jest już pat na całego) w sprawie Trybunału Konstytucyjnego.
Po pierwsze - kolejne posunięcia Sejmu i prezydenta oraz kolejne orzeczenia TK, z ostatnim włącznie, niczego nie rozstrzygnęły ani nie rozwiązały. Sprawa trwa w stanie zawieszenia, a wkrótce może się dodatkowo zaognić, gdy PiS będzie twierdził, że prezes Rzepliński na mocy ustawy przestał być prezesem, a sam Rzepliński stwierdzi, że nie przestał, bo ustawa w tym punkcie jest niekonstytucyjna.
Przywoływane przez obie strony konfliktu opinie prawne mają tak naprawdę nikłe znaczenie. Powiedzmy sobie szczerze: zawsze znajdzie się konstytucjonalista, który stworzy ekspertyzę korzystną dla zamawiającego. Zwłaszcza gdy sprawa jest tak mglista i rozgrywa się na tak słabo rozpoznanym gruncie jak obecnie.
Po drugie - w związku z tym wszystkim nie jest jasne, jak ma teraz wyglądać tryb badania zgodności ustaw z konstytucją ani czy - mówiąc całkiem wprost - Trybunał Konstytucyjny właściwie faktycznie istnieje. Formalnie - owszem. W praktyce - wątpię. Stał się dysfunkcjonalny.
Po trzecie - TK zawsze był ciałem upolitycznionym, choć nie mają racji ci, którzy twierdzą, że zawsze orzekał zgodnie z potrzebami partii rządzącej. Bywało różnie. Dziś jego autorytet jest tak zszargany - w dużej mierze za sprawą zachowania samego trybunału, a w szczególności jego przewodniczącego - że nie da się go odbudować. Jeśli Polska ma mieć jakiś sąd konstytucyjny, musiałby on być zbudowany od nowa.
Po czwarte - wątpliwe, czy którejś ze stron zależy na kompromisie. Obie wydają się na obecnym stanie rzeczy korzystać. Dla opozycji lansowanie się na TK jest niezmiernie wygodne. Nie trzeba wiele robić, wystarczy upozować się na bohaterskiego obrońcę "brutalnie łamanej demokracji", co stara się robić przede wszystkim Ryszard Petru. Przeciwnik dostarcza wystarczająco dużo pretekstów, aby można było pokrzykiwać, że nadchodzi kaczyzm, faszyzm, nacjonalizm, Białoruś i zamach majowy z 1935 roku (copyright by Petru).
Z kolei rządzącym awantura również pasuje. Raz, że pozwala im mobilizować twardy elektorat, który w obliczu tyrad "obrońców demokracji" (część, żeby było śmieszniej - jak choćby Marcin Święcicki - kiedyś demokracji broniła w szeregach PZPR) w naturalny sposób zwiera szyki i daje przyzwolenie na mocno radykalne posunięcia. Dwa, że daje szansę na całkowite podporządkowanie sobie TK.
Tu zwolennicy nowej władzy mogą się oburzyć, ale taki przecież wniosek wypływa z jej działań. Owszem, zasadne były obawy, że "stary" trybunał, zawłaszczony w czerwcu przez PO poprzez wybór "na zapas" dwóch sędziów, jest dogadany z obecną opozycją, aby blokować kluczowe przedsięwzięcia ustawowe rządu PiS. Z tego punktu widzenia postępowanie PiS jest taktycznie racjonalne.
Możemy sobie jednak zadać pytanie, czy pięciu sędziów, wybranych już przez ten Sejm i zaprzysiężonych przez prezydenta, ma za zadanie orzekać "bezstronnie", a więc także być może obalać niektóre pomysły PiS, czy też po prostu je przyklepywać? To oczywiście pytanie czysto retoryczne.
PiS zawsze miał problem z tworzeniem rozwiązań instytucjonalnych, które byłyby niezależne od politycznego zapotrzebowania. Widać to choćby w projekcie nowej ustawy o służbie cywilnej, który zamiast ją skutecznie odpolitycznić, na przykład poprzez uczynienie konkursów bardziej przejrzystymi, idzie w dokładnie przeciwną stronę i służbę cywilną całkowicie upolitycznia. Owszem, w ten sposób w dużej mierze zatwierdza tylko stan faktyczny, który trwał za PO, ale czy to naprawa państwa?
To samo dotyczy Trybunału Konstytucyjnego: skoro był przeciwko nam i w znacznej mierze był upolityczniony (nawet upartyjniony), to zamiast go naprawiać, zrobimy go po prostu po swojemu.
Tu pojawia się pytanie bardziej fundamentalne: czy jakiś rodzaj sądu konstytucyjnego powinien w ogóle w Polsce być? TK w swojej dotychczasowej postaci coraz bardziej przesuwał się ku statusowi organu nie tylko interpretującego, ale też kreującego przepisy prawa. Sięgał po zadziwiające uzasadnienia podejmowanych decyzji, jak choćby w sprawie OFE, gdy pieniądze obywateli okazały się nagle nie należeć do nich. Niektórzy - całkiem słusznie - przywołują przykład amerykańskiego Sądu Najwyższego, który już dawno sam przyznał sobie rolę quasi-ustawodawcy, i ostrzegają przed taką ewolucją TK. Całkiem słusznie.
To jednak nie oznacza, że sąd konstytucyjny nie jest w Polsce potrzebny - a można odnieść wrażenie, że tak myślą dziś niektórzy: skoro nareszcie mamy dobrą, patriotyczną władzę, to po co nam tu jeszcze jakiś sąd, który może teoretycznie obalić najsłuszniejszą ustawę? Nie podzielam takiego stanowiska. Każda władza, choćby złożona z najgorliwszych patriotów i najporządniejszych ludzi, ma naturalną tendencję do poszerzania swoich kompetencji i nadmiernego mieszania się w życie obywateli. W przypadku PiS to tym bardziej prawdopodobne, że mówimy o partii, gdzie nurt wolnościowy jest szczególnie słaby. Do żadnej władzy nie mam aż takiego zaufania, żeby uznać, iż hamulec w postaci sądu konstytucyjnego nie jest nam potrzebny.
Co zatem można zrobić? Z ruin, w które obrócił się dziś autorytet i praktyka TK nie da się już niczego odtworzyć. Najlepszym wyjściem byłoby stworzenie nowej instytucji lub przekazanie kompetencji TK innemu gronu - ale do tego konieczna byłaby zmiana konstytucji. Ta zaś nie jest na razie możliwa. Można jednak zmienić ustawę o TK, tworząc całkowicie nowe grono i zmieniając również sposób wybierania sędziów. Od jakiegoś czasu pojawia się pomysł, aby byli oni wybierani większością dwóch trzecich głosów, co wymusiłoby sejmowy kompromis. Jeśli już bowiem zmieniać całkowicie ustrój TK, to chyba nie po to, żeby wszystkich sędziów wybrała po uważaniu obecna większość?
W całej sprawie jest jeden przegrany. Nie jest nim na pewno obecna opozycja, nawet jeśli paraliż trybunału uniemożliwia skuteczne blokowanie ustaw rządu. Nie jest nim - przynajmniej w krótkim planie - większość rządząca. Nie jest nim Andrzej Rzepliński, który tanim kosztem buduje sobie legendę prześladowanego obrońcy demokracji. Jest nim natomiast prezydent Andrzej Duda.
Andrzej Duda wygrał wybory z innym programem niż później PiS. O ile partia obiecywała gruntowną przebudowę, a więc i trzęsienie ziemi w wielu dziedzinach (inna sprawa, że nie w taki sposób, jak to się dzieje), to kandydat PiS na najwyższy urząd uczynił osią swojej kampanii przesłanie łączenia i łagodzenia sporów. Ostrym wejściem w spór o trybunał całkowicie tamten program przekreślił w oczach jakiejś części swoich ówczesnych wyborców.
Dobiegające z Pałacu Prezydenckiego informacje wskazują, że nie chciał tego robić. Ostry kurs w tej sprawie nie był jego wyborem, ale realizacją twardego postulatu Nowogrodzkiej. Przy czym wahanie głowy państwa w tej właśnie kwestii sprawiło, że Jarosław Kaczyński wzmocni nacisk na prezydenta, częściowo utraciwszy do niego zaufanie .
Tak więc największe polityczne koszty ponosi właśnie Andrzej Duda, nie PiS - i to z obu stron: wyborców oraz macierzystej partii. Oczywiście, prezydent ma ponad cztery lata na odbudowanie swojego wizerunku. Pytanie brzmi, czy będzie miał taką szansę.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski