Lot nad promieniotwórczym gniazdem

Nasza ekipa, która latała nad uszkodzonym reaktorem w Czarnobylu, liczyła cztery osoby. Trzy z nich już
nie żyją. Zostałem sam. Nikołaj Mielnik, oblatywacz helikopterów, uczestnik akcji ratowniczej po wybuchu w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Rozmawia Barbara Stankiewicz

24.04.2006 | aktual.: 24.04.2006 13:17

- 26 kwietnia minęło 20 lat od wybuchu w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Był pan jednym z lotników, którzy w maju 1986 r., a więc bezpośrednio po katastrofie uczestniczyli w akcji usuwania skutków tej awarii – w ciągu trzech miesięcy odbył pan kilkadziesiąt lotów helikopterem bezpośrednio nad czwartym blokiem, gdzie nastąpił wybuch. Cofnijmy się o 20 lat. Jest wiosna 1986 r.

– Miałem wtedy 32 lata. Byłem jednym z pilotów testujących nowe modele helikopterów, nasza baza znajdowała się na Krymie. Wykonywałem właśnie od kilku miesięcy próbne loty na nowym typie helikoptera KA-32 – czyli swoją normalną pracę oblatywacza. Nagle gdzieś na początku maja, tuż po katastrofie w Czarnobylu, zostałem wezwany do Moskwy, podobnie jak kilku kolegów pilotów, do Ministerstwa Przemysłu Lotniczego. Okazało się, że na lotnisku w Moskwie zorganizowano dla dostojników państwowych pokaz lotów helikopterowych – tak to przynajmniej wyglądało. Byli tam ludzie z Ministerstwa Obrony, Ministerstwa Lotnictwa, któremu podlegaliśmy, z Ministerstwa Przemysłu... Oprócz mnie w tych pokazach, a właściwie, jak się później okazało, egzaminie, brało udział jeszcze dwóch pilotów. Na płycie lotniska wymalowano białą farbą kwadrat o boku jednego metra. Nasze zadanie polegało na tym, żeby spuścić dokładnie w środek tego kwadratu, z wysokości 300 m, metalowy stożek o wadze jednej tony. Wyglądało to jak cyrkowa sztuczka.
Myślałem, że to może próba przed jakimś oficjalnym pokazem. Wykonałem to zadanie – okazało się, że jako jedyny.

Po dwóch dniach dostałem wezwanie z ministerstwa: spakować się, stawić na lotnisku. Dokąd lecimy – nie wiem, szczegółów nie podano. Wtedy jeszcze do głowy mi nie przyszło, że ten lot, to wezwanie, mogą mieć jakiś związek z Czarnobylem. Ale kiedy po drodze tankowaliśmy paliwo w Brańsku, już wiedziałem, dokąd lecimy: lotnisko w Kijowie, a więc Czarnobyl. Tam dopiero poznałem szczegóły planowanej operacji, bardzo przypominającej owe sztuczki, które wykonywałem na lotnisku w Moskwie. Z jedną różnicą: miałem je wykonać nad uszkodzonym w trakcie wybuchu reaktorem.

- Mógł pan odmówić?

– Nie, nie mogłem. Szczerze mówiąc, nie do końca zdawałem sobie sprawę, czym grozi pobyt w strefie wybuchu. Wiedziałem tyle, ile mi powiedziano: stopień promieniowania nie jest znany. Miałem też świadomość, że tylko ja, ze względu na to, że najdłużej latałem na nowym typie helikoptera i ze względu na najlepszy wynik moskiewskiego „egzaminu” z precyzji obsługi tego sprzętu, mogłem pomóc w ustaleniu stopnia promieniowania, a więc i w opracowaniu sposobu zabezpieczenia ciągle aktywnego reaktora. Nie wiem, to kwestia jakiejś odpowiedzialności, karności, chociaż nie byłem pilotem wojskowym... W styczniu 1991 r., kiedy odbierałem w Stanach Zjednoczonych nagrodę Międzynarodowego Stowarzyszenia Pilotów Helikopterów – jest to Nagroda im. Igora Sikorskiego przyznawana co roku tylko jednemu pilotowi na świecie, którą odebrałem w imieniu wszystkich załóg lotniczych biorących udział w akcji czarnobylskiej – wręczono mi ją z komentarzem: „Ci zwariowani Rosjanie...”. W tych słowach wyczułem i podziw, i zdziwienie: co to za
nacja, która tak łatwo naraża swoje życie... Gdzieś dopiero po dwóch latach od wybuchu dotarło do mnie, w czym naprawdę uczestniczyłem, jak groźne było to dla mojego zdrowia. Może wtedy nie chciałem wiedzieć, może wolałem się nad tym nie zastanawiać. A było o czym myśleć. W kabinie helikoptera Mi-8 był przyrząd wskazujący poziom promieniowania. Kiedy lecieliśmy nad samym reaktorem, strzałka przesuwała się na 3 tys. rentgenów. * - Jak wyglądał dzień pracy na terenie czarnobylskiej elektrowni?*

– Baza była na lotnisku wojskowym w Czernikowie, stamtąd lecieliśmy do Czarnobyla. W tygodniu, w zależności od nasilenia wiatru, wykonywaliśmy cztery-pięć akcji montażu przyrządów do pomiaru radiacji. Łącznie w czasie trzech miesięcy pracy odbyłem 46 takich lotów. Praktycznie cały dzień byliśmy, ja i moi koledzy: nawigator i operator, w pogotowiu, bo polecenie lotu mogło paść i późnym wieczorem, nocą. Pierwszy etap operacji trwał od początku maja do 10 czerwca, drugi – od końca czerwca do pierwszych dni września.

- Ile trwała jedna operacja?

– Średnio pięć minut. Były i dłuższe – do 27 minut, a nawet, jak w przypadku operacji „Igła” – ponad 40 minut. 27 minut trwała operacja oznaczona kryptonimem „Girlanda” – moim zadaniem było spuszczenie w głąb szybu wentylacyjnego trzeciego i czwartego reaktora długiego sznura, oblepionego, na kształt girlandy, japońskimi przyrządami pomiarowymi. Było to bardzo trudne zadanie: musiałem siąść helikopterem, a właściwie tylko jednym jego kołem (bo tam było bardzo mało miejsca) na wylocie szybu i spuścić ten sznur do środka. Helikopterem aż rzucało, bo z wnętrza szybu wiał silny wiatr. To była bardziej akrobacja niż zwykłe kierowanie helikopterem. No i stało się: sznur zaplątał się w wewnętrzną konstrukcję szybu, musiałem więc wrócić na lotnisko po specjalną kotwicę, z jej pomocą wyciągnąć urządzenie i ponowić próbę. Tym razem się udało. Dopiero w bazie, już po wszystkim, dotarło do mnie, że przecież maszyna mogła ześlizgnąć się z powierzchni szybu... Ale strach dopadał mnie dopiero po zakończeniu akcji, kiedy
jeszcze raz analizowałem wszystkie manewry. Wtedy docierało do mnie, że mogłem się po prostu zabić. Takiej śmierci bałem się bardziej niż promieniowania.

- Czym zagłuszaliście strach i stres?

– Winem marki Cabernet. Może na skutek skojarzenia – że wino, dobre na zatrucie pokarmowe, osłabi skutki promieniowania? A więc wino, relanium, codzienne telefony do domu... Nasza baza była w Czernikowie, 15 km od Czarnobyla, w budynku sanatorium. Wszystkich mieszkańców tych okolic, ze względu na skażenie radioaktywne, ewakuowano, byliśmy tam jedynymi ludźmi. Z góry, z kabiny pilota widok był nieprawdopodobny: błękitne niebo, słońce, w dole piękne śnieżnobiałe miasteczko Pripiat, niebieska rzeka o tej samej nazwie... I ani śladu człowieka. Ja nie potrafię opisać grozy wynikającej z tego kontrastu: cicho, pięknie i martwo. Ten widok jeszcze potęgował stres, do którego w moim przypadku dołożyła się także śmierć matki – przewieziono mnie na jej pogrzeb, tylko na parę godzin, po czym znów wróciliśmy do Czarnobyla. Wtedy nieżyjący już prof. Igor Erlich, dr nauk technicznych, zastępca generalnego konstruktora helikopterów, pozwolił mi na dwa dni odpoczynku. - U pilotów zyskał pan przydomek „Jubiler” – w dowód
uznania dla pańskiej precyzji. Precyzji, dzięki której możliwe było przeprowadzenie z sukcesem operacji „Igła”: lotu nad pokrywą czwartego reaktora w Czarnobylu w czerwcu 1986 r.

– W tej pokrywie był otwór szerokości około metra, którego nie dało się zwyczajnie zasypać piaskiem – piasek po prostu topił się w temperaturze wytworzonej przez jądro reaktora. Musieliśmy spuścić do środka 18-metrową rurę wyposażoną w system kamer telewizyjnych i nadajników – po to, żeby naukowcy mogli opracować najskuteczniejszą obudowę uszkodzonego reaktora, czyli sarkofag uniemożliwiający wyciek paliwa radioaktywnego. Ta operacja trwała długo, bo powietrze z wnętrza reaktora bez przerwy odpychało przyczepioną do helikoptera rurę. Ale udało się.

- Operacja się udała, ale co z pacjentem? Przez trzy miesiące przebywał pan w rejonie najwyższego zagrożenia promieniowaniem radioaktywnym, co więcej – wisiał pan, w kabinie helikoptera, bezpośrednio nad uszkodzonym reaktorem.

– Nasza ekipa, która brała udział w operacji „Igła”, liczyła cztery osoby. Trzy z nich już nie żyją: nawigator Władimir Tkaczenko (rocznik 1956) zmarł w 1995 r., inżynier Oleg Azarow (rocznik 1953) zmarł w 1993 r., inżynier Jurij Kuwykow (rocznik 1951) zmarł w 1999 r. Zostałem sam. Wtedy, w Czarnobylu, wszelkie pozory były zachowane: po każdym locie wymieniano nam kombinezony, można powiedzieć, że bardzo dbano o sterylność... Odbierano też osobiste indykatory, mierzące stopień napromieniowania, które każdy z nas miał w kieszeni kombinezonu. Kiedyś udało mi się porównać wskazanie mojego licznika z licznikiem, który stał w centrum radiacji. Mój licznik wskazywał dwukrotnie mniejsze napromieniowanie. Wiem, że celowo nas oszukiwali. Więc sam się czasem zastanawiam, jakim cudem ja jeszcze żyję.

- Kiedy rozpadł się Związek Radziecki, został pan bez pracy, z tytułem Bohatera Związku Radzieckiego – najwyższym tytułem honorowym nieistniejącego państwa.

– Przewrotnie powiem: mnie w ZSRR było bardzo dobrze. Byłem oblatywaczem, pilotem testującym nowe modele helikopterów, płacę miałem bardzo dobrą, baza na Krymie – żyć, nie umierać. Ale najważniejsze: miałem prawdziwie męską robotę, którą po prostu kochałem. No i ta adrenalina! Na międzynarodowym salonie sprzętu lotniczego w Hanowerze – w 1990 r. – otwieraliśmy pokazy „ruską trojką”. Była to bardzo skomplikowana akrobacja trzech helikopterów: w środku K-29, po bokach dwa migi. Albo ustawiałem się ciężkim helikopterem ILA-90 pod kątem 90 stopni i leciałem bokiem z prędkością 300 km na godzinę. To były emocje!

Kiedy upadł Związek Radziecki, baza na Krymie przestała istnieć, mój świat się zawalił. Kogo obchodził bohater nieistniejącego państwa, kogo obchodził Czarnobyl – zresztą, niewiele później w prasie zaczęły się pojawiać publikacje, w których udowadniano, że ta awaria wcale nie była taka groźna, że panika była przesadzona.

Więc kiedy upadł Związek Radziecki, był taki moment, że nie wiedziałem, co robić. Wtedy dotarło do mnie, że jeśli natychmiast czegoś nie postanowię, będę snuł się po ulicach w brudnej kurtce, jak żebrak. Założyłem w Kijowie lotniczą firmę transportu towarowego – pierwsze helikoptery wydzierżawiliśmy od państwa. Wkrótce odszukali mnie Hiszpanie, którzy potrzebowali doświadczonych pilotów i ciężkich helikopterów. W 1995 r. wyjechałem do Hiszpanii, gdzie rozpocząłem pracę w Helicopteros Del Sureste – największej hiszpańskiej firmie, zajmującej się transportem pasażerskim i szeroko pojętym ratownictwem: gaszenie pożarów lasów, ochrona akwenów. Miałem wtedy 40 lat. Sporo jak na rozpoczynanie nowego życia. W obcym kraju, obcym klimacie... Upały są tam niesamowite: mój pies, z którym pojechałem – żona z synem dojechali później – długo nie chciał wyjść za próg domu. - W ciągu 11 lat pracy w Hiszpanii wyszkolił pan siedmiu samodzielnych pilotów helikopterów Mi-8 i KA-32, trzech kolejnych zostanie nimi lada moment.
Jest pan szefem kilkudziesięcioosobowej grupy Kamov, która zajmuje się głównie gaszeniem pożarów lasów. A więc kolejna, prawdziwie męska robota...

– Powiem pani prawdę: raczej dziecinna zabawa w porównaniu z tym, co robiłem za czasów Związku Radzieckiego. W mojej grupie są przede wszystkim hiszpańscy piloci i ukraińscy instruktorzy – bo Hiszpanie latają głównie na lekkich helikopterach, potrzebują więc wielu godzin ćwiczeń, żeby przejść na cięższe maszyny, używane do gaszenia pożarów. Polscy piloci też tam pracują, im łatwiej niż Hiszpanom przejść na ciężkie helikoptery, bo przyzwyczajeni są do pracy na Sokołach. Przez osiem miesięcy w roku gasimy pożary lasów. A w Hiszpanii są one ogromne – zwłaszcza w rejonie Galicji i Andaluzji, które są niemal bezustannie w ogniu, akcja trwa kilka dni non stop. Praca bardzo ciężka, niebezpieczna. Lecisz nad płonącym lasem – wszędzie dym, nic nie widać, trzeba bardzo uważać, żeby maszyna nie zaczepiła o druty trakcji elektrycznej, a to się zdarzało, helikoptery spadały. Powietrze niesamowicie rozgrzane, bo temperatura nad ogniem ogromna, helikoptery wpadają w turbulencję... I ten duszący smród, nie ma czym oddychać.
A ty musisz trafić wodą dokładnie w cel – miejsce, do którego nie mogą dotrzeć strażacy pracujący tam na dole. Helikopter Bambu-Bucet to potężna maszyna, której zbiornik ma pojemność 5 tys. litrów – tę masę wody trzeba zrzucić na ziemię, z wielką precyzją, w najtrudniejszy do ugaszenia żywioł. Dyżur trwa 20 dni – nocujemy w tym czasie na bazie – po czym mamy 10 dni wolnego.

- Cieszy się pan szacunkiem wśród kolegów pilotów, hiszpańscy współpracownicy podkreślają pana profesjonalizm, rzetelność i niezwykłe umiejętności... Jeden z nich powiedział: „Mielnik po prostu kocha swoją pracę. To prawdziwy profesjonalista, od którego wiele można się nauczyć. Kiedy chcesz spróbować czegoś nowego, on ci pokaże, jak to zrobić, i będzie w ciebie wierzyć”. Czuje się pan człowiekiem spełnionym?

– Ja po prostu nie mam wyjścia, muszę coś robić. A skoro już robię, robię dobrze, inaczej nie potrafię. W 1994 r. przeszedłem dwie poważne operacje, po których przyznano mi grupę inwalidzką. Lekarz powiedział mi wtedy: jeśli chcesz żyć – musisz się oszczędzać, nie pić, nie palić.

Miesiąc później zdecydowałem, że jeśli mam żyć, to będę żył, tak jak ja chcę, nie będę się ograniczał w niczym. I odtąd robię wszystko dokładnie na odwrót. Poprosiłem komisję lekarską w Kijowie: nic nie piszcie o rencie inwalidzkiej, nie chcę, piszcie: normalny, zdolny do pracy. I pracuję. Jedno wiem: gdybym nie pracował, byłbym dziś, gdzieś w przestworzach, razem z całą moją ekipą z Czarnobyla. Tęsknię bardzo za Ukrainą. Dziwna i niedziwna ta tęsknota. Wiem, sytuacja gospodarcza jest tam bardzo zła, bez porównania łatwiej żyć w Hiszpanii, bo jest dobrze płatna praca, ładny dom... Syn ukończył uniwersytet w Hiszpanii, teraz robi doktorat z ekonomiki i reklamy. Zna hiszpański, francuski, angielski i rosyjski. Ukraińskiego nie zna. Więc nie mam żadnych powodów do narzekań. Ale co ja poradzę, że duszy bliżej do Ukrainy? Już w Polsce czuję się lepiej, ludzie mi tu bliżsi. Na Ukrainę jeżdżę co roku. I wygląda to tak, że po tygodniu pobytu w Kijowie mam dość, chcę wracać do Hiszpanii. Wracam – i już po miesiącu
tęsknię za Kijowem.

- Ma pan obywatelstwo hiszpańskie?

– Nie. Już dawno mógłbym je dostać. Ale nie chcę, bo wtedy straciłbym ukraińskie.

Nikołaj Mielnik był oblatywaczem helikopterów. Uczestniczył w akcji ratowniczej po wybuchu w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Dziś jest pilotem instruktorem w hiszpańskiej firmie Helicopteros Del Sureste.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)