PublicystykaŁukasz Warzecha: Elektryzujący chaos, czyli energetyczna pułapka PiS

Łukasz Warzecha: Elektryzujący chaos, czyli energetyczna pułapka PiS

Fikcyjny barona Münchhausen miał się sam wyciągnąć z bagna (razem z koniem), ciągnąc się za włosy. Minister energii Krzysztof Tchórzewski istnieje naprawdę. Niektórych jego pomysłów pozazdrościłby mu jednak sam baron. Byłby nimi porażony, niczym Polacy cenami prądu.

Łukasz Warzecha: Elektryzujący chaos, czyli energetyczna pułapka PiS
Źródło zdjęć: © East News | Andrzej Iwańczuk/Reporter
Łukasz Warzecha

14.12.2018 | aktual.: 14.12.2018 07:53

"Prąd” będzie słowem elektryzującym polską politykę i gospodarkę w ciągu najbliższych kilku lat (przynajmniej). A jego ceny mogą sprawić rządzącym gigantyczne problemy. Chaos, niekonsekwencja, dziwaczne ruchy, jakie premier i minister energii wykonują w tej kwestii pokazują nie tylko, że zdają sobie z tego sprawę, ale też, jak słabo jest w PiS z myśleniem w perspektywie dłuższej niż kilka tygodni.

Bo o tym, że ceny prądu będą musiały znacząco wzrosnąć, było wiadomo nie od miesięcy, ale od lat. Wszystko to, co się dzieje, można było przewidzieć przynajmniej od 2015 roku. Tymczasem panika wokół prądu zaczęła się w rządzie ledwo parę tygodni temu.

Przed wyborami minister stracił pamięć

Jeszcze w październiku minister energii Krzysztof Tchórzewski perorował, lekceważąco zbywając coraz bardziej alarmujące informacje mediów: "Prąd po wyborach nie zdrożeje o czterdzieści procent. Te informacje są kłamstwem. Nowa taryfa wejdzie w życie w przyszłym roku i możliwa jest podwyżka rachunku, ale nie przekroczy ona pięciu procent".

Informacje kłamstwem nie były. Pytanie brzmi jedynie, czy minister energii sam kłamał – to źle – czy też nie wiedział, co się dzieje w podlegającej mu dziedzinie – to jeszcze gorzej. Bo kilka dni temu Ministerstwo Energii szacowało już, że podwyżki cen prądu dla indywidualnych gospodarstw mogą wynieść nawet 20 proc. Przed wyborami samorządowymi minister o tym nie wiedział? Nagle go oświeciło?

A to i tak pikuś w porównaniu z podwyżkami dla samorządów. Te w ciągu ostatnich miesięcy dostawały już od firm energetycznych propozycje nowych umów na dostawy energii z cenami wyższymi czasem nawet o 70 proc. Tego już rząd nie zauważał, a przecież wyższe ceny prądu dla samorządów to drastyczny wzrost cen wszelkich usług komunalnych. W połączeniu ze wzrostem cen prądu dla firm – to gwarancja wzrostu inflacji.

Jednak to, co działo się wokół cen prądu po wyborach, to już prawdziwy rollercoaster. Najpierw, w ciągu ostatnich kilkunastu dni, ME wreszcie przyznało, że odbiorcy indywidualni dostaną mocno po głowie podwyżkami cen prądu. Wtedy pojawił się pomysł rekompensat. Oczywiście była to klasyczna kiełbasa wyborcza, bo plan był obliczany na rok lub dwa, czyli akurat na lata wyborcze, i nie rozwiązywał w żaden sposób problemu, jakim są ceny pozwoleń na emisję dwutlenku węgla i brak w Polsce alternatywnych źródeł energii, z elektrownią jądrową na czele – a jedynie łagodził objawy. Koszt programu rekompensat najpierw szacowano na około dwa miliardy, potem okazało się, że miałoby to być raczej około 5-6 miliardów. Czyli już całkiem sporo. I tu pan minister pogłówkował i wymyślił, że dorzucą się do tego firmy energetyczne.

Fikcyjny baron i realny minister

Pamiętają państwo barona Münchhausena, XVIII-wiecznego fikcyjnego niemieckiego awanturnika? W jednej ze swoich przygód baron miał się sam wyciągnąć z bagna (razem z koniem), ciągnąc się za włosy. Podobnie wyglądał pomysł ministra: firmy energetyczne miałyby się dołożyć do rekompensat za wzrosty cen, które same by narzuciły. Oczywisty absurd, ale być może Krzysztof Tchórzewski – którego głównym walorem jest to, że należy do starej gwardii Porozumienia Centrum – tego nie rozumie. W dodatku działające w Polsce firmy energetyczne nie są wcale w bajecznej sytuacji finansowej, a infrastruktura energetyczna jest już w takim stanie, że jej utrzymanie wymaga nakładów idących w dziesiątki miliardów złotych.

Firmy energetyczne, w części będące własnością Skarbu Państwa, zawnioskowały do Urzędu Regulacji Energetyki o podwyżki w wysokości dalece przekraczającej niedawne optymistyczne prognozy Tchórzewskiego. Minister wypalił wówczas, że podwyżki nie są niezbędne w takiej wysokości, więc URE poprosiło firmy o wyjaśnienia. Pojawiła się informacja, że ME zażądało od firm z udziałem Skarbu Państwa wycofania się z wniosków do URE, dotyczących cen dla indywidualnych odbiorców, a te odmówiły. Mniej więcej w tym samym czasie premier Morawiecki ogłaszał już tryumfalnie, że podwyżek cen prądu dla gospodarstw domowych nie będzie. Niby się pospieszył, ale zawsze pozostaje jeszcze polityczny nacisk na URE. Jeśli ten będzie zwlekał, nowe taryfy mogą nie zostać zatwierdzone na czas.

Na razie chaos jest tak duży, że kompletnie nie wiadomo, na czym stoimy – nie tylko chodzi o odbiorców indywidualnych, ale też firmy, zwłaszcza mniejsze, które miały się załapać na rekompensaty. Podobno minister Tchórzewski ma nowy pomysł: tym razem miałoby być nim obniżenie akcyzy na prąd, czyli ruch słuszny, bo to po prostu obniżenie opodatkowania. Coś, czego moglibyśmy sobie też życzyć choćby w przypadku cen benzyny (a zamiast tego od stycznia 2019 roku wejdzie opłata emisyjna, która je podwyższy). Tyle że rząd, który wciąż potrzebuje kasy na socjal wszelkiego rodzaju, ewentualną obniżkę akcyzy będzie musiał sobie odbić gdzie indziej. Zatem w jednym miejscu odda (choć obywatele tego nie odczują, bo miałoby to jedynie skompensować konieczne podwyżki cen prądu), ale w drugim zabierze. Netto będziemy i tak stratni.

Wygląda na to, że trwa panika

Jaka jest teraz – w momencie pisania tego tekstu – sytuacja, właściwie nie wiadomo. Wygląda na to, że trwa panika. Co ciekawe, PO wcale rządu w tej sprawie przesadnie nie punktuje. Trudno się dziwić, skoro jest współwinna stanowi rzeczy. Nigdy dość przypominania, że przez osiem lat sprawowania władzy rządy Tuska i Kopacz nie były w stanie nawet wybrać miejsca pod polską elektrownię jądrową, a cóż dopiero zacząć jej budować. To również Platforma negocjowała warunki unijnego pakietu energetyczno-klimatycznego i choć mogła (było to zanim fatalny dla nas Traktat Lizboński, podpisany przez Lecha Kaczyńskiego, w pełni zaczął obowiązywać), nie zastosowała weta.

Lecz ewidentne zaniedbania PO nie są usprawiedliwieniem dla obecnej władzy. Mając osiem lat w opozycji, można było się przygotować do rządzenia na poziomie strategicznym – a kwestia cen energii to właśnie sprawa strategiczna, która jednak, można odnieść wrażenie, jakoś partii Kaczyńskiego umknęła. Można było od razu na początku swoich rządów ruszyć z kopyta ze sprawą elektrowni jądrowej, tymczasem tu PiS idzie dokładnie w ślady PO. Nadal nie wybrano nawet miejsca. Można było – skoro już znaleźliśmy się w niekorzystnej dla nas sytuacji i nie możemy jej zmienić – opracować strategię rozwoju takich OŹE, jakie się w Polsce mogą sprawdzić. Zamiast tego PiS postanowił praktycznie skasować już istniejące siłownie wiatrowe na lądzie, z czysto populistycznych powodów, i zablokować budowę nowych. W zamian dostajemy mgliste pomysły na budowę farm wiatrowych na Bałtyku. Oczywiście droższych niż te na lądzie, a więc produkujących droższy prąd. I niechby nawet i tak było, zawsze to pomoc w uzyskaniu miksu energetycznego, jakiego wymaga Unia, tyle że i to można było robić już od 2015 roku.

Zadowoleni będą górnicy, reszta Polaków niekoniecznie

Oczywiście żadne z tych działań nie zapobiegłyby natychmiast podwyżkom cen prądu, ale w perspektywie mielibyśmy realizację planu choćby względnej energetycznej stabilizacji Polski i obrony przed kolejnymi szaleństwami polityki klimatycznej, której nie udało się nam zablokować. Tymczasem wisi nad nami unijny wymóg, aby do 2030 roku mieć zaledwie 50 proc. energii z węgla. Dziś mamy 80 proc. i zero czytelnej strategii – premier mówi, że od węgla będziemy odchodzić, choć nie mówi, jak; prezydent węglem się chwali i mówi, że złóż jest na 200 lat, choć sam zastrzega, że tych, które opłaca się obecnie wydobywać – zaledwie na lat kilkadziesiąt. Generalnie rząd PiS dba przede wszystkim o to, żeby zadowolone były górnicze związki zawodowe.

Wróble ćwierkają, że konsekwencją chaosu ostatnich dni ma być dymisja Tchórzewskiego przy najbliższej przebudowie rządu. Należałoby się, bo niekompetencja ministra jest już widoczna gołym okiem. Tyle że od odejścia szefa resortu energii ceny prądu nie spadną.
Dojutrkowość i krótkowzroczność opozycja zawsze bardzo chętnie zarzuca rządzącym.

Tak robił PiS – niebezpodstawnie – gdy rządziła PO. Dzisiaj sam pokazuje krótkowzroczność w najgorszym wydaniu, i to w sprawie, która uderzy nas wszystkich po kieszeni bardzo boleśnie.

Źródło artykułu:WP Opinie
prądcena prądumateusz morawiecki
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)