PolskaŁukasz Warzecha: nas także okradną z pieniędzy?

Łukasz Warzecha: nas także okradną z pieniędzy?

"Jak jest kryzys, to zawsze biedni ludzie tracą" - napisał do mnie na Twitterze podsekretarz stanu w Kancelarii Premiera Adam Jasser, komentując próbę okradzenia właścicieli rachunków bankowych na Cyprze z ich pieniędzy przez eurogrupę. Czy to ma oznaczać, że w razie czego rząd Tuska bez mrugnięcia okiem zgodzi się na taką kradzież w Polsce? Wygląda na to, że tak. Może pora przenieść swoją kasę do materaca.

Łukasz Warzecha

21.03.2013 | aktual.: 21.03.2013 13:53

We wrześniu 1938 r. układ monachijski przypieczętował los Czechosłowacji, decydując o jej rozbiorze. O losie suwerennego kraju debatowali przywódcy najważniejszych państw Europy: Adolf Hitler, Neville Chamberlain, Édouard Daladier i Benito Mussolini. Przy obradach byli też przedstawiciele Czechosłowacji, ale wyłącznie w roli obserwatorów, którym przedstawiono podjętą już decyzję o rozczłonkowaniu ich kraju. Chamberlaina i Daladiera fetowano jako obrońców pokoju. Los Czechów mało kogo obchodził. Rok później wybuchła druga wojna światowa.

Porównanie z próbą okradzenia Cypryjczyków zbyt drastyczne? Czy aby na pewno? Dyktat silniejszych, arbitralnie przedstawiana decyzja, żadnego poszanowania dla zwykłych obywateli – to cechy wspólne konferencji monachijskiej i tego, co miało spotkać właścicieli kont w cypryjskich bankach (co ich spotka, nie jest jeszcze pewne w chwili, gdy powstaje ten tekst; na razie wiadomo, że cypryjski parlament odrzucił znaczną większością warunki, przedstawione przez Eurogrupę).

Przypomnijmy krótko: Cypr stanął przed groźbą krachu bankowego. To warto podkreślić: bankowego, nie gospodarczego, a cała operacja miała na celu ratowanie właśnie banków. Gdy kilka lat temu w podobnych okolicznościach znalazła się Islandia, mimo międzynarodowej presji (na tamtejszych rachunkach trzymało pieniądze wielu obywateli krajów UE) pozwoliła bankom zbankrutować i po kilku latach znów stała się państwem zdrowym finansowo. Tyle, że Islandia nie była, na szczęście dla siebie i w przeciwieństwie do europejskiej części Cypru, członkiem strefy euro.

Eurogrupa zgodziła się na pomoc dla Cypru, ale postawiła warunek: niemal 6 mld euro musi zostać zebranych pod przymusem z kont bankowych w cypryjskich bankach. Wtedy Eurogrupa wyasygnuje pozostałe 10 mld. Według relacji początkowe żądania, wysuwane zwłaszcza przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, były drakońskie: mowa była o konfiskacie nawet 40 proc. depozytów. Ostatecznie stanęło na tym, że depozyty do 100 tys. euro miały zostać obłożone kontrybucją w wysokości 6,75 proc., a te powyżej – 9,9 proc. Potem proporcje się zmieniały: do 100 tys. euro – 3 proc., od 100 do 500 tys. euro – 9,9 proc., powyżej 500 tys. euro – 15 proc. Rozważane było także pozostawienie depozytów poniżej 100 tys. euro nietkniętych. Dla niepoznaki ten rabunek nazwano oficjalnie „jednorazowym podatkiem”. Na pocieszenie zamierzano wcisnąć okradzionym akcje wspieranych banków. Równie dobrze można by im sprezentować po kilka rolek papieru toaletowego.

Ustalenia w sprawie kradzieży zapadły w sobotę nad ranem po wielogodzinnych negocjacjach, podczas których prezydent Cypru był brutalnie naciskany i szantażowany. Wtedy też postanowiono, że banki pozostaną zamknięte na tyle długo, aby właściciele kont nie zdołali z nich wydobyć pieniędzy. Zresztą odpowiednie sumy na wszystkich rachunkach natychmiast zamrożono. W Nikozji zaczęły się protesty, w bankomatach szybko zabrakło gotówki.

Komentatorzy i większość ekonomistów nie pozostawiło na planie suchej nitki. Naprawdę trudno było znaleźć opinie przychylne. Przytaczano multum argumentów ekonomicznych przeciwko kuriozalnemu pomysłowi, w tym mówiono o dramatycznej utracie zaufania do całego systemu bankowego nie tylko na Cyprze czy o złamaniu zasady, że w strefie euro depozyty do 100 tys. euro są gwarantowane. Zostawmy je jednak, bo nie chodzi tu jedynie o ekonomię. Wystarczy stwierdzić, że nawet z tego punktu widzenia plan był absurdalny.

Przede wszystkim jednak pokazywał on jak w soczewce mechanizm działania dzisiejszej unijnej biurokracji (przy czym nie ma znaczenia, że mówimy akurat o urzędnikach eurogrupy i MFW, a nie samej Unii). Otóż mieliśmy do czynienia nie tylko z klasycznym dyktatem silniejszych – na rekwizycję z depozytów bankowych nalegać miały szczególnie Niemcy – ale też z dyktatem urzędników bez śladu demokratycznej legitymacji. Ani szef eurogrupy Holender Jeroen Dijsselbloem, ani szefowa MFW Francuzka Christine Lagarde nie pochodzą z powszechnych wyborów. Taki dyktat jest w strukturach europejskich normą. Pomysły powstają gdzieś w zaciszach gabinetów i na brukselskich korytarzach, nierzadko wychodząc zresztą nie od samych urzędników, ale od lobbystów, poza jakąkolwiek demokratyczną kontrolą. Na dodatek ani szef Komisji Europejskiej José Manuel Barrosó, ani przewodniczący Rady Europejskiej Herman van Rompuy nie zostali wyłonieni w wolnych wyborach. A nawet gdyby takie się odbywały, nie miałyby dużego sensu po prostu dlatego, że
Niemców czy Francuzów jest więcej niż Polaków czy Czechów, więc zwycięstwo mieliby zawsze zapewnione kandydaci najsilniejszych.

Próba dyktatu – właściwie szantażu – wobec Cypryjczyków poraża zatem swoją arogancją, ale także złamaniem podstawowego prawa własności. Niektórzy komentatorzy próbowali ją pokrętnie usprawiedliwiać, przypominając, że znaczna część lokat należy do Rosjan, a ci nie trzymają na nich pieniędzy uczciwie zdobytych. Cóż to za argument? Czy z tego wynika, że te pieniądze można bez żadnego wyroku po prostu zabrać? Czy obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa, więc to samo można zrobić z setkami tysięcy innych depozytów, należących do uczciwych ludzi?

Żadnym wytłumaczeniem nie jest to, że mówimy o warunkach udzielenia pomocy, której Cypr – podobno – potrzebuje. To, że komuś proponuje się pomoc, nie znaczy, że wolno mu postawić skrajnie nieetyczne warunki jej uzyskania. Przypomina to działanie lichwiarzy, którzy są gotowi udzielić pożyczki na leczenie śmiertelnie chorego dziecka, ale na 120 procent i pod zastaw domu.

W kontekście cypryjskiej awantury szczególnie zabawnie brzmiała przedstawiona we środę w Sejmie informacja ministra Sikorskiego o kierunkach polskiej polityki zagranicznej (kto nie słuchał, niech nie żałuje; była tak nudna, że w pewnym momencie w swojej loży zasnął nawet prezydent Komorowski). Minister wychwalał pod niebiosa wspólną walutę i przez kilkanaście minut snuł rozważania o tym, jak marny los czeka Polskę, jeżeli do strefy euro nie przystąpimy. Tezy Sikorskiego wyglądały na całkowicie oderwane od rzeczywistości, bo sprawa Cypru pokazuje jednoznacznie, że od euro powinniśmy trzymać się jak najdalej. Polska oczywiście zobowiązała się do wprowadzenia wspólnej waluty, przystępując do Unii. Termin nie jest jednak określony. I oby jak najdłużej nie był.

O Cyprze przedstawiciele MFW i Eurogrupy mówili wielokrotnie, że to odosobniony przypadek i że ten manewr nigdzie nie zostanie powtórzony. Doprawdy? Szef jednego z niemieckich banków już wspomina o obłożeniu „jednorazowym podatkiem” lokat we Włoszech. Na celowniku jest Hiszpania, może Łotwa – kto wie, kto jeszcze? Kto powstrzyma urzędników od forsowania podobnych rozwiązań w stosunku do innych państw, jeśli próbowali to już raz zrobić? Jak powiedział swego czasu klasyk, gdy był jeszcze w opozycji, a nie na czele rządu – pilnujmy swoich pieniędzy, bo naprawdę poważna ekipa zabiera się za nasze portfele.

Specjalnie dla WP.PL Łukasz Warzecha

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (253)