PolskaLos jak donos żałosny

Los jak donos żałosny

Byli agenci wierzą, że ich życie było, jest i będzie życiem naznaczonym. Najpierw winą. A potem karą za winę. Są pewni, że kara była nieuchronna. Nadeszła, zanim jeszcze się ujawnili.

23.03.2006 | aktual.: 23.03.2006 12:01

Tych, którzy głośno przyznali się do współpracy z SB, nadal jest w Polsce garstka. Garstka tych, którzy uznali, że nie mają już wiele do stracenia. Dawno stracili już wszystko lub prawie wszystko. Odpowiedzialnością za to obarczają siły, na które nie mieli żadnego wpływu - Boga, los, przeznaczenie. Pod koniec ubiegłego roku na publiczną spowiedź zdecydował się doktor Andrzej Jankun, botanik. Wkrótce potem wyspowiadał się Stanisław Filosek, działacz hutniczej Solidarności. W lutym 2005 roku tajny konfident Szajbus skutecznie targnął się na swoje życie. W tym samym czasie pewien pracownik gazowni w Trójmieście postanowił wyznać prawdę koledze z opozycji.

WINA

Donos pierwszy: podpisał, bo bał się bólu

Bogdan Borusewicz, człowiek ikona gdańskiej Solidarności, nie potrafi wybaczyć Mieczysławowi Cholewie, twórcy ballady o Janku Wiśniewskim, który padł, jednego raportu. Cholewa poinformował w nim SB o drobnym fakcie z życia Aliny Pieńkowskiej, późniejszej żony Borusewicza. O tym, że wyszła z domu Bogdana rano z torbą. I że w torbie miała piżamę. Na tej podstawie Służba Bezpieczeństwa uznała, że Pieńkowska źle się prowadzi.

Tego akurat donosu Cholewa w ogóle nie pamięta. Pamięta za to doskonale czasy swojej młodości. Wtedy, gdy każdy pracować musiał, Cholewa nie pracował, tylko jeździł autostopem, śpiewał hipisowskie piosenki i tańczył na dansingach. Zdziwił się mocno, gdy pewnego grudniowego dnia, wracając z nocnej hulanki, zobaczył na ulicy tłum stoczniowców. Zdziwił się, kiedy wycelowano w ludzi karabiny, gdy padły pierwsze strzały. Potem ujrzał, jak w tłum wpada milicjant, a z tłumu wypada tylko jego kadłub. Do dziś Cholewa nie wie, gdzie podziały się ręce i nogi mundurowego. Wtedy po raz pierwszy poczuł, jak smakuje strach. Dotąd bał się jedynie ojca. Znanego w Trójmieście adwokata o żelaznych zasadach wyniesionych jeszcze z wojennej partyzantki. Więc kiedy milicjanci złapali go na paleniu papierosów z opium, Cholewa junior myślał tylko o gniewie ojca. Czuł, że oddałby duszę nawet diabłu, jeśli ten oszczędziłby mu ojcowskiej furii. Diabeł się nie pojawił, za to do drzwi adwokata zapukało dwóch panów w kapeluszach. Otworzył
im syn prawnika. I tak za cenę milczenia Mieczysław Cholewa, człowiek, który w latach 80. chciał zostać wielkim bardem opozycji, stał się donosicielem. Przez jakiś czas wyłącznie na papierze. Dopiero gdy rozgnieciono mu twarz butami, kiedy poczuł nie tylko strach, ale także ból, a potem jeszcze strach przed bólem kolejnym, dopiero wtedy stał się dla SB wysoko ocenianym Rejtanem. I do końca lat 70. pisał szczegółowe raporty na Borusewicza i innych ludzi z gdańskiej opozycji.

Z donosu Rejtana:

Wczoraj Bogdan Borusewicz zabrał prawie wszystkie przechowywane u mnie materiały. Zostawił jedynie "Robotnika", "Aneks" i taśmy... Chwilę rozmawialiśmy. Powiedział mi, że Wałęsa w stosunku do Komitetu Obrony Robotników zachowuje się cynicznie. - Od dawna domyślałem się, że Cholewa jest agentem - przyznaje Borusewicz. - Miał słaby, chwiejny charakter, należał do kategorii ludzi, którzy łatwo dają się złamać. Obrzydliwe jest to, że bardzo przejął się swoją rolą, wchodził w prywatne życie innych ludzi z butami. To ważne, zwłaszcza dla niego samego, że się przyznał. Ale ja ręki mu nie podaję.

Donos drugi: podpisał, bo bał się o rodzinę

Syn pracowitego chłopa spod kieleckiej wsi Stanisław Filosek, ksywa Kałamarz, nigdy nie lubił polityki. Wziął sobie do serca słowa matki: - Ty się, Staszek, w żadną organizację nie pakuj, bo przyjdzie kiedyś taki dzień, że brat przeciw bratu z nożem na ulicę wyjdzie. Filosek ufał chłopskiej matczynej mądrości. Zresztą nad zebrania i przemówienia przedkładał sport. Lubił grać w piłkę nożną, ale też wozić biedne nowohuckie dzieci na kolonie. W końcu jednak dał się porwać zrywowi wolności, zapomniał o rodzicielskim ostrzeżeniu i zapisał się w huku maszyn walcowni Zgniatacz Huty imienia Lenina do pierwszej Solidarności.

- Nie o politykę mi chodziło, tylko o ludzi, którym żyło się coraz gorzej - wyjaśnia. - Od razu wziąłem się do roboty. Nie przemawiał, nie agitował, tylko zbierał pieniądze. Dla tych, o których socjalistyczna huta nie chciała pamiętać. Choćby tych, których przestarzałe hutnicze maszyny zamieniły w inwalidów. 16 grudnia 1981 roku hutę poświęconą Leninowi spacyfikowało ZOMO. Filoska i jego kolegów wywieziono wprost z walcowni. Trafił na komendę milicji w Krakowie, całą noc przeleżał w jej dusznych podziemiach. Na licznych przesłuchaniach zachowywał się jak twardziel. - Pocałujcie mnie w dupę - mówił, kiedy żądali, by podpisał, że będzie odtąd lojalny wobec socjalistycznej ojczyzny, w którą, w przeciwieństwie do Boga, już nie wierzył. Odmawiał władzy nawet wtedy, gdy zamknęła go w więzieniu - najpierw w Wiśniczu, potem w Załężu. W końcu wrócił do Nowej Huty z nakazem stawienia się w krakowskiej komendzie. Był styczeń 1982 roku. Na zewnątrz było bardzo zimno, a w pokoju przesłuchań bardzo gorąco.

Ubek mniej ważny był grzeczny, za to ubek ważniejszy - nie.
- Kochasz rodzinę? - zapytał ten, od którego wszystko zależało.
- Kocham.
- To jej więcej nie zobaczysz. Zgnijesz w kryminale, a twoja rodzina w nędzy.
Jeszcze jakiś czas Filosek się bronił. Oświadczył, że katolikowi nie wolno w życiu kłamać.
- Ale my chcemy od ciebie prawdy i tylko prawdy - usłyszał.

Pisał donosy gorliwe, brzydkie i dobrze opłacane. Ze szczegółami opowiadał, kto, gdzie i kiedy z jego przyjaciół hutników prowadzi działalność na szkodę PRL. Donosił na Edwarda Nowaka, twórcę nowohuckich wolnych związków zawodowych, donosił na swojego przyjaciela ze Zgniatacza Stanisława Handzlika.

- Co ciekawe, w tym samym czasie, jak i później, Filosek wspierał finansowo rodziny działaczy Solidarności - mówi Handzlik, dziś radny miasta Krakowa. - Taką już miał osobowość. Gorliwy był, gdy donosił, gorliwy, gdy pomagał. Z teczki Kałamarza:

Z dokumentów, jakie w IPN zobaczył Edward Nowak, jasno wynika, że Filosek za donosy dostawał od SB bardzo przyzwoite wynagrodzenie. Zapłacono mu także za to, że w 1982 roku wsypał Nowaka, kiedy ten przygotowywał sobie kryjówkę.

- Byłem internowany. Ale po śmierci ojca dostałem trzydniową przepustkę z więzienia - wspomina Nowak. - Załatwiłem sobie fikcyjne leczenie w szpitalu po to, by mieć czas na znalezienie miejsca, w którym mógłbym się ukrywać. Staszek odwiedzał mnie często, przynosił kwiaty i... słuchał. Wiedział, że zanim zniknę, odwiedzę na chwilę dom, zabiorę rzeczy, pożegnam się z rodziną. Kiedy zjawiłem się w domu, czekała już na mnie milicja. Przesiedziałem w sumie trzy lata.

Donos trzeci: podpisał, bo grozili Syberią

Doktor habilitowany Andrzej Jankun, dla SB tajny współpracownik Żalgiris, o mały włos profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, botanik, z domu wyniósł zamiłowanie do pięknych rzeczy, motyli, kaligrafii, obrazów i natury. I wyniósł jeszcze paraliżujący lęk przed Sybirem. Pochodzi z Wileńszczyzny, w jego żyłach płynie krew polska, rosyjska i łotewska. W 1940 roku, roku swojego urodzenia, wraz z matką skazano go na wywóz do łagrów. Dziadek chłopca, były oficer carskiej armii, zapłacił za życie córki i wnuka dwoma garściami złota.

Po wojnie Jankun trafił do Krakowa. Zajął się perwersjami seksualnymi jarzębiny. I może zajmowałby się przez całe życie tylko roślinami, gdyby na początku lat 70. nie odebrał pewnego telefonu. Usłyszał, że ma się zgłosić do Urzędu Bezpieczeństwa.

- Ale ja tam nikogo nie znam - powiedział. Usłyszał: - My za to pana znamy. Doskonale. Znali też jego kuzynkę. Wicekonsula w konsulacie brytyjskim w Krakowie.

- Jest szpiegiem obcego mocarstwa - powiedzieli. - Pana też uznamy za szpiega. Wie pan, jaki los spotyka szpiegów? W najlepszym układzie Kołyma.

Jankun-Żalgiris donosił na naukowców z UJ bez przekonania. Na pytania oficera SB odpowiadał ogólnikowo, starał się nie podawać żadnych nieznanych szerzej szczegółów. Tak przynajmniej wynika z odkrywanych właśnie przez uczelnię dokumentów. Ale donosił przez kilkanaście lat. Nawet wtedy, gdy zapisał się do uniwersyteckiej Solidarności, a w jego mieszkaniu miały odbywać się zebrania związkowców.

Z donosu Żalgirisa:

Prof. Łużny wycofał się [z wyborów do władz Solidarności UJ - przyp. autora], ponieważ najprawdopodobniej będzie ubiegał się o stanowisko dyrektora Instytutu Filologii Rosyjskiej. Ze stanowiska tego został usunięty rok temu przez prof. Hessa. Zwolniony został za pisanie artykułów do "Tygodnika Powszechnego" i za wygłaszanie referatów w Duszpasterstwie Akademickim.

Donos czwarty: nie wiadomo, dlaczego podpisał

Miał wiele namiętności. Lubił czytać poezję i ścigać się na żużlu. Ale najbardziej lubił otaczać się wyjątkowymi ludźmi. Zbigniew Fijałkowski, znany w Krakowie jako Szajbus, szukał ich długo, znalazł ostatecznie w Piwnicy pod Baranami. Wszedł do piwnicy z kabaretem i prawie z niej nie wychodził przez 30 lat. Słuchał wierszy Wiesława Dymnego i opowieści Piotra Skrzyneckiego, nucił melodie Koniecznego i Preisnera. W końcu Szajbus całkiem wtopił się w Piwnicę, a Piwnica w niego. Opuszczał ją tylko za dnia. Wtedy handlował walutą i jeździł taksówką. I czasem jeszcze pisał, choć wciąż jeszcze nie wiadomo dokładnie, o czym donosił i na kogo. I właściwie dlaczego.

- Chyba ja sam tego nie wiedziałem - przyznał kiedyś Fijałkowski. Ale gdy to mówił, był już wariatem, miał żółte papiery. Pokazywał goły tyłek policjantom na komisariacie, pił z gwinta wiśniówkę pod Sukiennicami, a w kawiarniach wrzucał turystkom sztuczną szczękę do herbaty.

Opowiada dawny znajomy: - To był łajdak. W czasach biedy i zniewolenia on rozbijał się najdroższymi samochodami, szastał kasą, żył na granicy prawa lub poza prawem. Był bardzo towarzyski, miał kogo denuncjować. Wkopywał ludzi w polityczne tarapaty, potem, zazwyczaj za pieniądze, wyciągał ich lub też nie wyciągał z kłopotów. Na samą myśl o tym, jak perfidny był agent Fijałkowski, zbiera mi się na wymioty.

KARA

Zapłata od losu: praca i płaca robola. Odrzucenie

Tomasz Olszewski, solidarnościowy pieśniarz, dziś dziennikarz Radia Gdańsk, nie może się nadziwić temu, jak Cholewie dziwnie żyje się w wolnej Polsce. Kilka lat temu, po jakimś koncercie, trafił do domu dawnego kolegi na wódkę.

- Nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem - wspomina radiowiec. - Człowiek, którego pieśń o Janku Wiśniewskim rozsławiła Gdańsk, nie przymierzając, jak Lech Wałęsa, zarabiał na życie, odczytując liczniki gazowe. A potem zdziwiłem się jeszcze bardziej, gdy w środku nocy pojawiła się Cholewowa. Właśnie skończyła myć gary w podłej, nadmorskiej knajpie.

Wtedy jeszcze Olszewski nie wiedział, że Cholewa był agentem. Myślał, że to chichot historii, może cynizm losu. Cholewa wie, że los go zdeklasował. Ma poczucie, że to za karę, za ześwinienie się. - Czego bym nie próbował, i tak kończyłem w gównie - przyznaje. Najpierw chciał się z losem zmierzyć. Kiedy SB dało mu już spokój, zaangażował się, ze szczerego serca, w rodzącą się Solidarność. Córce dał na imię Anna - na cześć Walentynowicz, synowi Bogdan - po Borusewiczu. Zakładał opozycyjne radio w Stoczni Gdańskiej, koncertował, pił, a pić lubi, z Lechem Wałęsą i swoim mistrzem Jackiem Kaczmarskim. Marzył, by tak jak Kaczmarskiego, tak i Cholewę słuchano z zapartym tchem. Ale wciąż był Cholewą od jednej pieśni. Ostatecznie zupełnie o nim zapomniano.

- Ludzie odsuwali się ode mnie, choć przecież nie wiedzieli, że byłem kapusiem. Tak jakby przeczuwali, że mają do czynienia z człowiekiem, od którego czuć polityczną uryną - wyjaśnia były hipis i autostopowicz. - Uryną przesiąknięte zostało całe moje życie. Do dziś gnębią mnie koszmary, nie potrafię przespać spokojnie jednej nocy. Zapłata od Boga: umierająca żona

Agent Filosek, choć brał pieniądze za opowieści o kolegach, jak oszalały pomagał i do dziś pomaga ludziom biednym, chorym, opuszczonym. Jeździł z obcymi dziećmi na obozy, zbierał pieniądze na zimowiska dla niepełnosprawnych, sam wpłacał wielkie datki, choć wcale mu się nie przelewało. Ale i tak chciał się kiedyś utopić - w rzece na Białorusi.

- Kiedy podpisałem cyrograf dla Służby Bezpieczeństwa, wiedziałem, że Bóg ukarze mnie za to bardzo boleśnie - przyznaje były agent zwany Kałamarzem. Najmocniej odczuł boski sąd dwa lata temu, kiedy serce jego żony nie chciało już dłużej bić. Przez 40 dni Maria Filosek leżała w szpitalu w śpiączce, a za jej oddech odpowiedzialne były maszyny. Lekarze nie dawali jej mężowi żadnej nadziei. A on prosił tylko Boga, by mu wreszcie przebaczył. I nie odbierał tego, co dla syna pracowitego chłopa z podkieleckiej wsi było najważniejsze. Bóg wysłuchał Filoska i wrócił mu żonę. Potem kazał mu się przyznać do współpracy z SB. Żonie i kolegom. Zrobił to kilka tygodni temu. Po spowiedzi męża Maria Filosek odetchnęła z ulgą. Wreszcie zrozumiała, dlaczego przez ponad 20 lat żyła pod jednym dachem z obcym mężczyzną.

- Było sobie dwóch Stanisławów - wyjaśnia kobieta. - Ten, którego poznałam, był radosnym, otwartym na świat i ludzi chłopakiem. Drugi Stanisław był wrakiem człowieka. Przez lata zadręczałam się pytaniami o to, co sprawiło, że mąż tak bardzo się zmienił.

Zapłata od przeznaczenia: samotność

- To miły, spokojny, kompetentny uczony - mówi o Jankunie jeden z jego kolegów z wydziału biologii i nauki o Ziemi. - Ale zawsze odróżniał się od nas, chodził własnymi drogami. Tak jakby przygniatał go jakiś niewidzialny garb.

Z garbem Jankun postanowił żyć samotnie. Jeździł z nim po świecie, gdzie poznawał innych miłośników motyli i obrazów, chodził z nim na wykłady. Miał go przy sobie, gdy umierali jego najbliżsi. Polscy i nie tylko polscy patrioci, którym do głowy by nie przyszło, że ich Andrzej jest Żalgirisem.

Nigdy nie założył rodziny, nie chciał dzielić się swoim przekleństwem z niewinną osobą. Wiedział, że podpisując zgodę na współpracę, wyzwolił zło. A zło zazwyczaj wyzwala zło kolejne. - Za jeden podpis, za strach, którego nie potrafiłem odrzucić, zapłaciłem przegranym życiem - twierdzi Jankun. Nie tylko dlatego, że kiedy w grudniu ubiegłego roku dobrowolnie się ujawnił, władze UJ podziękowały mu za dalszą współpracę. Nigdy już nie wygłosi na nim wykładu, choć wykłady były jego największą pasją. Nie będzie też, choć właśnie miał nim zostać, profesorem.

- Nie da się przed tym uciec, można się tylko zastanawiać, czy traktować to jako karę za popełnione winy, czy tylko jako czarę goryczy przeznaczoną człowiekowi, który choć nie chciał, ale jednak krzywdził innych. Ja wypijam tę czarę dzień po dniu - dodaje naukowiec. Naukowiec od lat żyjący w mieszkaniu pełnym obrazów, książek i kaligrafii. I pustym jak muzeum po godzinach.

Zapłata od siebie samego: śmierć

W grudniu 2004 roku Szajbus wyjawił pewnej znajomej strzępy swojego życiorysu. Nie chciał być kloszardem, nie chciał pić wiśniówki z gwinta na krakowskim Rynku. Chciał być królem życia. Bezpieka dawała mu, na swój pokrętny sposób, poczucie bezpieczeństwa. I wolności. Mógł mówić i robić, co chciał. Choćby handlować dolarami bez ryzyka wpadki, a potem tańczyć nago wysmarowany masłem w lokalach ze striptizem.

Poczucie bezpieczeństwa okazało się z czasem złudne. - Niebezpieczne, coraz bardziej, stawały się moje myśli - mówił Szajbus. - W końcu od myśli oszalałem. To perfidna kara za moje winy. Marzyłem o wolności, a sam siebie zniewoliłem. Z czasem pozbył się ostatniego dolara i rodziny. Została mu tylko wiśniówka i podarowana przez kogoś naga, gumowa lalka, z którą obnosił się po Krakowie. W styczniu ubiegłego roku Szajbus dopadł na krakowskim Rynku dziennikarza Witolda Beresia. - Miał przerażenie w oczach - wspomina Bereś. - Gadał trochę bez składu o Macierewiczu, o liście Wildsteina, o tym, że sam musi zapłacić za krzywdy wyrządzone innym, że tak naprawdę jest porządnym człowiekiem.

Miesiąc później Szajbus karę za grzechy wymierzył sobie własnoręcznie. Zbigniew Fijałkowski, który lubił żużel, kabaret i donosił, powiesił się. Tuż przed zaplanowaną starannie śmiercią na krakowskim Rynku były współpracownik Służby Bezpieczeństwa wrzucił po raz kolejny jakiejś turystce sztuczną szczękę do herbaty. Ale już jej nie wyjął.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)