Ludzi sukcesu się nie lubi
To nieprawda, że fachowiec nawet z pana Czesia z przejścia podziemnego zrobi gwiazdę, jeśli tylko włoży w jego promocję odpowiednią ilość pieniędzy – uważa Maciej Durczak, menadżer zespołów "Ich Troje" i "Łzy", a do niedawna również "Czarno Czarnych" i "Big Cyca". – Nie zgadzam się z taką teorią i widzę wiele przykładów kompletnego fiaska takich produktów specjalistów od marketingu, gwiazd wymyślonych za biurkiem.
19.03.2004 | aktual.: 19.03.2004 09:16
Chociaż kieruje karierą zespołów sprzedających rekordowe ilości płyt na naszym rynku, konsekwentnie trzyma się z daleka od centrum muzycznej branży. Jest wrocławianinem i we Wrocławiu ma swoje niewielkie biuro.
– Prawie wszystko można załatwić na telefon – uważa. – Jak widać, z powodzeniem. "Ich Troje" sprzedaje więcej płyt niż wszyscy polscy wykonawcy razem wzięci, po zdobyciu nagrody publiczności w Opolu "Łzy" idą jak burza. Wiem, że z tego powodu w branży nie jestem lubiany. Tym bardziej jestem zdecydowany zostać we Wrocławiu, to jest moje miasto. Robiąc swoje, mogę grać na nosie tej całej Warszawce. I mówię to z pełną satysfakcją.
Jakby na przekór rynkowi, także zespoły korzystające z pomocy Durczaka są spoza Warszawy. Członkowie "Big Cyca" (z którym Durczak niedawno się rozstał) pochodzą z Ostrowa Wielkopolskiego, "Ich Troje" – z Łodzi, a "Łzy" – z Rybnika i okolic.
Podręczników brak
Durczak to zupełny samouk. Z wykształcenia jest nauczycielem języka francuskiego, ale od zawsze zafascynowanym muzyką. Zaczynał od opieki nad wrocławskimi kapelami, był menadżerem m.in. "Sedesu". Te początki wspomina z nostalgią. Było fajnie, nieustająca impreza. Tyle, ze na dłuższą metę mało rozwojowo. Niszowa muzyka, niszowy odbiorca, występu w Opolu się nie załatwi. Dopiero praca z "Big Cycem", którym zajmował się osiem lat, wprowadziła go na szersze wody. Twierdzi, że o powodzeniu w tej dziedzinie decyduje właśnie doświadczenie.
"Big Cyc" bardzo dużo koncertował, razem zjechali wszystkie, nawet najmniejsze mieściny. Dlatego dla Durczaka nie ma sytuacji, która mogłaby go zaskoczyć i na którą nie byłby uodporniony. Wie, że podczas organizacji koncertu może się zdarzyć wszystko. Łącznie z tym, że po przejechaniu setek kilometrów zespół dowiaduje się, że o jego koncercie nikt nie wie, bo organizator zapomniał rozwiesić plakatów. Najważniejsze są jednak kontakty, to na nich wszystko się opiera. Nie ma przecież podręczników, z których można się dowiedzieć, jak zdobyć wielotysięczną publiczność, kursów szkolących artystów, co mają śpiewać, by zyskać fanów. Nie da się też przekładać wprost zasad działających na zachodnich rynkach, bo każdy rynek ma swoją specyfikę. Polski – wyjątkowo trudną.
Dostrzec gwiazdę
– Głównie dlatego, że mamy ubogie społeczeństwo– wylicza Durczak. – Ubogie i o dość niskiej kulturze muzycznej. Ludzie nie słuchają muzyki, nie szperają, nie starają się poznać całej twórczości wykonawcy, którego radiowy przebój im się spodobał, nie kupują płyt. Wolą poczekać, aż swoją ulubioną piosenkę dostaną razem z gazetą za 5 zł. W Polsce najlepiej sprzedają się składanki, a w koncertach, zwłaszcza tych biletowanych, panuje totalny kryzys. Jest zaledwie kilku artystów, którzy są w stanie zgromadzić kilkutysięczną publiczność. A przecież bez koncertów się nie da. Ze sprzedaży płyt w Polsce jest w stanie przeżyć jedynie kilku najbardziej renomowanych wykonawców.
Czy to Durczak zrobił karierę dzięki "Ich Troje", czy raczej "Ich Troje" dzięki Durczakowi? Mówi, że nie chce tego oceniać. Fakty są takie, że z Michałem Wiśniewskim spotkał się w 1999 r. Zespół miał już swoich fanów, grywał wiele koncertów, ale był zupełnie pomijany przez media. Durczak poszedł na koncert.
–_ Po prostu mowę mi odjęło– przyznaje. – _To było show, jakiego u nas nikt nie robił. Nie mogłem uwierzyć, że koncert z tak imponującą oprawą był zorganizowany za jakieś marne grosze. Michał przywiózł ośmioosobowy balet, pięcioosobowy zespół, wagon kostiumów, do każdego utworu wychodził inaczej ubrany i umalowany. I to na występ w jakimś marnym klubiku na przedmieściach Rzeszowa. Wszystko było doskonale przemyślane, wzbudzało entuzjazm widowni. Kiedy to zobaczyłem, byłem pewien, że Wiśniewski to materiał na idola, jakiego w Polsce jeszcze nie było. Nie zastanawiałem się długo, zgodziłem się na współpracę.
Zaprzecza, że właśnie Wiśniewski jest przykładem "pana Czesia", bo przecież odniósł sukces, mimo że jest marnym wokalistą (co zresztą sam publicznie przyznaje) i nie komponuje piosenek.
– Nie zdołałbym zrobić z niego gwiazdy, gdyby nie był na nią materiałem – przekonuje. – Michał ma osobowość, ma pomysł na swoją kreację i jest w tym bardzo konsekwentny. Nieważne, jak śpiewa. Ważne, że umie stworzyć wyjątkowy klimat i pociągnąć za sobą tłumy. To są tłumy absolutnie bezkrytyczne wobec niego, bez względu na to, czy zachowuje się rozsądnie czy bez sensu. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby Michał założył partię polityczną... Fani potrafią czekać godzinami po koncercie, by dostać autograf albo obdarować go pluszakami czy własnoręcznie wykonanymi rysunkami. I to od małolatów po starsze osoby, babuleńki, które rzucają mu się na szyję i wręczają różańce.
Błoto dla zwycięzców
Zabawki na ogół lądują w bagażniku Durczaka, który potem zawozi je do wrocławskiego domu dziecka. Już bez lidera "Ich Troje", a nawet jeśli z nim – to nie w blasku kamer i fotoreporterskich fleszy. Takie akcje, choćby były najbardziej szczere i wynikające z potrzeby serca, zawsze spotykały się z krytyką mediów. Niezmiernie łatwo jest głosić, że ktoś robi karierę, wykorzystując biedne sieroty. Nieważne, czy ma to coś wspólnego z prawdą, ważne żeby dowalić.
Dyskredytowanie sukcesów i żywienie się porażkami innych to kolejna polska specjalność. Zwłaszcza, według Durczaka, jest to widoczne w branży rozrywkowej. Nie uważa tak tylko z pozycji menadżera "Ich Troje", na który wylewa się wiadra błota. Są inne przykłady. Choćby "Budka Suflera", która po swoim triumfalnym powrocie na scenę kilka lat temu, była powszechnie wyklinana i wyśmiewana.
– A przecież był to prawdziwy sukces, nie napompowany przez gazety czy telewizję – zauważa Maciej Durczak. – Zespół trafił w potrzeby ludzi, zrobił coś, co im się spodobało. Zasłużył w pełni na to, żeby go docenić, powiedzieć: "szacunek!". To jednak okazuje się za trudne, łatwiej wyśmiać. A już najgłośniej szczekają ci, którzy nic nie osiągnęli.
Korzyść z martwego sezonu
Zawodowe "zboczenie" każe mu słuchać także prywatnie płyt swoich zespołów. Kiedy chce zapomnieć o pracy, wybiera jednak muzykę innych, najczęściej zagranicznych wykonawców.
– Nie ma znaczenia czy to rock czy dobry pop– mówi. – Bardzo cenię zarówno "U2", jak i "Simply Red". Nie marzy, by kierować karierą jakiejś konkretnej gwiazdy. Na pewno nie porywałby się na opiekę nad zagranicznym wykonawcą, nawet gdyby miał taką ofertę. Wie przecież wszystko o polskim, żadnym innym rynku. Na brak pracy nie narzeka. Poza opieką nad dwoma zespołami, kieruje firmą, organizującą rodzimym artystom koncerty na całym świecie.
Na wiecznym braku czasu cierpi najbardziej rodzina, a zwłaszcza 14-miesięczna córeczka, Oliwia. Zaległości nadrabia właśnie teraz, i to paradoksalnie dzięki polskiej specyfice. Od listopada do maja trwa w naszym koncertowym biznesie martwy okres. Ten czas poświęca na przygotowanie kolejnego sezonu dla swoich gwiazd, który w tym roku znowu zapowiada się imponująco.
Alicja Giedroyć