Lud Narodem
Ile powstania, a ile rewolucji? To pytanie postawiono dopiero kilkadziesiąt lat po tzw. wydarzeniach poznańskich, czyli buncie robotników 28 czerwca 1956 r. Hipotezy historyków o bardziej narodowym czy bardziej socjalnym charakterze protestów można było zweryfikować dopiero w III RP po udostępnieniu źródeł, które dają wgląd w zachowania, reakcje, myślenie i uczucia rebeliantów.
21.06.2006 | aktual.: 21.06.2006 10:43
Fakt, że w czerwcu 1956 r. robotnicy wyszli w Poznaniu na ulicę przeciwko władzy, która uważała się za robotniczą, i w państwie, które nazywane było robotniczym, spowodował, iż momentalnie pojawiła się myśl, że oto wybuchła jakaś rewolucja, że robotnicy po prostu upomnieli się o przynależne im prawa, jakie w obowiązującej doktrynie mieli obiecane i zapowiedziane. Że niby chodziło im przede wszystkim o prawdziwe spełnienie programu rewolucyjnego, który leżał u podłoża Polski Ludowej.
Władza z kolei nijak nie mogła przyjąć do wiadomości i do świadomości, że robotnicy w ogóle mogli wystąpić przeciwko swojemu klasowemu państwu, zatem w Poznaniu – uznała – musiała zadziałać jakaś inna logika i przyczyna, krótko mówiąc: kontrrewolucyjna. Że robotnicy, wyposażeni przecież w tak zwany instynkt klasowy, nie mogli niejako walczyć sami ze sobą, czyli z państwem, które zostało powołane przez historię, by zrealizować ich historyczne cele.
A więc to nie robotnicy wystąpili przeciwko swej władzy, lecz imperializm przeciwko robotnikom i ich własnej władzy. Do czarnej legendy przeszło słynne zdanie z radiowego, wygłoszonego w Poznaniu 29 czerwca wieczorem, przemówienia premiera Józefa Cyrankiewicza: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza odrąbie w interesie klasy robotniczej, w interesie chłopstwa pracującego i inteligencji, w interesie walki o podniesienie stopy życiowej ludności, w interesie dalszej demokratyzacji naszego życia, w interesie naszej Ojczyzny”.
Teza o zorganizowanej wrogiej prowokacji jako podstawowej przyczynie wypadków poznańskich została przyjęta przez władzę natychmiast i, w różnym natężeniu, była podtrzymywana propagandowo do października, gdy na VIII Plenum nowo wybrany I sekretarz partii Władysław Gomułka w swoim przemówieniu, w części pod tytułem „Nauki Poznania”, od niej odstąpił i jej zaprzeczył. Trzymała się ona przez te kilka miesięcy mocno, zwłaszcza że w początku lipca dał jej silny wyraz sekretarz KC PZPR Edward Gierek, który po tygodniowym pobycie w Poznaniu, gdzie przebywał na czele komisji powołanej przez Biuro Polityczne w celu zbadania „przyczyn i przebiegu wydarzeń”, wygłosił w Warszawie do sekretarzy wojewódzkich partii referat.
Zawierał on jednoznaczny wniosek: „W świetle zbadanych faktów, licznych rozmów z naocznymi świadkami wydarzeń, spotkań z aktywem partyjnym i związkowym w zakładach pracy oraz na podstawie ocen instancji partyjnych, związkowych i władz państwowych, należy przyjąć, że wydarzenia poznańskie miały charakter wrogiej, antyludowej dywersji i prowokacji politycznej, zorganizowanej i kierowanej przez wrogi ośrodek. Miejsce, data i przebieg wypadków, kierunek natarcia wroga, jego taktyka bojowa i propagandowa w pełni potwierdzają tezę, że wróg od dłuższego czasu przygotowywał dywersję poznańską, chcąc wykorzystać okres Targów i żerując na niezadowoleniu wśród załóg poznańskich zakładów pracy”. Gdy Gierek otrzymał pytanie od jednego z sekretarzy wojewódzkich – a wszyscy oni świetnie zdawali sobie sprawę z fatalnej sytuacji gospodarczej i ze wzburzonych nastrojów społecznych – czy w Poznaniu komisja trafiła na jakikolwiek ślad działalności owego wroga, czy schwytano jakiegoś agenta, czy znaleziono broń, odpowiedział bez
wahania, że co prawda niczego nie znaleziono, ale „przecież inaczej być nie mogło”. Wróg musiał być i musiał działać.
On działał łącząc się z wrogiem wewnętrznym, z wrogiem klasowym oraz wykorzystując pseudosocjalistyczne marzenia i dążenia do reformy państwa i gospodarki. Przypomnijmy, że od wielu miesięcy, a już zwłaszcza od wiosny 1956 r. – gdy w Polsce stał się powszechnie znany tzw. tajny referat I sekretarza sowieckich komunistów Nikity Chruszczowa „O kulcie jednostki i jego następstwach” (czyli o stalinizmie) – na sile przybierała krytyka tzw. błędów i wypaczeń, i to najbardziej widoczna na licznych zebraniach partyjnych i w prasie. Tej narastającej fali władza nie potrafiła się przeciwstawić i nad nią zapanować, sama pogubiona, przegrupowująca się, skłócona i po omacku szukająca jakiegokolwiek wyjścia z głębokiego kryzysu, który miał przecież także wymiar psychologiczny, ideologiczny i moralny. Dlatego też na naradzie, na której ze swoim referatem wystąpił Gierek, próbowano słowami zaczarować rzeczywistość i zwalić winę za Poznań na wszelakich przeciwników i wrogów klasowych. Edward Ochab podsumowując naradę
stwierdził między innymi, że wróg klasowy „to nie tylko kułak, nie tylko agent imperialistyczny, ale to jest zgniłek drobnomieszczański, to jest pseudorewolucjonista drobnomieszczański, który nie rozumie konieczności związanych z budowaniem socjalizmu, żyje frazesami i chce te frazesy zaszczepiać masom”. Te zgniłki to przede wszystkim dziennikarze, którym wydaje się, że właściwie rozumieją słowa Lenina i wiedzą, jak powinien wyglądać prawdziwy socjalizm. „Wypowiedzi złotych myśli w naszej prasie oddziałują na kraj. Codziennie to idzie w milionach egzemplarzy. Jest zaufanie, że to jest nasza legalna prasa i oczywiście wytwarza się po tym zamęt w głowach, który wykorzystuje wróg”.
W walce o władzę i sensy, jakie niósł w 1956 r. Poznań, kłócono się w partii przez następne tygodnie. Ale nawet w zamykającym te dyskusje przemówieniu Gomułki nie wychodzono z perspektywy niejako danej i oczywistej, że wydarzenia czerwcowe mieściły się wewnątrz systemu, że były co najwyżej – to w najbardziej śmiałych i otwartych interpretacjach – protestem przeciwko jego stalinowskim wynaturzeniom, przeciwko biurokratyzacji i znieczulicy administracji, przeciwko konkretnym warunkom pracy i życia. Nikt właściwie nie stawiał pytania, na ile Poznań był protestem zasadniczym, był zachowaniem powstańczym.
W 1981 r., gdy po długich latach milczenia po raz pierwszy właściwie wrócono do tamtych dramatycznych wydarzeń, na licznych obchodach, konferencjach i w kilku publikacjach zaczął przebijać się pogląd, że w czerwcu 1956 r. nie chodziło tylko o proste rewindykacje socjalne, że – nawet jeśli się od nich wszystko zaczęło – wnet pod ciśnieniem emocji i wiedzy o tragicznych faktach w manifestujących tłumach zaczęło się rodzić i ujawniać coś więcej, co najbardziej obrazowo symbolizował, znany już dzisiaj z licznych reprodukcji fotograficznych (wcześniej niedopuszczonych do publikacji), napis na jednym z transparentów niesionych przez demonstrantów: „Chleba i wolności”. Brutalne i szybkie spacyfikowanie Poznania przerwało naturalny proces przekształcania się strajku o celach ograniczonych, socjalnych i lokalnych w fenomen świetnie znany z historii, także Polski, choćby w 1980 r., mianowicie w ruch i jego organizację, która wcześniej czy później, ale nieubłaganie, formułuje cele polityczne i cele uniwersalne,
obejmujące także tych, którzy w strajku i proteście bezpośrednio udziału nie biorą. Niejako w imieniu i na rzecz.
Trudno bowiem w rezolucjach i pretensjach – które delegacja robotników z zakładów imienia Józefa Stalina (dawniej H. Cegielskiego) najpierw przedstawiała kierownictwu swojego zakładu, potem władzom lokalnym, urzędnikom ministerialnym, a następnie w Warszawie – odnaleźć jakikolwiek ślad żądań i postulatów, które by wychodziły poza horyzont krzywd konkretnych, związanych z konkretnym zakładem i jego praktykami, choć, oczywiście, były one typowe, i w wielu miejscach Polski i w wielu miejscach pracy działo się podobnie. W końcu to na wspomnianej naradzie w KC sekretarz ze Stalinogrodu (Katowice) mówił, że jeśli na Śląsku 100 tys. ludzi zarabia po 600 zł, to oczywiście nastroje są fatalne, szefowa partii w Łodzi straszyła, że podobne jak w Poznaniu wypadki mogą się wydarzyć wszędzie – i w Łodzi, i w Warszawie. Niemniej kłopoty sprowadzano przede wszystkim do kwestii ekonomicznych, i na górze, i na dole. Na razie przynajmniej. Najpierw miała to być manifestacja krzywdy, jak określił jej pierworodny impuls prof.
Józef Chałasiński, który występował w późniejszym procesie sądowym jako biegły.
Dramaturgia wydarzeń poznańskich cechowała się przewagą protestu nad programem, żywiołowości nad organizacją. Jakieś formy tej organizacji oczywiście były, ale nie można ich przeceniać i przedstawiać na podobieństwo tych, które wykształciły się w późniejszych kryzysach PRL, zwłaszcza w Sierpniu ’80. Ograniczały się do rzucenia pomysłu strajku i jego zapoczątkowania, brakło zaś przywództwa manifestacji i przemyślanej, jakoś usystematyzowanej listy postulatów czy ustalonej wcześniej taktyki działania.
Gdy 28 czerwca, o godz. 6.30 rano, robotnicy z fabryki W-3 jako jedni z pierwszych wyszli na ulicę Dzierżyńskiego, szybko dołączyli do nich pracownicy z innych zakładów, jak też przechodnie. Kilkutysięczny pochód skierował się do centrum miasta. Po kilku godzinach na placu Stalina pod Zamkiem było już kilkanaście, a później kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Władza jeszcze próbowała rozmawiać, delegacja demonstrantów przedstawiła żądania podwyżki płac, obniżki cen i rewizji norm. Ale nikt już nad niczym nie panował, grupy demonstrantów wtargnęły do urzędów i do Komendy Wojewódzkiej MO, rozbito więzienie przy ul. Młyńskiej, a następnie zbrojownię więzienną. Opanowany został gmach Sądu Wojewódzkiego, zdemolowane urządzenia radiowe – w przekonaniu, że to stacja zagłuszająca. Ok. godz. 11.00 padły pierwsze strzały. Rozpoczął się dramat czarnego czwartku. Prof. Chałasiński próbował scharakteryzować mechanizm stawania się tragedii: „Na psychologiczne podłoże manifestacji już w przedpołudniowej fazie padły pierwsze
strzały i idące za nimi wieści o tym, że funkcjonariusze UB strzelają do dzieci. Wieści te uaktywniły niewątpliwie świeżą jeszcze pamięć bezprawia i okrutnych praktyk śledczych w minionym okresie (...). Okrucieństwo strzału, który trafił tramwajarkę naprzeciw gmachu UB, jak również chłopca, który z jej rąk przejął ten sztandar – potęgowało wzburzenie moralne do najwyższego stopnia i powodowało także strzelaninę. Przez to nie chcę powiedzieć, że okrucieństwo współdziałało w tej strzelaninie tylko po jednej stronie. Tragizm wypadków stał się udziałem wszystkich”. Tu Chałasiński miał wiele racji, w Poznaniu dochodziło do linczów, na funkcjonariuszy UB dosłownie polowano w całym mieście.
Gniew ludu miał swoje wyraźne adresy. Nie bez przyczyny przecież zaatakowano siedziby miejscowych władz, także urzędy i instytucje, które kojarzyły się z systemem opresji i presji (milicję, Urząd Bezpieczeństwa, sąd – w którym zniszczono akta sądowe i prokuratorskie, więzienie, radio).
Można więc powiedzieć, że w porządku pojęć używanych przez obowiązującą doktrynę była to kontrrewolucja, jeśli przyjmie się, że od 1945 r. rządziła rewolucja, albo – w porządku pojęć klasycznych (władza nie potrafi rządzić po nowemu, a społeczeństwo nie chce żyć po staremu) – że była to jednak rewolucja. Dzisiaj te rozważania mogą zdać się nadto spekulatywne i bezsensowne, ale wówczas były bardzo ważne, bo w istocie przybliżały do odpowiedzi na pytanie o sens i prawdę panującego systemu. Czy Poznań był tylko wypadkiem i incydentem niezmieniającym historycznej legitymacji rządzących, czy inaczej – był pierwszym i dramatycznym świadectwem, że legitymacja ta jest słaba i wątpliwa? Dzisiaj już swoje wiemy, po Grudniu ’70, Czerwcu ’76, Sierpniu ’80 i Grudniu ’81, ale najpierw był przecież czarny czwartek.
W polskiej nowoczesnej historii zawsze występowało napięcie między treściami i celami rewolucyjnymi a treściami i wartościami powstańczymi, czyli narodowymi i niepodległościowymi. Oczywiście, z powodów wiadomych (utrata państwowości, późniejsze jej odzyskanie, potem ponowne utracenie i wreszcie ograniczenie i uzależnienie), te treści i wartości stały się najważniejszym problemem polskiej myśli politycznej, ale przede wszystkim polskiej kultury i narodowej świadomości. Tradycja niepodległościowo-państwowa stała się wyróżnikiem polskości, stała się jej osnową i istotą. Wszelkie programy i dążenia o charakterze społecznym musiały wejść w konflikt z tą tradycją bądź szukać z nią jakiejś symbiozy, wspólnoty. Te napięcia odnajdziemy we wszystkich właściwie polskich partiach politycznych, od początku ich istnienia, znajdziemy w wielu biografiach wielkich Polaków, chociażby Józefa Piłsudskiego czy Romana Dmowskiego. Znajdziemy i dzisiaj. A też w wielu faktach historycznych odnaleźć można owo splątanie
powstańczo-rewolucyjne, jak na przykład w wydarzeniach 1905 r., z którymi historycy mieli niejaki kłopot interpretacyjny, zastanawiając się, czy było to czwarte polskie powstanie, czy jednak pierwsza rewolucja. Paweł Machcewicz, który w 1993 r. jako jeden z pierwszych podjął kwestię, ile w Czerwcu ’56 było rewolucji, a ile powstania, stawia wręcz tezę, że w Poznaniu miała miejsce narodowa rewolucja antykomunistyczna i że „Lud, który ukonstytuował się podczas pochodu i wiecu na placu Stalina, w trakcie walk z UB przeistacza się w Naród”. Podobnie uważa też autorka przygotowywanej właśnie do druku książki o 1956 r. Paulina Codogni. Ta teza ma silne poświadczenie w źródłach bezpieki, do których można było zajrzeć dopiero w Trzeciej Rzeczpospolitej. Dają one dobry wgląd w zachowania, reakcje i, jeśli tak można powiedzieć, w myślenie i uczucia rebeliantów.
Jest dość zatem zapisów i świadectw, które pokazują, jak w tłumie uzewnętrzniały się uczucia patriotyczne, jak zaistniały konflikt traktowano jako walkę z nie-Polakami, bądź Polakami „nie całkiem”, jak błyskawicznie – i powszechnie – przyjmowano narodową i katolicką optykę, często odwołując się do starych symboli, archetypów i haseł. Wznoszono okrzyki: „Precz z katami narodu, wy gnoje”, „Niech żyje wolna młodzież polska”, „Precz z Rosjanami” i „Precz z Rokossowskim”, „Precz z niewolą, precz z Ruskimi, precz z 17-toma latami niewoli”, „My chcemy wolnej Polski”, a pod gmachem UB: „Tam bronią się SS-owcy, gestapo, faszyści”.
„Przy Moście Teatralnym – zeznawał jeden ze świadków wydarzeń – spotkaliśmy kilkuosobową grupę ludzi (...), którzy mieli podartą flagę narodową – umazaną we krwi. Nawoływali ludzi do pomszczenia krwi robotników zabitych przez UB, mówili, że UB zabija dzieci i kobiety, i każdy, kto jest Polakiem, powinien stanąć w obronie robotników i iść z pomocą walczącym z UB”.
Krzyczano: „Chcemy Polski katolickiej, a nie bolszewickiej”, domagano się powrotu religii do szkół, śpiewano hymn, ale też „Rotę”, „Boże coś Polskę” i „My chcemy Boga”, a według jednej z notatek sporządzonej przez agenta: „W czasie pochodu w kierunku MRN, gdy główna grupa przechodziła obok kościoła św. Marcina (ul. Armii Czerwonej), przez kościół nadbiegło dwóch zakonników, którzy ze stopni kościoła udzielali błogosławieństwa przechodzącym demonstrantom. Czołówka pochodu uklękła”.
Narodowy charakter wydarzeń czerwcowych został przykryty i zniwelowany przez ciąg wydarzeń, które prowadziły do przesilenia październikowego, choć przecież także podczas wielkich wieców jesiennych w Warszawie i wielu innych miastach Polski nie brakowało podobnych treści i żądań, a sam Gomułka zyskał na jakiś czas powszechne poparcie społeczne, bo stał się bohaterem właśnie narodowym, jako ten, który potrafił przeciwstawić się presji sowieckiej. Czego zresztą nie bardzo chciał i czego, po prawdzie, bardzo się obawiał, gdyż – wedle jego mniemania – rozhuśtanie patriotyczne groziło niewyobrażalnymi konsekwencjami, z groźbą interwencji radzieckiej włącznie. Zresztą, mówiąc wówczas o „naukach Poznania”, ani słowem nie wspomniał o powstańczym, narodowym przesłaniu i sensie wydarzeń czerwcowych, choć przecież potrafił też powiedzieć, że w ramach stosunków polsko-radzieckich „każdy kraj powinien posiadać pełną niezależność i samodzielność (...). Tak być powinno i powiedziałbym – tak zaczyna być”. To i tak było dużo
powiedziane – w tamtych ramach.
W ramach tych jakoś łatwiej można było bowiem walczyć o kwestie i cele rewolucyjne, nazywajmy je tak dalej, walczyć o sprawy socjalne, rządzącym wystawiać rachunki ekonomiczne, o wiele trudniej zaś było realizować programy i wartości niepodległościowe. Gdzieś biegła tu wyraźnie odczuwana granica możliwości i szans, którą świetnie wyczuwali nie tylko przywódcy Solidarności, także Kościół, a na pewno rządzący, choć były one bardzo żywe i nieprzemijające w Ludzie, który był Narodem.
Wiesław Władyka