PublicystykaŁukasz Warzecha: Nowej konstytucji nie będzie

Łukasz Warzecha: Nowej konstytucji nie będzie

Niewykluczone, że prezydent Andrzej Duda już żałuje, że rok temu zapowiedział referendum w sprawie zmiany konstytucji. Projekt może się dla niego skończyć poważnym politycznym kłopotem. Przy okazji może się okazać, że dziecko zostaje wylane z kąpielą i dobry, co do zasady, pomysł zmiany zostanie pogrzebany na lata.

Łukasz Warzecha: Nowej konstytucji nie będzie
Źródło zdjęć: © Agencja Gazeta | Sławomir Kamiński
Łukasz Warzecha

Z otoczenia Andrzeja Dudy płynie komunikat: jeśli frekwencja w referendum będzie niska (czyli nie więcej niż kilkanaście procent), uznamy, że Polacy nie są zainteresowani zmianą ustawy zasadniczej. Tyle że taka interpretacja byłaby błędna. Niska frekwencja w listopadowym referendum (trudno sobie wyobrazić, żeby senatorowie odrzucili wniosek głowy państwa) może oznaczać tylko tyle, że Polacy nie są zainteresowani odpowiadaniem na dziesięć skomplikowanych, nieczytelnych pytań, nie zaś, że nie chcą nowej ustawy zasadniczej.

Usprawiedliwienie działania na pograniczu legalności

W swoim wystąpieniu 3 maja prezydent Andrzej Duda bardzo ciekawie mówił o okolicznościach uchwalenia Konstytucji z 1791 roku, wspominając, że przeforsowali ją patrioci, działając na granicy prawa. Tak było istotnie: posiedzenie Sejmu Wielkiego przesunięto w ostatniej chwili z 5 na 3 maja, aby większość posłów opozycji nie zdążyła wrócić na obrady z przerwy wielkanocnej. Józef Szujski, wybitny XIX-wieczny historyk szkoły krakowskiej w swojej „Historyi polskiej”, wprost nazywa uchwalenie Konstytucji zamachem: "Zamach 3 maja poszedł łatwiej, niż się spodziewano" – pisze.

Andrzej Duda żadnego zamachu przeprowadzać nie zamierza, choć niektórzy zwrócili uwagę na ten fragment jego wystąpienia, twierdząc, że to usprawiedliwienie działania na pograniczu legalności. Referendum, które planuje, ma mieć tylko charakter konsultacyjny i chyba nikt w otoczeniu głowy państwa nie oczekuje, że może się okazać wiążące, czyli że mogłaby w nim zagłosować przynajmniej połowa uprawnionych. Nieoficjalnie można usłyszeć, że już wynik na poziomie 30 procent byłby uznany za sukces i wytyczną, co dalej robić z konstytucją.

Relacje państwo - Kościół. O nich prezydent zapomniał

Ale w takim myśleniu tkwi pułapka, podobnie jak w samym sposobie podejścia do zmiany ustawy zasadniczej. Czy nam się to podoba czy nie, żyjemy w kraju podzielonym dramatycznie silnym konfliktem. I choć prezydent przy każdej okazji przypomina, że konstytucja powinna łączyć obywateli, w dzisiejszych okolicznościach to nierealne. Paradoks polega na tym, że ustawa zasadnicza z 1997 roku w ogóle nie powstawała z myślą o łączeniu obywateli. Pisano ją najpierw na potrzeby tych, którzy chcieli ukrócić samowładztwo Lecha Wałęsy, a potem – na potrzeby Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy ten został już prezydentem. Czynnik obywatelski przy jej przygotowywaniu niemal nie istniał. Andrzej Duda chciałby to zmienić i jest to z pewnością chęć szczera oraz godna docenienia. Ale referendum, o które wnioskuje, będzie tyleż głosowaniem w sprawie pomysłów na nową konstytucję, co za lub przeciw niemu samemu oraz władzy PiS i na to pan prezydent nic nie poradzi.

Andrzej Duda zapowiada wprawdzie, że poprzestanie na przedstawieniu pytań i nie będzie agitował za taką czy inną na nie odpowiedzią, ale przecież już sam fakt obecności niektórych pytań, a nieobecności innych będzie polem konfliktu. Może się okazać, że część obywateli jest zawiedziona faktem, że nowa ustawa zasadnicza miałaby odchodzić od zawartego w preambule obecnej konstytucji podkreślenia, że obywatele to zarówno ludzie wierzący, jak i niewierzący.

Inni będą mieć pretensję, że w referendum nie zadano pytania o ujęcie w konstytucji relacji pomiędzy państwem a Kościołem. To delikatna materia, a wydaje się, że tej sprawy prezydent w ogóle poruszać nie zamierza, wychodząc zapewne z założenia, że dla szeroko pojętego obozu konserwatywnego to kwestia niekontrowersyjna. Ale jak w takim razie pogodzić to z deklaracją, że nowa ustawa zasadnicza miałaby łączyć obywateli o różnych zapatrywaniach?

Kto za prezydentem, a kto za premierem? Może to wystarczy

Tu widać kolejny paradoks: prezydent chciałby tak poprowadzić dyskusję konstytucyjną, żeby naprawdę zaangażować w nią ludzi z różnych stron i żeby za jej pomocą choć trochę zmniejszyć wrogość między obozami politycznymi – ale przy tym poziomie animozji, jaki mamy, rezultat może być odwrotny. To, co ma być sposobem na przywrócenie jedności w podstawowych kwestiach, może ją jeszcze bardziej rozbić.

Można by było spróbować tego uniknąć, gdyby postawić w referendum tylko jedno najprostsze pytanie, względnie zrozumiałe dla wszystkich: "Jakiego systemu rządów chcesz: parlamentarnego z silnym premierem czy prezydenckiego?". Takie proste pytanie o system rządów ma i tę zaletę, że odpowiedź na nie jest względnie niezależna od bieżącej sytuacji. Wszak przeciwnicy Andrzeja Dudy i PiS mogliby ze spokojnym sumieniem głosować na "tak", wyobrażając sobie, że kolejne wybory prezydenckie wygrywa choćby Donald Tusk. Albo na "nie", będąc szczerymi zwolennikami rządów parlamentarno-gabinetowych.

Ba, można nawet założyć, że gdyby tylko to jedno pytanie miało się znaleźć na referendalnej karcie, frekwencja mogłaby być naprawdę wysoka. Wiadomo już jednak, że referendum nie będzie tak wyglądało. Prezydent wspomina o dziesięciu pytaniach (to i tak dobrze, bo początkowo była mowa o przynajmniej kilkunastu). Chciałby na przykład zapytać, czy zmiana ustaw, precyzujących kwestie ujęte ogólnie w ustawie zasadniczej, powinna wymagać większości kwalifikowanej (na przykład trzech piątych) lub przeprowadzenia referendum. Zagadnienie istotne, ale można spokojnie założyć, że dziewięciu na dziesięciu głosujących nie będzie miało pojęcia, o co w nim chodzi. Odpowiedzi na takie pytania będą więc raczej przypadkowe. Czy zatem w ogóle jest sens pytać obywateli o tak szczegółowe kwestie?

Swoje "dorzucą" też związkowcy

Nad debatą konstytucyjną unosi się też groźba, że swoje trzy grosze będą chcieli do niej dorzucić przedstawiciele „Solidarności”, która koniecznie chciałaby za pomocą ustawy zasadniczej urzeczywistniać zasady „sprawiedliwości społecznej”, a najlepiej zrobić z Polski kraj maksymalnie uzwiązkowiony. Nie ukrywał tego podczas prezydenckiej konwencji konstytucyjnej Piotr Duda, stwierdzając, że powinno się do konstytucji wpisać układy zbiorowe, co będzie właśnie sprzyjać rośnięciu związków zawodowych w siłę.

To oczywiście absurd, podobnie jak robienie z konstytucji katalogu wyliczanych drobiazgowo pobożnych życzeń socjalnych. Równie dobrze można by zapisać, że wszyscy Polacy mają być zdrowi, bogaci i szczęśliwi. A tak niestety w dużej mierze wygląda konstytucja z 1997 roku i dlatego warto by ją zmienić na ustawę krótką, treściwą, możliwie jednoznaczną i regulującą jedynie najważniejsze dla państwa kwestie, a nie będącą przegadaną opowieścią o utopijnym kraju powszechnej szczęśliwości.

Niestety, nie wygląda na to, żeby taki był plan prezydenta, który może chcieć włączyć do referendalnych pytań właśnie sprawy socjalne czy dotyczące na przykład imigracji, aby jednak choć trochę pobudzić frekwencję, grając na emocjach. Dodajmy do tego kolejny czynnik zewnętrzny, czyli wstrzemięźliwe – najoględniej mówiąc – stanowisko PiS w sprawie inicjatywy Andrzeja Dudy, a dostaniemy przepis na chaos zamiast jasnego stanowiska obywateli. Nie można wykluczyć, że ceną, jaką prezydent będzie musiał zapłacić za przegłosowanie przez zdominowany przez partię rządzącą Senat swojego wniosku o referendum będzie włączenie do listy pytań problemów podsuniętych przez PiS. Co spowoduje całkowite rozmycie sprawy.

Z kim walczyć o zmiany?

Jeżeli dość mamy pisanej pod ówczesne warunki polityczne konstytucji sprzed 21 lat, z jej niejasnościami, sprzecznościami i lukami, a marzy nam się ustawa kardynalna na miarę amerykańskiej, to spotkać nas może gorzki zawód. Od głosowania do nowej konstytucji jeszcze długa droga. Załóżmy, że przez długą listę skomplikowanych pytań przebije się 30, może nawet 40 procent uprawnionych (co dla Andrzeja Dudy byłoby gigantycznym sukcesem politycznym). Wówczas kolejnym krokiem musiałoby być powołanie – na podstawie specjalnej ustawy – komisji konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego (na wzór tej, która zajmowała się przygotowaniem obecnej ustawy zasadniczej), która miałaby się zająć przełożeniem odpowiedzi obywateli na język konkretnego projektu. Załóżmy, że komisja zaczęłaby działać pod koniec tego roku. Niespełna rok później będziemy mieli wybory parlamentarne. Wątpliwe, żeby przyniosły one PiS większość konstytucyjną, czyli dwie trzecie głosów (306 posłów – dziś PiS ma ich 237). Możliwe oczywiście, że powstałaby w Sejmie koalicja konstytucyjna, ale z kim?

Gdyby za punkt wyjścia brać obecny krajobraz, możemy mieć pewność, że zmianę konstytucji poparłby być może jedynie klub Pawła Kukiza i koło Wolnych i Solidarnych, którzy najpewniej i tak w kolejnej kadencji wejdą w skład PiS. Jednak Paweł Kukiz postawiłby prawdopodobnie warunki nie do zaakceptowania przez ugrupowanie Kaczyńskiego, takie jak rezygnacja z zapisu o proporcjonalnych wyborach do Sejmu, co umożliwiłoby wprowadzenie ordynacji większościowej. A nawet gdyby udało się zmiany uzgodnić i zawiązana ad hoc koalicja uchwaliłaby ustawę o zmianie konstytucji RP, stałoby się to w warunkach dramatycznie zaostrzonego konfliktu politycznego. Trudno sobie wyobrazić, by nowej konstytucji nie pod-dano pod głosowanie powszechne, tak jak stało się z konstytucją z 1997 roku. Mielibyśmy wówczas być może najgwałtowniejszą kampanię wyborczą w historii III RP.

Niebezpieczeństwo: dziecko ma być piękne, ale szanse na to są niewielkie

To jednak wszystko fantazje, bo prezydent ze swoją inicjatywą, jakkolwiek słuszną, zaliczył najprawdopodobniej falstart, który może go drogo politycznie kosztować. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują dzisiaj, że frekwencja w prezydenckim referendum nie będzie oszałamiająca, nawet jeśli odbędzie się ono łącznie z wyborami samorządowymi, co jest bardzo prawdopodobne, bo wynika wprost z kalendarza wyborczego. Mandat prezydenta do zainicjowania już na poważnie prac nad nową konstytucją w sytuacji, gdy w referendum wzięłoby udział, powiedzmy, 30 czy 35 procent uprawnionych, będzie problematyczny.

Stawiałbym więc, że z obecną ustawą zasadniczą zostaniemy jeszcze na długo. Konstytucja z 1997 roku jest marna, ale gdyby pod projekt nowej popodczepiali się związkowcy, wielbiciele socjalu, zwolennicy regulowanie każdej dziedziny życia w detalach – zamiast eleganckiej nowej konstytucji na dziesięciolecia moglibyśmy dostać kolejnego prawnego potworka.

Źródło artykułu:WP Opinie
Andrzej Dudakonstytucjapis
Wybrane dla Ciebie
Węgierska pokusa PiS [OPINIA]
Tomasz P. Terlikowski
Komentarze (0)