Łomot świata, spokój ducha

Chciałbym w kinie obejrzeć też taką Polskę, która się uśmiecha, bo i taka istnieje, a my uwielbiamy smutek

Z Michałem Bajorem rozmawia Przemysław Szubartowicz

04.12.2007 | aktual.: 05.12.2007 12:46

– W tym roku skończył pan 50 lat, minęła też 20. rocznica wydania pierwszej pana płyty. A właśnie ukazał się 15. album zatytułowany „Inna bajka”...
– Minęła też 15. rocznica mojej współpracy z Piotrem Rubikiem, który w tym czasie napisał dla mnie w sumie 50 piosenek, a 50. właśnie na najnowszą płytę. Sporo więc tych rocznicowych liczb się zebrało.

– Do jakich refleksji skłaniają pana te jubileusze?
– Przede wszystkim skłaniają mnie do uśmiechu. Śmieję się od ucha do ucha, ponieważ wcale nie czuję upływu czasu. Śpiewam, występuję, biegam po scenie, staram się żyć teraźniejszością. Czasami czuję, że jestem młodszy niż starszy. Natomiast myśląc o jutrze, zawsze mam wrażenie, że urywa mi się kawałek życia, bo ten czas od dziś do jutra bardzo szybko mija.

– To miłe słyszeć optymizm u artysty, który w popkulturowym świecie – tak mi się wydaje – mógłby być raczej zagubiony. Nie czuje pan, że na piosenkę literacką jest coraz mniej miejsca?
– Owszem, ale tylko w mediach. To telewizja, radio i prasa nie promują wszystkich gatunków muzyki i jeżeli mogę mieć jakiś żal, to właśnie do mediów, ale na pewno nie do publiczności. Problem polega na tym, że jeżeli w radiu kilka razy puści się ryczącą krowę na pastwisku na tle muzyki, to w krótkim czasie będzie to przebój. I na tej zasadzie działają rozgłośnie komercyjne, które proponują młodzieży tylko to, co według ich uznania jest dla tej młodzieży najlepsze, ale co nie zawsze niesie ze sobą głębszy przekaz. Już od kilku lat wykonuję pop literacki, tak to sobie nazwałem. Kiedyś któraś ze stacji komercyjnych puściła, chyba niechcący, jedną z moich piosenek i reakcje słuchaczy były niezwykle pozytywne. A była to rozgłośnia, która promuje muzyków stricte rozrywkowych, więc byłem w tym gronie artystą z innej bajki.

– Jak pan myśli, dlaczego tak się dzieje, że polski show-biznes idzie w kierunku tego, co jest łatwe i lekkie, do tego kopiując popowe wzorce amerykańskie?
– Tak jest na całym świecie, ale u nas dodatkowo dochodzą jeszcze kompleksy. Oglądałem niedawno wielką telewizyjną galę rozdania polskich nagród, na której występowali znani artyści i wszyscy śpiewali po angielsku przeboje z Ameryki. Nigdy tego nie pojmę, ponieważ każdy z nich ma swoje wielkie przeboje, wydał po kilka płyt i naprawdę zebrałby znacznie większe brawa, gdyby zaśpiewał coś ze swojego repertuaru. Ale my wolimy podrabiać czarnych wokalistów, którzy przecież najlepiej na świecie śpiewają soul, a z tego naszego udawania nic nie wynika. Moim zdaniem, zatraciliśmy jakąś równowagę. No bo chyba, mam nadzieję, nie wstydzimy się polskich piosenek.

– Może to dlatego, że ludzie wolą słuchać piosenek po angielsku? Przecież robi się specjalne badania i daje publiczności to, czego ona chce, a nie to, co warto by jej zaproponować. Tak działają stacje komercyjne.
– Ale to są właśnie badania tej przysłowiowej ryczącej krowy. Przecież gdyby w dobrej słuchalności puszczono jakiś pogodny, nagrany z dobrą muzyką i aranżacją utwór Grzegorza Turnaua, Edyty Geppert czy mój, ludzie równie chętnie by tego słuchali. Dobrym przykładem jest sukces Piotra Rubika, którego publiczność kocha, a część środowiska mu zazdrości. Ktoś zdał sobie sprawę, że to, co on robi, może się ludziom podobać, i puścił go kilkaset razy. Widać z tego, że te badania to po prostu lipa. Wszystko zależy od tego, ile razy będzie się ludziom proponować dany utwór. Ja jednak osobiście nie czuję się przytłoczony tym mechanizmem, ponieważ mam rozpoznawalne nazwisko, na które jedni reagują sympatią, a drudzy przełączają radio na inny kanał, natomiast sale koncertowe zawsze wypełnione są po brzegi. I to jest mój sukces. Śpiewam przeszło 120 recitali od września do maja od wielu lat.

Nie widzę dla siebie innego kraju

– Każdy artysta jest w jakimś sensie sprzedawcą złudzeń. Nie sądzi pan, że dziś te złudzenia staniały? Wystarczy odrobina brutalności albo naiwności i już jest efekt emocjonalny.
– Ma pan rację. Można powiedzieć, że za ten stan rzeczy odpowiadają wspomniane media, ale i internet, krwawe gry albo głupie kino, przede wszystkim jednak brak autorytetów i wychowania. Bo przecież i internet, i komputery, i media odgrywają też swoją pozytywną rolę, ale chaos wartości powoduje, że zatracamy gdzieś wrażliwość na piękno, że przestajemy odróżniać dobro od zła. Na całym świecie masa poddaje się lekkości, dlatego że przy lekkości nie trzeba myśleć. Dziś wytwórnia płytowa, która bierze artystkę X albo artystę Y, z założenia wie, że będą to gwiazdy na chwilę. Nie proponuje tym młodym, często zdolnym ludziom żadnej opieki, więc oni się w jeden, dwa sezony spalają. Ważny zaś jest wizażysta, kolor włosów, ciuch, kupa szmalu, ochrona, co zresztą mnie bardzo śmieszy, bo kto by chciał porwać artystkę X...

– A gdy pan zaczynał?
– Gdy ja zaczynałem, miałem m.in. prof. Bardiniego, Wojciecha Młynarskiego, festiwale, na których grano różne gatunki muzyki. W tej chwili jest pomieszanie z poplątaniem, bo wytwórnie mają w nosie przyszłość swoich gwiazdek, które promują. Nie dają im poczucia bezpieczeństwa, sztabu ludzi, którzy dbaliby o nie w sensie ich artystycznej ciągłości. A jednocześnie mam wrażenie, że łomot świata, który teraz nastąpił we wszystkich dziedzinach, jest tak przeogromny, że coraz więcej ludzi zaczęło sięgać do spokoju. I sięga, czego dobrym przykładem na naszym gruncie były ostatnie wybory parlamentarne.

– Podoba się panu w Polsce jako artyście?
– Nie widzę dla siebie innego kraju. Z takimi piosenkami, jakie śpiewam...

– Mógłby pan wyjechać do Francji...
– To byłoby wiezienie drewna do lasu. Tam takich chłopaków, którzy startowali zafascynowani Aznavourem, Piaf czy Bécaud, było mnóstwo, a wybiło się dwóch, trzech. Bardziej ciągnęły mnie kiedyś Niemcy, a szczególnie Ameryka. W Niemczech miałem dużą szansę, ale nie udźwignąłem psychicznie języka. Po prostu moje poetyckie piosenki brzmiały po niemiecku jak kijem po głowie. W Ameryce byłem rok, szukałem tam sukcesu, ale nie udało się. Amerykanie chętnie przychodzili na moje koncerty, ale gdy śpiewałem po angielsku „Ogrzej mnie”, mówili, że owszem, piękne, ale nazbyt smutne, bo u nich śpiewa się o miłości inaczej, cieplej, łagodniej, z happy endem. Egzystencjalizm polskich tekstów Kofty czy Młynarskiego, ich głębia, puenty i przesłania nie były interesujące dla Amerykanów. I wtedy zrozumiałem, a miałem wówczas 30 lat, że w Polsce jest w zasadzie podobnie. Dla większości ludzi jest to zbyt kłopotliwe, żeby się nad tym pochylać, więc coraz częściej wolą czerwone serduszka niż dramatyczny romantyzm.

– Nigdy nie ciążyła panu polityka? Zaczynał pan przecież karierę w innych czasach.
– Mając 16 lat, dostałem swoją pierwszą nagrodę na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze za wykonanie piosenki „Siemionowna”, funkcjonowałem też za czasów tzw. PRL-u. I nawet wówczas przez moment nie przeszło mi przez głowę słowo „polityka”. W moim wieku się nie politykowało, polityka gdzieś tam się odbywała. Byłem za młody i naprawdę mnie to nie obchodziło, zresztą piosenka literacka zawsze była apolityczna. Dziś młodzież ma większą świadomość tego, co się dzieje, i pewnie niektórym to ciąży, bo polityka jest wszechobecna. Mnie nie ciążyła kiedyś i za bardzo nie ciąży i dziś, choć ostatnie dwa lata były rzeczywiście gęste.

– Swoją drogą, ciekawe, że pana jeszcze nikt nie zlustrował za tę „Siemionowną”...
– (śmiech) No tak, ale przecież już w 1986 r. w Sopocie śpiewałem „Ogrzej mnie”, więc jakby się dobrze wsłuchać w tekst, to jestem raczej kombatantem. Ale mówiąc serio, to było dla mnie chore, gdy kiedyś przeczytałem, że ci, którzy robili karierę, występowali, nagrywali płyty do 1989 r., zostali nazwani „artystami PRL-u”. Przecież ja swoich piosenek nigdy nie śpiewałem politycznie. A co z innymi zawodami? Wszystko na śmietnik i z przypiętą łatką, bo w takim żyło się czasie? Nonsens!

Filozofia etykiet

– Zmieńmy temat. Jest pan nie tylko piosenkarzem, ale także aktorem. Ostatni raz pojawił się pan jednak na ekranie w „Quo vadis” Jerzego Kawalerowicza, a więc przed sześciu laty. Dlaczego?
– Bo reżyserzy uznali, że skoro śpiewam, to niech sobie śpiewam. Choć kto wie, może gdybym wystąpił w niektórych ich filmach, to przyszłoby na nie więcej widzów? W końcu mam ogromną publiczność. Ale to jest kolejny polski kompleks. O ile na świecie takie wielkości jak Cher, Aznavour, Liza Minnelli czy Barbra Streisand reżyserują, grają w filmach i dostają nagrody, o tyle w Polsce panuje filozofia etykiet. Ciekawe, że wystąpiłem w wielu znakomitych filmach, a potem usłyszałem, że skoro oddałem się piosence, to zdradziłem aktorstwo.

– Naprawdę coś takiego pan usłyszał?
– Tak, wiele razy. Słyszałem też, że skoro śpiewam, to nie ma co mi proponować ról, bo na pewno odmówię z braku czasu. To jest polskie piekiełko, którego nie rozumiem. Do dziś jestem w szoku, że po „Quo vadis” nie zagrałem w żadnym filmie. A osobiście uważam, że mój Neron to był kawał roli, więc nie potrzebuję żadnych dodatkowych egzaminów, żeby grać.

– Może powinien pan zacząć chodzić na castingi? Teraz tak się robi.
– Choć bardzo chciałbym grać w kinie, nigdy nie pójdę już na casting. Ostatni raz na chwilę jawnej zarozumiałości pozwoliłem sobie właśnie przed rolą Nerona, kiedy to sam zaproponowałem reżyserowi udział w zdjęciach próbnych i wyraziłem chęć zagrania tej postaci. Uważałem, że nie ma w Polsce faceta, który lepiej by to zrobił ode mnie. Napisałem do Kawalerowicza, że przez wiele lat skumulowało się we mnie tyle tęsknot, emocji, a jednocześnie pewności, że będę Neronem w „Quo vadis” i już. I tak się stało. Dziś jednak, patrząc na to, że po 20 rolach w filmach nie dostałem tak długo żadnej propozycji, mogę się tylko uśmiechać. Bo tak naprawdę świadczy to tylko o tym, że jesteśmy zakompleksioną prowincją.

– W jakim sensie?
– Mentalności polskich twórców, którzy przecież jeżdżą po świecie, widzą, jak się tam robi sztukę, a jednak dalej tkwią w tych swoich koleinach i wolą mówić, że piosenkarz jest od śpiewania, aktor od grania, a reżyser od reżyserowania. A jeśli pan X jest piosenkarzem, aktorem i reżyserem, czyli postacią, to już robi się problem, bo nie można go zaszufladkować. Z jednej strony, polscy reżyserzy potrafią robić świetne filmy i przedstawienia, a z drugiej, sami wbijają sobie jakieś dziwne kołki do głowy i zamykają klapki na oczach.

– Chodzi pan do kina?
– Oczywiście. I chciałbym, żeby te filmy były wreszcie pogodniejsze. Mam już dość oglądania brudnych podwórek na Śląsku i na warszawskiej Pradze. Te filmy są naprawdę dobre, dostają nagrody, ale bardzo przygnębiają. Chciałbym w kinie obejrzeć też taką Polskę, która się uśmiecha, bo i taka istnieje, a my uwielbiamy smutek.

– Pan też zawsze lubił smutek.
– Tak, ale staram się od niego uciekać w stronę pogodniejszego repertuaru, co widać na mojej nowej płycie. Obserwując od kilku lat percepcję współczesnego słuchacza, wiedziałem, że nie schylę się do masowego poziomu, ale zarazem wiedziałem, że muszę znaleźć sposób, żeby przyciągnąć do siebie tę część publiczności, która wahała się, czy lubi, czy nie lubi Bajora. Od 1998 r., od płyty „Uczucia”, zacząłem mieszać piosenki dramatyczne, liryczne i romantyczne z wesołymi, komediowymi, żartobliwymi, a nawet popowymi. Cieszy mnie to, że w tej chwili mogę zapukać praktycznie do każdego twórcy i powiedzieć: „Daj mi piosenkę”.

Jak być optymistą

– Nie ma pan wrażenia, że mimo wszystko skazuje się pan na pewnego rodzaju samotność artystyczną? Bo jednak to, co pan śpiewa, zawsze będzie kojarzone z wyższą półką, a dziś wyższe półki nie są w modzie.
– Cały problem w tym, że nawet jeśli wykonuję lżejsze utwory, takie, które być może uczyniłyby ze mnie masową gwiazdę, to i tak nie są one zauważane przez publikatory, bo uznaje się je za jakiś mój wybryk. Mam wrażenie, że z uporem maniaka puszcza się czasami te moje smutne piosenki, jak na przykład umrze jakiś autor albo w jakimś literackim kąciku. Natomiast w żadnym razie nie uważam, bym skazywał się na samotność, ponieważ co roku gram dla setek tysięcy ludzi. A że nie wiedzą o tym prezes telewizji, radia czy premier? No, to trudno. Nie będę farbować włosów, żeby zaistnieć, nie będę się przebierał w cekiny, podskakiwał w telewizji albo tańczył na lodzie. Na szczęście niekomercyjne radia często promują moją muzykę.

– Co pan odnalazł w sobie przez te lata śpiewania, grania, jeżdżenia po kraju, a czego nie wiedział pan jeszcze przed 30 laty? Jest coś takiego?
– Tak, zamiast stracić, nabrałem wątpliwości. Mam coraz większą tremę przed każdą premierą. Poznałem swoje słabości, kompleksy i niemożności i wiem, że ich nie przeskoczę. Wiem, że czego mały Michał... to tego duży już nie. Mam do siebie różne pretensje, gdy patrzę w lustro, dotyczące wyborów, których dokonałem, będąc młodszym człowiekiem. Z całą pewnością z wiekiem moje życie nabrało jeszcze większego tempa niż kiedyś. A to wszystko oznacza, że nie jest źle. Na pewno nie jestem artystą, który wychodzi na scenę ze świadomością: patrzcie i klękajcie.

– Ma pan na siebie plan na następną dekadę?
– Ależ tak, chcę poszukać nowych ścieżek w piosence. Mam w planach piosenki francuskie i włoskie, a także projekt teatralno-muzyczny autorstwa Romana Kołakowskiego. Bardzo chciałbym zagrać w kinie. A przede mną kolejne podróże, bo jestem zapalonym podróżnikiem.

– Jak być optymistą?
– Najpierw trzeba nauczyć się cierpliwości, to pierwszy krok do optymizmu. Potem warto zrezygnować z kłótliwości i wewnętrznej złości. Wiem, że to jest trudne, bo wbrew temu, co się słyszy, że gospodarka szaleje w górę, ludzie w większości są w Polsce naprawdę nadal bardzo biedni, nie spełniają swoich marzeń, bo nie mają na to szans, i są sfrustrowani. Żyjemy w tej chwili na takim rozdrożu, że chyba nie powinno się w telewizji ciągle mówić, że jest bum gospodarczy, bo to jest po prostu przesada. Dopóki coś się radykalnie nie zmieni w życiu zwykłych ludzi, powinno się z tym tematem trochę odczekać. Niech Polska się rozwija, ale nie mówmy ludziom, którzy wchodzą do sklepu i wychodzą z niego z pustymi rękami, że jest świetnie, dopóki nie nastąpi jakaś przyzwoita równowaga.

Michał Bajor (ur. w 1957 r. w Opolu) – piosenkarz i aktor. Zadebiutował w 1970 r. w eliminacjach do Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Trzy lata później, po wygranym Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze, został zaproszony do udziału w XIII Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie. W latach 1975-1976 koncertował z orkiestrami Stefana Rachonia i Henryka Debicha. Jako 17-latek wystąpił w filmie Agnieszki Holland „Wieczór u Abdona”, potem rozpoczął studia w PWST w Warszawie. W 1979 r. wystąpił w warszawskim Teatrze Ateneum (z którym współpracował do 1994 r.) w sztuce „Equus” Petera Shaffera. Występował w filmach m.in. Filipa Bajona („Limuzyna Daimler-Benz”), Barbary Sass („Niemoralna historia”), Edwarda Żebrowskiego („W biały dzień”), Feliksa Falka („Był jazz”), Krzysztofa Kieślowskiego („Bez końca”). W 1988 r. wziął udział w nominowanym do Oscara filmie Istvána Szabó „Hanussen” u boku Klausa-Marii Brandauera. Rok wcześniej nagrał swoją pierwszą muzyczną płytę „Michał Bajor Live”; dziś ma ich na
koncie 15. W 2000 r. wystąpił w filmie „Quo vadis” Jerzego Kawalerowicza. Obecnie promuje najnowszy album zatytułowany „Inna bajka”.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)