Łukasz Warzecha: opłata audiowizualna to nowoczesny haracz. Wszyscy zapłacimy
"Abonament radiowo-telewizyjny jest archaicznym sposobem finansowania mediów publicznych, haraczem ściąganym z ludzi". Warto czasem przypomnieć dawne słowa Donalda Tuska, ot tak, z czystej troski, bo polityk ten jest dotknięty wyjątkowo przykrym rodzajem amnezji. Po paru latach całkowicie zapomina, co obiecywał i jak oceniał rzeczywistość - pisze w felietonie dla WP.PL Łukasz Warzecha.
Cóż takiego różni opłatę audiowizualną od abonamentu sprawiając, że ten pierwszy był archaicznym haraczem, a ta druga jest do zaakceptowania? A przynajmniej był takim haraczem w kwietniu 2008 r., gdy premier wygłosił pamiętne słowa. Czyżby opłata audiowizualna była haraczem, ale nowoczesnym, a więc lepszym? A może odwrotnie - jest wprawdzie archaiczna, ale nie jest haraczem?
Niestety, haraczem jest na pewno. A dokładnie rzecz biorąc - jest po prostu nowym podatkiem. Ma jeszcze więcej cech podatków formalnych (czyli takich, które się oficjalnie nazywają podatkami) niż abonament, który w zasadzie także był podatkiem. Podatki mają kilka bardzo nieprzyjemnych cech. Po pierwsze - są powszechne, czyli muszą je płacić wszyscy. Po drugie - podleganie podatkom nie jest uzależnione od tego, czy potem będzie się korzystać z tego, co ma być z nich ufundowane. Abonament z pewnością ma tę drugą cechę. Wystarczy bowiem mieć jakikolwiek odbiornik - może to być nawet radio w samochodzie albo w telefonie, co w praktyce oznacza i tak niemal stuprocentową powszechność - aby podlegać abonamentowi. W rzeczywistości ogromna część Polaków olewała bzdurne zasady, każące płacić nawet za radio w odtwarzaczu MP3, i abonamentu nie uiszczała.
Wiele osób podawało przy tym całkiem rozsądny argument, że skoro abonament jest opłatą za korzystanie z audycji TVP i Polskiego Radia, oni zaś ich nie oglądają i nie słuchają, to nie ma powodu, aby płacili. Tłumaczenie, że jest to opłata za samo posiadanie odbiorników, wydawało się absurdalne. I w istocie takie było, bo niby dlaczego posiadanie telewizora ma podlegać jakiejś daninie na rzecz państwa? Wszak samochód, który stoi w garażu, można wyrejestrować, a jeśli nie kupuje się do niego benzyny, nie płaci się akcyzy ani podatku drogowego. I to jest logiczne, bo przecież takie auto nie korzysta z publicznych dróg.
Opłata audiowizualna to właściwie zerwanie z fikcją. Tu mamy i powszechność, i brak jakiejkolwiek łączności pomiędzy usługą (produkcja audycji) a opłatą. Opłatę audiowizualną będzie miało uiszczać każde gospodarstwo domowe, nawet jeśli nie ma w nim ani jednego telewizora czy radia. Czyli będzie to po prostu kolejny podatek, tym razem celowy. Ano właśnie - na jaki cel będziemy robić tę ściepę? Zwolennicy utrzymywania przy życiu mediów publicznych mają mocne argumenty. Wskazują na to, że nikt inny nie jest w stanie wykonać słynnej misji, a media publiczne - w przeciwieństwie do prywatnych - są choćby formalnie zobowiązane do zachowania obiektywizmu.
Jaka jest praktyka - wszyscy widzą. Misję od czasu do czasu wypełniają naprawdę wartościowe programy, nadawane jednak zwykle późną nocą lub upychane po niszowych stacjach TVP. Obiektywizm w sensie dopuszczenia do głosu wszystkich stron lub choćby rzetelne przedstawianie faktów pojawiają się chyba tylko przypadkiem. Z rzeczy, których nie widać, są absurdalne przerosty zatrudnienia i martwe etaty dla ludzi, którzy nie zrobili ani jednego programu czasem od lat. W zamian TVP próbuje teraz wylać dziecko z kąpielą i wypchnąć pracowników, także merytorycznych, do zewnętrznej firmy. Byłoby to rozwiązanie kuriozalne.
Dlaczego tak się dzieje? To chyba nie budzi większych wątpliwości. Media publiczne zawsze służą tej czy innej formacji politycznej i jest niemal stuprocentowo pewne, że dokładnie tak samo będzie po zmianie władzy. Abonament, a w przyszłości być może nowy podatek, zwany dla niepoznaki opłatą audiowizualną, będzie zatem finansował partyjny przekaz, a także horrendalne honoraria oferowane całkowicie dyspozycyjnym politycznie gwiazdom dziennikarskim. Nie wiem, jak Państwo, ale ja mam z tym problem i to w każdej konfiguracji politycznej. I jakoś nie chce mi się otwierać portfela.
Owszem, są pewne segmenty działalności publicznych mediów, na które chętnie się złożę. Dobre dokumenty, teatr telewizji, słuchowiska na podstawie klasycznej literatury, utrzymanie archiwów czy rzetelne programy informacyjne. Ale naprawdę nie widzę powodu, dla którego miałbym być zmuszany do płacenia na transmisję porykiwań Jerzego Owsiaka, na informacje z życia "Peezelu" albo reklamówki Platformy, dla niepoznaki zamaskowane pod nazwą "Wiadomości". Owszem, gotów jestem płacić na Lisa, pod warunkiem, że jego honorarium zostanie upublicznione (to nasze pieniądze) i nie będzie absurdalnie wysokie, zaś oprócz niego w podobnym czasie antenowym program o podobnym charakterze będzie mieć ktoś równoważący skrajny przechył naczelnego "Newsweeka".
Media publiczne jęczą od dawna z powodu braku pieniędzy, lecz jednocześnie robią wszystko, aby człowiek nie miał chęci łożyć na nie złamanego grosza. Premier w swojej dobrotliwości postanowił wspomóc je teraz, nakładając na nas wszystkich medialny podatek. Widocznie uznał, że mogą mu się jednak przydać, a dodatkowo dzięki naszym pieniądzom zrobi prezent Bronisławowi Komorowskiemu, kontrolującemu część TVP, łagodząc być może napięcie miedzy obu panami.
Rzecz jasna opłata audiowizualna nie rozwiąże żadnego problemu mediów publicznych. Motywacji, aby się bardziej starać, nie będzie żadnej, bo kasa będzie spływać i tak. Politycy tej czy innej opcji nadal będą mieli swoja ulubioną zabaweczkę, a my najlepsze audycje wciąż będziemy musieli nagrywać, bo przecież nikt nie będzie oglądał ważnego dokumentu o 1.30 w nocy. Jeśli politycy chcą mnie zmusić, żebym płacił na TVP i PR, to niech mnie w końcu przekonają, że nie mają mnie za naiwnego leszcza, a media publiczne darzą mnie szacunkiem jako odbiorcę. W przeciwnym razie - spadajcie na bambus.
Zaś opłata audiowizualna prawdopodobnie i tak nie utrzyma się w Trybunale Konstytucyjnym, o ile ktoś zdecyduje się ją tam posłać.