PublicystykaŁukasz Warzecha: Imigranci, a nie "uchodźcy", czyli manipulacje i szantaż moralny

Łukasz Warzecha: Imigranci, a nie "uchodźcy", czyli manipulacje i szantaż moralny

- Martwy chłopczyk na plaży. Mała dziewczynka z laleczką na dworcu Keleti w Budapeszcie. Niemcy oklaskujący przyjeżdżających do nich imigrantów. Jarosław Kurski w „Gazecie Wyborczej” piszący niczym natchniony kaznodzieja o obowiązkach moralnych wobec „uchodźców”. To wszystko elementy wielkiej medialnej manipulacji i moralnego szantażu, jakim próbuje się poddawać nie tylko Polaków, ale Europejczyków w ogóle – pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Łukasz Warzecha: Imigranci, a nie "uchodźcy", czyli manipulacje i szantaż moralny
Źródło zdjęć: © PAP/EPA | Orestis Panagiotou
Łukasz Warzecha

Wygląda jednak na to, że wobec bezprecedensowego kryzysu i wielu wcześniejszych doświadczeń krajów, gdzie imigranci stanowią już znaczący procent (Francja, Dania, Szwecja, Wielka Brytania i inne), ta fałszywa narracja jest odrzucana. Tymczasem Unia nie robi niemal nic, by powstrzymać najazd imigrantów. Operacja mająca powstrzymać przemyt ludzi przez Morze Śródziemne kosztuje rocznie 120 mln euro przy budżecie UE wynoszącym 145 mld euro!

Cofnijmy się o 16 lat. W kosowskiej wsi Raczak Albańczycy odnajdują 45 ciał. Ogłaszają, że za zbrodnią stoją Serbowie. Następnego dnia rzekoma serbska zbrodnia jest już na ustach całego świata za sprawą mediów, które mają jasną linię: tzw. Kosowarzy są dobrzy, a Serbowie źli. „Masakra w Raczaku” przyspiesza interwencję NATO.

Po paru latach nie ma wątpliwości: to była sprytna ustawka. Albańczycy zwieźli do Raczaku zwłoki własnych bojowników zabitych podczas walki w różnych miejscach i upozorowali ich na cywilów. Zachód dał się nabrać jak małe dziecko. Ogromną rolę odegrało tu granie na emocjach i sentymentach mało przenikliwej i niewyrobionej publiki. Oszustwo w końcu wyszło na jaw, ale konsekwencji nie dało się cofnąć. W efekcie mamy dziś w Europie przestępcze pseudopaństewko Kosowo, odgrywające zresztą pewną rolę także w obecnym kryzysie.

Kilka dni temu, zanim jeszcze Węgrzy musieli zacząć się zmagać z kryzysem w imieniu całej Unii (o tym dalej), w mediach pojawiło się zdjęcie martwego 3-latka na plaży. „Czy to zdjęcie otworzy oczy Europie?” – dramatycznie pytała „Wyborcza”. Być może od czasów mistyfikacji w Raczaku nie mieliśmy do czynienia z podobnie zuchwałą próbą zagrania na emocjach i wpłynięcia na strategiczne decyzje polityczne za pomocą rozhisteryzowanej opinii publicznej. Czy może raczej – jej części.

To się w jakimś stopniu, niestety, udało. David Cameron zmienił swoje poprzednio twarde stanowisko w sprawie przyjmowania imigrantów właśnie pod wpływem nacisków wywołanych publikacją wspomnianego zdjęcia.

Gdy przewaliła się już pierwsza fala histerii, okazało się, że rodzina, z której pochodził chłopiec, mieszkała od roku w Turcji. Nie była zamknięta obozie, ojciec miał pracę. Ale chciał mieć lepiej w Niemczech (pojawia się informacja, że zależało mu na… reperacji uzębienia, co w Niemczech miałby bezpłatnie), i tam się wybierał. Nie byli to zatem żadni uchodźcy, tylko zwykli imigranci. Nie uciekali przed śmiercią czy przemocą. Mało tego – można by spytać o odpowiedzialność człowieka, który naraża swoich najbliższych na koszmarne niebezpieczeństwo tylko po to, by załapać się na wyższy socjal w bogatej Europie, bo biedniejsza Turcja nie spełniła jego oczekiwań. No i nie zafundowałaby mu nowych zębów. Ale te pytania nie mieszczą się w kanonie politycznej poprawności i łzawych zawodzeń europejskiej lewicy, wspieranej przez część mediów.

Takich manipulacji jest mnóstwo, począwszy od upartego nazywania imigrantów „uchodźcami”. Przypomnijmy: uchodźca to ten, który uchodzi przed bezpośrednim zagrożeniem, czyli zwykle konfliktem zbrojnym. Takie konflikty targają dziś Bliskim Wschodem, ale to nie oznacza, że każda osoba we wlewającej się do Europy masie spełnia kryteria uchodźcy. Uchodźca to z definicji ktoś, kto ratuje swoje zdrowie, a równie często życie. Jego plan to znalezienie się w możliwie bezpiecznym miejscu, a nie przejazd przez kilka krajów do tego, który zapewni mu największe socjalne świadczenia.

Tak się też dziwnie składa – a potwierdzają to statystyki Eurostatu, pokazujące skład grup imigrantów – że w tłumie dobijającym się do drzwi Europy zdecydowana większość to zdrowi, młodzi mężczyźni, a nie potrzebujące opieki słabe dzieci czy kobiety. Mężczyźni będący – dodajmy – najlepszym materiałem do rekrutacji dla radykałów.

Zalewający nasz kontynent tłum ma roszczeniową postawę: macie nas wpuścić do Niemiec, względnie Holandii czy Austrii, a jak nie, to zaczniemy się awanturować. Takie awantury można już znaleźć w sieci: wściekły tłum wykrzykujący „Allahu akbar” i atakujący policjantów w obozie dla uchodźców na Węgrzech czy agresja lokatorów innego ośrodka w Hiszpanii zaledwie kilka dni temu.

Tymczasem przepisy nakładają na przyjmujący uchodźców kraj obowiązek weryfikacji ich twierdzeń. Ten czas powinni spędzić w obozach dla uchodźców. Jednak europejskie lewicowe elity pohukują, że to niehumanitarne traktowanie. Węgrzy nie mieli najmniejszych szans przeprowadzić weryfikacji tłumu, który zalał centrum Budapesztu, choć próbowali, działając zgodnie z europejskim ustawodawstwem. Wśród ludzi, którzy ostatecznie przybyli do Austrii, a przede wszystkim do Niemiec, było zapewne mnóstwo zwykłych imigrantów ekonomicznych.

Między bajki można też wsadzić twierdzenie, że tę masę da się sprawdzić pod kątem ewentualnych wtyczek terrorystów Państwa Islamskiego lub innych organizacji radykalnych. Przykład? Internauci wykryli wśród przybywających do Europy Laitha al Saleha. Po sieci zaczęło krążyć zdjęcie tego samego mężczyzny w wojskowym stroju i z karabinem w ręku oraz adnotacją, że al Saleh walczył w Syrii w szeregach Państwa Islamskiego. Zwolennicy liberalnej polityki natychmiast zakrzyknęli, że to kłamstwa i przytoczyli łzawą opowieść imigranta o tym, że walczył nie po stronie islamskich terrorystów, lecz przeciwko nim, a w Holandii, do której chce jechać, mieszka jego brat. Tej wzruszającej opowieści przyjrzał się z kolei Witold Repetowicz, jeden z najbardziej znanych ekspertów od spraw Bliskiego Wschodu i zarazem dziennikarz, zajmujący się tym regionem. Na swoim Facebooku napisał: „On [al Saleh] twierdzi, że został ranny w Kobane, więc napisałem do Rożawy [kurdyjski region w Syrii] i dostałem odpowiedź, że to kłamca. Facet nie
podaje też żadnych danych – ani nazwy rzekomego oddziału, ani dowództwa operacyjnego – historyjka dla idiotów, nie mających pojęcia, jak to funkcjonuje w Syrii, a zwłaszcza w Rożawie”.

Pytanie brzmi: ile takich fałszywych, łzawych historyjek imigranci lub co gorsza – „śpiochy” terrorystów wcisnęły naiwnym zachodnim mediom?

O ile można jeszcze uznać, że jako Zachód Polska ma jakieś moralne zobowiązania wobec osób autentycznie prześladowanych, w szczególności za wiarę, to nie mamy najmniejszych zobowiązań wobec imigrantów ekonomicznych. Na lewicy funkcjonuje kilka kiepskich i fałszywych argumentów, które mają nas przekonać, że jest inaczej. Jednym z najczęściej powtarzanych jest obecność Polaków w Iranie podczas II wojny światowej. Jednak tę historię jako argument za przyjmowaniem tysięcy imigrantów może powtarzać jedynie kompletny ignorant. Po pierwsze – w okresie, gdy do Iranu dotarła armia Andersa wraz z towarzyszącymi jej cywilami, kraj ten był już pod faktyczną rosyjsko-brytyjską okupacją. Po drugie – Polacy w Iranie nie byli bezładną grupą z wyśrubowanymi oczekiwaniami, ale w dużej mierze zmilitaryzowanym kontyngentem, który nie miał zamiaru zagrzać tam miejsca na dłużej. Polacy nie mieli postawy roszczeniowej – przeciwnie, korzystali tylko z własnych środków, których często nie starczało. Nie było też mowy o narzucaniu
miejscowej ludności własnych obyczajów. Poza tym dzisiaj do Europy nie zmierzają akurat masy Irańczyków, więc o jakim geście wdzięczności może być mowa?

Berlin i Paryż w sprawie imigracji wywierają nacisk na stawiającą opór Europę Środkową, nie ponoszący żadnej odpowiedzialności za obalenie bliskowschodnich reżimów, które może nie były sympatyczne, ale stanowiły gwarancję, że nie stanie się to, co właśnie się dzieje. Niemieccy publicyści próbują terroryzować Polaków pisząc, jak nieładnie się zachowujemy. Z tamtejszych kręgów rządowych rozlegają się przebąkiwania o tym, że jeśli nie przyjmiemy podyktowanej nam liczby „uchodźców”, to w innych sprawach zostanie zawieszona unijna solidarność. Na stole mają być sprawy takie jak Schengen, sankcje wobec Rosji, a może także przyszły budżet UE.

Trudno te zabiegi nazwać inaczej niż brutalnym szantażem. Jest wyjątkową bezczelnością, że o solidarności mają nas czelność pouczać Niemcy, którzy zafundowali nam Nordstream, przez całe miesiące patrzyli przez palce na działania Rosji, a dziś stanowczo przeciwstawiają się instalacji baz NATO na polskiej ziemi. Na ich biadolenia odpowiedź może być tylko taka, jaką dają dziś trzej środkowoeuropejscy przywódcy: Viktor Orban, Robert Fico i Milosz Zeman. Ewa Kopacz jest w tym gronie niejako siłą rozpędu, ale to dobrze – trudniej zmienić stanowisko, gdy jest ono wspólne dla grupy państw.

Zresztą Niemcy przyczynili się dopiero co do zwiększenia napływu imigrantów, wpuszczając na swoje terytorium tłum z Węgier. Dwa dni po tej operacji minister spraw zagranicznych Niemiec, Frank Walter Steinmeier, zaczął mówić, że był to gest jednorazowy. To tak jakby ktoś raz opłacił się przestępcom wymuszającym haracz i próbował ich potem przekonywać, że więcej nie zapłaci. Sygnał o tym, że Niemcy wzięły wszystkich jak leci został niechybnie natychmiast odczytany wśród rozważających podróż do tego wymarzonego kraju w Europie. Nieodpowiedzialne działanie Berlina sprowadzi przede wszystkim na Węgry kolejne fale imigrantów, ale gdy premier Orban zacznie uszczelniać granicę (15 września zmieni się węgierskie prawo, wprowadzając znacznie surowsze zasady dotyczące nielegalnego przekraczania granicy), Niemcy z niebywałą hipokryzją znów zaczną po nim jeździć jak po łysej kobyle.

Pada pytanie: co można zrobić? Tu znów właściwą kolejność wskazał Orbán: najpierw uszczelnienie granic, potem rozmowy o podziale imigrantów i pomocy dla prawdziwych uchodźców. Problem należy też zwalczać u źródła, czyli na Bliskim Wschodzie. Jeśli trzeba – wysyłając do Syrii wojska. Alternatywą jest bowiem dalszy niekontrolowany zalew imigrantów z tego kraju, choć wśród żądających prawa wjazdu do Niemiec są też Serbowie, kosowscy Albańczycy i inni. A do tego idąca od południa, z Włoch, fala imigracji afrykańskiej.

Europa nie uczyniła nic spośród możliwych do podjęcia kroków. Po pierwsze, powinna była podjąć pilnie rozmowy z Turcją o uszczelnieniu jej granicy z Syrią i granicy morskiej z UE (czyli faktycznie z Grecją). Po drugie, powinna wysłać jasny i jednoznaczny sygnał, że nikt nie zostanie przyjęty automatycznie, weryfikacja rzekomych uchodźców będzie drobiazgowa i będzie się odbywać z daleka od krajów, do których przybysze mają życzenie trafić. Po trzecie, państwa, które są dziś pod największym naporem, czyli Grecja czy Węgry, powinny natychmiast dostać pomoc w postaci oddziałów straży granicznej z innych krajów UE.

Ogromną dziurą, przez którą przedostają się setki tysięcy imigrantów z Afryki, jest Morze Śródziemne. Choć były takie zapowiedzi, nie podjęto akcji zatapiania łodzi przemytników podczas ich postoju w libijskich portach. Operacja Tryton, mająca powstrzymać przemyt ludzi na Morzu Śródziemnym, działa przy budżecie 120 milionów euro. Cały budżet UE to 145 miliardów euro. Czyli na kluczową operację Unia wydaje mniej niż jeden promil swoich pieniędzy! To kpiny.

Otuchą napawa fakt, że obywatele Unii – nie tylko Polacy – zrywają z polityczną poprawnością i nie chcą ulec emocjonalnemu szantażowi elit, w Polsce uprawianemu przez część polityków i publicystów. „Gazeta Wyborcza” blokuje komentarze pod wszystkimi swoimi tekstami dotyczącymi kryzysu imigranckiego, ponieważ komentujący nie spełniają jej oczekiwań. To samo zrobił „Tygodnik Powszechny”. Gdy brytyjski „Times” na swoim twitterowym profilu pokazał zdjęcie syryjskiej dziewczynki z lalką na dworcu Keleti jako ilustrację linku do reportażu z Budapesztu, czytelnicy nie pozostawili w odpowiedziach suchej nitki na gazecie. „Dość emocjonalnego szantażu”, „Pokażcie tych zdrowych byków, których jest tam większość”, „Przestańcie manipulować” – pisali.

Rozdźwięk pomiędzy pięknoduchami z elity a zwykłymi ludźmi dawno nie był tak wielki. Szczególnie zabawne jest, że najbardziej zagorzali lewicowcy, na co dzień piętnujący rzekome wtrącanie się Kościoła do spraw publicznych, nagle cytują na potęgę papieża i niektórych polskich biskupów, a nawet odwołują się do Pisma Świętego. Oczywiście także popełniając manipulację, ponieważ przedstawiciele Kościoła mówią jednak o uchodźcach, a nie imigrantach. No, ale dla lewicy każdy jest uchodźcą.

Lewica oszalała. Jest całkowicie ślepa na dramatyczne skutki multi-kulti i głucha na argumenty, że masowa imigracja z krajów muzułmańskich oznacza spotęgowanie konfliktów. Nie interesują ją koszty ani kulturowe, ani społeczne, ani finansowe. Poziom fanatyzmu w tej sprawie jest niebywały – i dlatego nie powinniśmy się mu poddawać. Państwo – nie tylko polskie, ale każde – ma obowiązek dbać przede wszystkim o swoich obywateli i nie kierować się sentymentami, ale interesem. W naszym interesie z całą pewnością nie leży masowa imigracja z Afryki czy Bliskiego Wschodu.

A prawdziwi uchodźcy? Oni przecież także są w tym tłumie. I są w tej sytuacji najbardziej pokrzywdzeni. Ale nie my, Polacy, ponosimy za to winę.

Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski

*

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (988)