Łowcy duchów opowiadają o swojej pracy. "Zgłaszają się do nas prezesi banków, dyrektorzy"
Polskę obiegła wieść, że z domu w Turzy Wielkiej uciekła rodzina, bo w środku straszy. Postanowiliśmy więc więcej dowiedzieć się o duchach i porozmawiać z członkami Proffesional Team of Ghost Hunters, czyli polskimi łowcy duchów. - To nie jest tak, że jedziemy do każdego zgłoszenia. Najpierw dokładnie analizujemy nadesłane materiały, a potem zaczyna się wielodniowe śledztwo - mówi Agnieszka, jedna z łowczyń.
04.12.2017 | aktual.: 29.01.2018 13:38
Karolina Rogaska: Rodzina w Turzy Wielkiej, jak twierdzi, zamieszkała w nawiedzonym domu. Jest źle do tego stopnia, że postanowili z niego uciec i przenieść się do przytułku Caritasu.
Agnieszka, łowczyni duchów: Tak, słyszałam o tym. Jeżeli rodzina ma spokój poza domem, to ta obca siła zdecydowanie związana jest z budynkiem, a nie z członkami rodziny. Prawdopodobnie to duchy poprzednich mieszkańców. Musiałabym jednak najpierw przeanalizować nagrania z domu, porozmawiać z tymi ludźmi, by powiedzieć coś więcej.
Za każdym razem ta praca wymaga tylu analiz?
Tak. I to nie jest tak, że jedziemy do każdego zgłoszenia. Najpierw dokładnie analizujemy nadesłane materiały, a potem zaczyna się wielodniowe śledztwo. Odsłuchujemy nagrania, robimy wywiad środowiskowy. Potem spędzamy noc w nawiedzonym miejscu lub z nawiedzoną osobą. Gdy zyskujemy pewność, że coś jest nie tak to wzywamy egzorcystę, który odprawia mszę i wygania złe moce.
Mają państwo jakiś specjalny sprzęt? Taki, jak z filmów o duchach?
Mamy rejestratory dźwięku, kamery rejestrujące w ciemności i rozpoznające zmiany temperatury w pomieszczeniu. Ostatnio zainwestowaliśmy też w radio, które dekoduje i tłumaczy sygnały wysyłane przez duchy.
Dużo osób się do was zgłasza?
Bywa, że nawet kilkanaście w ciągu miesiąca. Zdarzyła nam się prezes dużego banku, dyrektorzy znanych spółek. To nie jest tak, że tylko "ciemny lud" się spotyka z takimi problemami. Nawiedzenie może spotkać każdego.
I ile trzeba państwu zapłacić za interwencję?
Nic. Robimy to, żeby pomagać ludziom, a nie żeby na tym zarabiać.
Najtrudniejszy przypadek?
Duch przyczepił się do 6-miesięcznego dziecka. Rzucał nim po łóżeczku. Albo opętany dwulatek, który mówił jak dorosły człowiek. Trzeba było być bardzo ostrożnym, żeby wygonić tego demona, a zarazem małemu nie stała się żadna krzywda. Sama mam dziecko, więc bardzo przeżywam takie sprawy - od razu wyobrażam sobie, że to właśnie jego dotyczy sytuacja.
To wszystko brzmi niewiarygodnie. Wiele osób ma sceptyczne podejście do takich historii i trudno się im dziwić.
Jasne, rozumiem. I niech sobie będą sceptyczni. Zapewniam, że szybko przestaną, jeśli ich też spotka taka historia.
A może pani jakoś udowodnić, że rzeczywiście wyganiali państwo duchy?
Nie udostępniamy zebranych materiałów i nagrań, bo mogłoby to zaszkodzić tym, którym pomagamy.
Imię bohaterki zostało zmienione na jej prośbę