Łukasz Warzecha: Potężna fala agresji wobec Kataryny
Powiedzieć, że twardy elektorat PiS zaszczuł znaną blogerkę Katarynę i doprowadził do tego, że zniknęła z Twittera, byłoby przesadą. W tej sprawie niewskazane jest nakręcanie emocji, których i tak jest dość. Faktem jest jednak, że na szefową jednej z fundacji, od lat obecną w sieci pod nickiem "Kataryna", spadła potężna fala agresji. Za co? Za wywiad udzielony tygodnikowi "Polityka", krytyczny wobec "dobrej zmiany" - pisze Łukasz Warzecha dla WP.
03.06.2016 | aktual.: 26.07.2016 12:51
Powiedzieć, że twardy elektorat PiS zaszczuł znaną blogerkę Katarynę i doprowadził do tego, że na jakiś czas zniknęła z Twittera, byłoby przesadą. W tej sprawie niewskazane jest nakręcanie emocji, których i tak jest dość. Faktem jest jednak, że na szefową jednej z fundacji, od lat obecną w sieci pod nickiem "Kataryna", spadła potężna fala agresji. Za co? Za wywiad udzielony tygodnikowi "Polityka", krytyczny wobec "dobrej zmiany" - pisze Łukasz Warzecha dla WP.
Sekwencja zdarzeń była następująca. W środę ukazał się numer "Polityki", w którym opublikowano rozmowę Rafała Wosia (czytelnikom WP znanego m.in. z felietonów pisanych dla Opinii)
z Kataryną (nie podaję jej prawdziwych personaliów, ale każdy bez trudu może je znaleźć nawet w Wikipedii - od dawna nie są tajemnicą). W czwartek od rana zwolennicy PiS rozpoczęli atak na Katarynę i lustrację finansową prowadzonej przez nią fundacji. Dla nich wnioski były proste: fundacja za PO dostała duże pieniądze ze środków publicznych, a za PiS już nie, jest więc oczywiste, że to właśnie źródło frustracji i powód, dla którego Kataryna skrytykowała rządy PiS w nieprzychylnym władzy tygodniku. No i w dodatku dostała i przyjęła order od prezydenta Komorowskiego, co ostatecznie ją pogrąża. Również w czwartek Kataryna usunęła swoje konto na Twitterze.
Sytuacja jest podręcznikową ilustracją plemiennych mechanizmów, które od dobrych już paru lat rządzą polskim życiem publicznym. Oto najważniejsze z nich.
Po pierwsze - największym wrogiem nie jest ten, kto stoi otwarcie po drugiej stronie, ale ten, kto niby jest z nami, jednak nie wykazuje należytego entuzjazmu, a nawet pozwala sobie na krytykę. Sam doświadczyłem tego wielokrotnie i doświadczam cały czas. Jestem regularnie nazywany "kretem na prawicy", a ostatnio najczęściej w odniesieniu do mnie i publicystów takich jak Rafał Ziemkiewicz, Piotr Skwieciński czy Robert Mazurek pojawia się określenie "rozkraczeni". Członkom plemienia nie mieści się w głowie, że można mieć własne poglądy, a nie te otrzymywane w pakiecie z poparciem dla tej czy innej partii. Trwanie przy własnych zapatrywaniach, nawet jeśli jest się w tym absolutnie konsekwentnym, odbierają jako wstrętny "rozkrok". Bo przecież trzeba się bez zastrzeżeń opowiedzieć całkowicie po jednej lub drugiej stronie. Z podobnymi reakcjami spotykają się zresztą ci, którzy należą do przeciwnego obozu, ale również odmawiają maszerowania w szeregu, jak choćby Grzegorz Sroczyński z "Gazety Wyborczej".
Po drugie - w miarę trwania konfliktu kryteria akceptowalności się zaostrzają. Żołnierze prześcigają się w entuzjazmie wobec władzy i coraz wyżej podnoszą jego poziom, poniżej którego stajemy się podejrzani. Nie wystarczy już nie krytykować - trzeba chwalić i to na wyścigi!
Po trzecie - dramatycznie kurczy się z czasem sfera wolności i swobody poglądów pomiędzy dwoma skonfliktowanymi obozami. Kto tylko choćby na metr wyjdzie z okopów jednej czy drugiej strony, niemal natychmiast dostanie serią w plecy. Albo i w plecy, i w pierś jednocześnie. Niezmiennie bawi mnie sytuacja, w której dla zwolenników opozycji jestem pisowcem, chodzącym na pasku prezesa, a dla twardych wielbicieli władzy - zdrajcą i kretem, kąsającym najlepszy rząd pod słońcem.
Po czwarte - jeżeli krytykujesz ten czy inny obóz, to nie dlatego, że wynika to z twoich poglądów, których nie zmieniałeś od lat, ale musi się za tym kryć jakieś drugie, podłe dno. Najlepiej finansowe, bo to najbardziej niskie. W czasach rządów Platformy jej zwolennicy twierdzili, że "pluję" na znakomitego premiera Tuska, bo PiS coś mi obiecał. Nie zwracał ich uwagi ten drobny szczegół, że PiS, pozostający w opozycji, nie mógł mi niczego obiecywać. Dziś, owszem, mógłbym już tę swoją nagrodę dostać, ale nie dostałem. Przy czym żaden z twierdzących kiedyś, że podlizuję się Kaczyńskiemu, żeby "coś dostać", nie przeprosił mnie za niegdysiejsze insynuacje.
Teraz jest odwrotnie: niektórzy zwolennicy PiS czasami sugerują, że chcę się wkupić w łaski opozycji. Jaką korzyść miałbym z tego wynieść - dalibóg, nie wiem. Oni też nie wyjaśniają.
Wszystkie te mechanizmy zadziałały w przypadku Kataryny i jej myślozbrodni. Przy czym, jeśli sprawę rozłożyć na czynniki pierwsze, widzimy, do jakiego stopnia wysuwane wobec niej oskarżenia są bzdurą.
Po pierwsze - wywiad w "Polityce" jest, owszem, ciekawy, ale nie zawiera żadnych nowych dla blogerki tez i nie jest żadnym coming-outem Kataryny, jak twierdzili niektórzy. Ot, po prostu jej refleksje, rozsiane po wpisach twitterowych i blogowych zostały zebrane w jednej rozmowie.
Po drugie - rozmowa z "Polityką" nie jest zakazana. W szczególności gdy rozmówcą jest Rafał Woś, dziennikarz, owszem, mocno lewicowy, ale uczciwy i niemający na koncie żadnych dyskwalifikujących tekstów czy wypowiedzi. Kataryna nie musi z nikim konsultować swoich działań medialnych, nie jest członkiem partii.
Po trzecie - sylogizm wyprodukowany przez pogromców Kataryny - kasa za rządów PO = wspieranie PO, brak kasy od PiS = krytyka PiS - jak to sylogizm, nie trzyma się kupy. Kto zna internetową działalność Kataryny, wie doskonale, że była w swoich poglądach konsekwentna i niezliczenie wiele razy krytykowała Platformę za jej poczynania. A że była osobą w internecie bardzo popularną, szpilki wsadzane w poprzednią władzę z pewnością w jakimś stopniu przyczyniły się do porażki tej władzy. Kataryna nie zmieniła sposobu działania i pisania również po tym, gdy za sprawą tekstu w "Dzienniku" w roku 2009 nikt nie miał już problemów z jej identyfikacją, co dodatkowo zaprzecza tezie, że jest jakiekolwiek powiązanie pomiędzy pieniędzmi a poglądami. Zarazem wszystkie zastrzeżenia Kataryny do obecnej władzy można było bez problemu antycypować na podstawie tego, co blogerka pisała od dawna - również przed wyborami w zeszłym roku.
Podsumowując - nihil novi sub sole, i to z każdej strony, a ekscytacja żołnierzy obozu rządowego, którzy wykrzykują, że wykryli zdradę, jest, mówiąc delikatnie, nieco infantylna. W tym wszystkim dziwi mnie jedynie reakcja samej Kataryny. Jako doświadczona uczestniczka życia wirtualnego, powinna przewidywać, że za rozmowę w "Polityce" hunwejbini będą ją próbowali zlinczować. Ale to nie powinno na niej robić wrażenia. Owszem, czytanie o sobie kompletnych bzdur i chamowatych przytyków nie należy do rzeczy przyjemnych, ale z czasem skóra robi się naprawdę bardzo gruba. A przynajmniej powinna.
No i jedna niezwykle ważna rzecz: ucieczka z Twittera przekonuje hunwejbinów, że mieli rację i że w podobny sposób mogą sobie poczynać z każdym, kogo uznają za zdrajcę świętej sprawy. I jeśli o coś mam do Kataryny żal, to właśnie o to: że pozwoliła wygrać przedstawicielom betonu.
Na szczęście tylko na chwilę. Po niespełna dwóch dniach była bowiem na Twitterze z powrotem, deklarując, że postanowiła nie dać się zastraszać. I to jest dobra postawa. Każdy, kto bierze udział w publicznej debacie, dziś w ogromnej części toczącej się na internetowej agorze, musi być odporny.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski