Ludobójstwo w Rwandzie to nie był nagły wybuch nienawiści, ale starannie zaplanowana zbrodnia
Dokonane 20 lat temu ludobójstwo w Rwandzie było czymś więcej niż nagłym wybuchem plemiennej nienawiści. Niewiele było w nim "spontaniczności", dużo za to kalkulacji, starannego przygotowania i cynizmu. Również ze strony jednej z europejskich potęg, która przez lata chroniła m.in. demoniczną prezydentową Rwandy - jedną z głównych planistek ludobójstwa.
Lot nie trwał długo. Dar es Salaam i Kigali w linii prostej dzieli niecałe 1300 km. Falcon 50 wyruszył z Tanzanii po godz. 18.00, o 20.20 krążył już nad rwandyjską stolicą. Francuscy piloci czynili ostatnie przygotowania do lądowania.
Pierwsza rakieta uderzyła w lewe skrzydło. Druga trafiła w kadłub.
Wszyscy pasażerowie - w tym rwandyjski prezydent Juvenal Habyarimana i jego odpowiednik z Burundi - zginęli, nim szczątki maszyny wbiły się w ziemię w pobliżu lotniska.
Nazajutrz, 7 kwietnia 1994 roku, cały kraj spływał już krwią. Topił się w niej przez 100 dni.
W pierwszej fazie masakr dokonywali żołnierze i bojówkarze pochodzący ze stanowiącej 85 proc. rwandyjskiej populacji grupy etnicznej Habyarimany - Hutu. Wkrótce do pogromów przyłączyli się także ich cywilni pobratymcy. Ofiarami padali przede wszystkim członkowie plemienia Tutsich, ale także ci spośród Hutu, którzy próbowali sprzeciwić się okrucieństwom lub nie wykazali wystarczającego entuzjazmu w obliczu morderstw.
Milion ofiar
Do połowy lipca, gdy większość kraju znalazła się pod kontrolą kierowanego przez Tutsich Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego (RPF), życie straciło około miliona osób. Żadnego ludobójstwa w historii XX wieku, wyjątkowo przecież brutalnej, nie dokonano w takim tempie. Żadnego nie przeprowadzano też w tak dużym stopniu przy użyciu broni białej - zwłaszcza maczet - i współudziale zwykłych ludzi.
Gdy w Rwandzie rozpoczęły się masakry, opinia publiczna nie poświęciła im większej uwagi. Gazety rozpisywały się na zupełnie inne tematy: Kurt Cobain dopiero co strzelił sobie w głowę, USA czekało na piłkarski mundial, a w Bośni trzy białe narody wybijały się w skomplikowanym i ważnym dla zachodniego świata konflikcie. Skrajnie ubogie państewko z samego serca Czarnej Afryki nie miało szans przebić się na pierwsze strony.
Krótkie telewizyjne wiadomości i zdawkowe relacje przedstawiały rwandyjską tragedię dokładnie tak, jak prezentowano większość afrykańskich wojen: jako nagły wybuch plemiennej nienawiści, efekt zabójczej mieszanki zacofania, biedy i barbarzyństwa. Ludobójstwo, po prostu, się zdarzyło. Tak już ten kontynent ma.
Na głębszą analizę, czy chociaż refleksję, nie było czasu ani miejsca. W mediach nie pracowało zresztą zbyt wielu ekspertów od Afryki Centralnej.
Dwadzieścia lat później Rwanda nie jest już tak nieznanym tematem. Analitycy i reporterzy napisali o niej wiele książek, niektóre naprawdę wybitne. Dokumentaliści utrwalili na taśmach setki, jeśli nie tysiące świadectw. Do masowej świadomości Kraj Tysiąca Wzgórz trafił natomiast dzięki filmom, przede wszystkim obsypanym nagrodami "Hotelowi Rwanda".
Przy okrągłej rocznicy ludobójstwa, Kigali na moment powróci do mass mediów. Dzienniki pokażą przebitki z masakr, spikerzy przypomną podstawowe dane, gdzieniegdzie obejrzymy ponownie Dona Cheadle'a wcielającego się w bohaterskiego Paula Rusesabaginę. W informacyjnym pędzie odpowiedzią na pytania o źródło tej tragedii znowu będą jednak frazesy o odwiecznej wrogości między Hutu a Tutsi, która skłoniła zwykłych ludzi, by w obliczu zabójstwa prezydenta chwycić za broń.
Z szacunku dla pamięci ofiar nie można zapomnieć, że ludobójstwo w Rwandzie było czymś znacznie więcej. Niewiele było w nim "spontaniczności", dużo za to kalkulacji, starannego przygotowania i cynizmu. Również ze strony jednej z europejskich potęg.
Zabójcza nauka
Zamknięta pośrodku afrykańskiego kontynentu, uwięziona między jeziorami i wzgórzami Rwanda należała do najbardziej odizolowanych krain świata. Pierwszy Europejczyk postawił tam stopę dopiero pod koniec XIX wieku. Kolejni przyszli niedługo potem. Nim stulecie dobiegło końca, Rwanda stała się częścią kolonialnego imperium Niemiec. Po 1918 roku przeszła w ręce Belgii. Belgowie, rzecz jasna, nie należeli do mocarzy. Posiadając ograniczone środki, europejski maluch zarządzał swymi zamorskimi włościami (oprócz Rwandy było to Kongo i Burundi) wykorzystując przymus i antyczną zasadę divide et impera. Dla obserwujących świat z Brukseli polityków nie było to niczym nowym - ich kraj sam zmagał się z poważnymi rozłamami na tle etnicznym. W Rwandzie podziały były gotowe. Wystarczyło je tylko odpowiednio rozdmuchać.
Wedle badań XIX-wiecznych antropologów, rwandyjskie społeczeństwo składało się z trzech ludów: panujących pasterzy Tutsi, zdecydowanie najliczniejszych rolników Hutu i mających marginalne znaczenie pigmejów myśliwych Twa. Chociaż dostępne dziś dowody wskazują, że rozdział na Hutu i Tutsich miał związek raczej ze statusem społecznym niż pochodzeniem etnicznym, ówcześni naukowcy - ogarnięci obsesją na punkcie cech rasowych - nadali mu wybitnie plemienny charakter. Autorytatywnie przypisali też obu grupom odmienne cechy: Tutsi mieli być władczy, szlachetni i inteligentni, a do tego wysocy, szczupli i stosunkowo jaśni. Hutu zostali opisani jako ich przeciwieństwo: niscy, krępi i ciemni - tak pod względem skóry, jak i intelektu.
Kierując się tymi wskazówkami, Belgowie wzmocnili dominację Tutsich, którzy stali się ich głosem i batem w kolonii. Wprowadzone w 1933 roku karty identyfikacyjne na zawsze przypisywały Rwandyjczyków do poszczególnych grup. Nie było od nich odwołania. Słowo "Hutu" w dowodzie oznaczało, że należy się do niższej kategorii. A należało do niej 85 proc. populacji.
Zemsta
Lata 50. przyniosły dramatyczne zmiany. Budzący się w Afryce nacjonalizm nie ominął i Rwandy. Lokalne elity coraz odważniej domagały się swobody. Rozczarowani taką niewdzięcznością, kolonizatorzy odwrócili się od Tutsich. Pozwoliło to na dojście do władzy radykalnym Hutu, którzy wzywali do odwetu za lata upokorzeń. W 1959 roku doszło do pierwszych pogromów. Kolejne nastąpiły krótko po ogłoszeniu suwerenności - w 1963 roku. Następne - dekadę później. Za każdym razem ginęło kilkadziesiąt kilkadziesiąt tysięcy osób, a łącznie około 700 tysięcy Tutsich uciekło do sąsiednich krajów.
Niepodległa Rwanda była krajem całkowicie zdominowanym przez Hutu. Gdy w 1973 roku minister obrony generał Juvenal Habyarimana dokonał zamachu stanu, stała się też jednopartyjnym państwem totalitarnym. Wszyscy obywatele musieli zapisać się do Narodowego Ruchu Rewolucyjnego na rzecz Rozwoju (MRND), a cenzura i inwigilacja były wszechobecne - przynajmniej na tyle, na ile pozwalał niski poziom rozwoju technologicznego.
W kwestii etnicznej obowiązywał system bliźniaczo podobny do południowoafrykańskiego apartheidu. Tutsi nie mieli prawie żadnych przedstawicieli w rządzie, a miejsca w dobrych liceach i na uniwersytetach oraz państwowe stanowiska były dla nich zamknięte. W szkołach uczniowie spotykali się z dyskryminacją tak ze strony rówieśników, jak i nauczycieli. Na lekcjach przedstawiano historię kraju, która nie pozostawiała wątpliwości co do tego, kogo należy winić za wszystkie problemy.
Regularnie na sytuację mniejszości dramatyczny wpływ miały wydarzenia z sąsiedniego Burundi. W przeciwieństwie do swych rwandyjskich krewniaków, burundyjscy Tutsi nie dali sobie wyrwać władzy pod koniec lat 50. W kolejnych dekadach wprowadzili bardzo brutalne rządy, których ofiarą padały tysiące Hutu. Dla Tutsich z Rwandy każda masakra dokonana za południową granicą oznaczała kłopoty.
Francuski wspólnik
Tymczasem w okolicznych państwach dorastało kolejne pokolenie uciekinierów. Najwięcej było ich w Ugandzie. Chcąc wyszkolić się w wojennym rzemiośle, mieszkający tam Rwandyjczycy masowo wstępowali do rebelianckich armii. Najpierw przyczynili się do obalenia okrytego ponura sławą Idiego Amina w 1979 roku, a następnie u boku Yoweriego Museveniego, późniejszego prezydenta Ugandy, pokonali siepaczy Miliona Obote.
Korzystając z pomocy nowego władcy Ugandy, w 1987 roku imigranci założyli Rwandyjski Front Patriotyczny (RPF). Jego cel był jasny: walka o prawo do powrotu wypędzonych na ojczyste ziemie i podziału władzy z Hutu. Gdy rząd Habyarimany ostatecznie odrzucił te postulaty, 1 października 1990 roku Front przekroczył północną granicę kraju.
Zdyscyplinowani i dobrze dowodzeni partyzanci szybko zaczęli odpychać liczące zaledwie trzy tysiące żołnierzy Rwandyjskie Siły Zbrojne (RAF). Obawiając się porażki, Habyarimana zwrócił się o pomoc wojskową do Francji. Aby udramatycznić swe położenie, nakazał zainscenizować atak rzekomych partyzantów niedaleko francuskiej ambasady w Kigali. Chociaż powstańcy byli jeszcze wtedy daleko od rwandyjskiej stolicy, w Paryżu zapaliła się czerwona lampka. Wielu francuskich polityków, wliczając prezydenta Francoisa Mitterranda i jego syna Jeana-Christopha, miało bardzo osobiste kontakty z Juvenalem Habyarimaną. Wychowani w Ugandzie i mówiący po angielsku Tutsi z RPF byli też postrzegani w Paryżu jako zagrożenie dla mocarstwowych interesów Francji nie tylko w Rwandzie, ale i całej Afryce - porzucając jednego sojusznika, naród Napoleona mógłby stracić wiarygodność w oczach innych przywódców tzw. Francafrique.
Chcąc tego uniknąć, Francuzi błyskawicznie wysłali do Kigali kilkuset doskonale uzbrojonych spadochroniarzy. Chociaż oficjalnym celem operacji "Noroit" (Północny Wiatr) była ochrona ekspatriantów, już wkrótce to francuskie helikoptery Gazelle zatrzymały postępy rebeliantów.
W ciągu następnych dwóch lat siły zbrojne Rwandy - doszkalane i de facto dowodzone przez francuskich oficerów - urosły do 20 tysięcy piechurów. Kraj stał się trzecim największym importerem broni w Afryce Subsaharyjskiej, a budżet obronny pochłaniał 70 proc. wszystkich wydatków. Znad Sekwany sprowadzano nowoczesne maszyny (Francuzi powiedzieli "nie" dopiero przy prośbie o samoloty myśliwsko-bombowe Jaguar), z Egiptu karabiny, a z Chin - maczety.
"Ludzie dzierżący maczety w Rwandzie działali w środowisku, w którym dobrze uzbrojony ruch (połączenie armii i bojówek) zapewniał konieczną ochronę i doping zabójcom. Gdyby to środowisko było inne, gdyby wojsko i milicjanci nie byli tak dobrze uzbrojeni, efektem mógłby być brutalny konflikt, ale nie ludobójstwo" - podsumowywało w swoim raporcie Human Rights Watch.
Demoniczna prezydentowa
Widocznym przygotowaniom do walki z RPF towarzyszyły także potajemne knowania bardzo wpływowej grupy radykałów zgromadzonych wokół rodziny żony prezydenta, Agathe Habyarimany (po śmierci męża ucieknie z dziećmi do Francji, gdzie żyje na wolności do dzisiaj). Akazu ("Mały Dom"), jak ich nazywano, postanowili wygrać wojnę w inny sposób: mordując wszystkich Tutsich poza frontem. Przygotowania rozpoczęli tuż po pierwszym ataku partyzantów.
W grudniu 1990 w sponsorowanej przez Akazu gazecie "Kangura" ukazało się tzw. 10 Przykazań Hutu. Mówiły one o tym, że każdy, kto poślubi, zaprzyjaźni się lub będzie prowadził interesy z Tutsi powinien zostać uznany za zdrajcę. Na okładce wypełnionego propagandą numeru widniało z kolei zdjęcie Francoisa Mitterranda z dopiskiem "Prawdziwy przyjaciel Rwandy". W rządowym radiu o Tutsich nie mówiono inaczej niż "karaluchy", a założona - również przez spiskowców - nieco później prywatna rozgłośnia RTMLC wzniosła mowę nienawiści na jeszcze wyższy poziom.
W tym samym czasie oficerowie skupieni wokół Akazu zaczęli formować złożone z młodych przestępców bojówki Interahamwe ("ci, którzy uderzają razem"). Zdegenerowani, wiecznie pijani bandyci przechodzili regularne szkolenie ideologiczne z zakresu "Władzy Hutu". Po 6 kwietnia 1994 roku to oni byli jednym z głównych motorów napędowych masakr.
Akazu przygotowywali listy Tutsich oraz niepopierających ludobójczych planów Hutu (w czasie rzezi spikerzy RTMLC podawali te nazwiska na antenie). Przyszło to im bez większych problemów - w malutkim kraju z ogromnym zaludnieniem każdy znał każdego, więc ukrycie swojej przynależności etnicznej czy poglądów było wyjątkowo trudne.
Umiarkowani oficerowie stopniowo znikali z armii, a na ich miejsce wstawiano posłusznych radykałów. Wszystko przebiegało sprawnie, bo czołową postacią Akazu był pułkownik Theoneste Bagosora - dyrektor gabinetu w ministerstwie obrony i jeden z najpotężniejszych wojskowych w Rwandzie. Po śmierci Habyarimany to właśnie on stanął na czele komitetu kryzysowego, którzy przejął władzę w państwie i zarządzał eksterminacją Tutsich.
Wielu badaczy twierdzi zresztą, że rwandyjski prezydent również padł ofiarą wewnętrznych czystek - Akazu mieli mu za złe, że uległ wojskowej presji RPF oraz naciskom społeczności międzynarodowej i zgodził się na podpisanie w sierpniu 1993 roku Porozumienia w Aruszy, które tworzyło podwaliny dla podziału władzy. A władzą ekstremiści Hutu dzielić się nie mieli zamiaru.
Michał Staniul, Wirtualna Polska